„Jest pewien związek między nudą i pragnieniem chaosu. Pomimo tylu różnych masek i póz może nigdy nie przestała chcieć właśnie tego – chaosu.”
Każde większe miasto ma swoje lepsze i gorsze dzielnice. Każde miasto ma swoje blokowiska. Osiedla z wielkiej płyty. Specyficzne enklawy, które reprezentują sobą pełny przekrój miejskich cech. Betonowe krainy, pełne sekretnych miejsc, tajemniczych przejść, kryjówek i niebezpiecznych zaułków, w które lepiej nigdy nie zabłądzić. To takie zamknięte światy, w których odnajdują się tylko ci, którzy do nich przynależą. Ci, którzy tam się wychowywali i spędzili lata wchłaniając ich specyficzną atmosferę. Dzielnice, od których nigdy tak naprawdę nie można się w pełni wyzwolić. Ich charakter przenika do krwiobiegu mieszkańców – slang, kultura, zasady, których należy się trzymać. W takie blokowiska nie zapędzasz się bez potrzeby. Nie kręcisz się i nie rozglądasz. I nie oceniasz nigdy, bo z perspektywy każda opinia wydawać się może raczej niepochlebna. Przestępczość, wzmożona działalność gangów, brak perspektyw… Na pierwszy rzut oka tylko, bo tam gdzie tysiące ludzi żyje razem z dnia na dzień, tam tyle samo miesza się pragnień i marzeń, gdy zgasną światła i nadejdzie noc.
Słodko-gorzki obraz rodowitych mieszkańców jednej z londyńskich dzielnic i ich potrzebę wyzwolenia się z trybów codzienności pokazuje Zadie Smith w swojej najnowszej powieści „Londyn NW”. Londyn NW, czyli North-West London, północno-zachodnia część Londynu – dzielnica blokowisk, w tym fikcyjnego Caldwell, w którym wychowali się bohaterowie snutej przez Smith opowieści. Część miasta wraz z jego tętniącym pulsem, tożsamościowo-rasowym tyglem, w którym kotłują się dziesiątki różnych narodowości świata, podszyta klasyczną brytyjskością, tworzy niezwykłe tło dla opisywanego życia, dramatów i wyborów, jakich zmuszeni są podejmować mieszkający tam ludzie. Jak dawniej u Dickensa, tak dzisiaj u Zadie Smith, miasto i jego konkretny, niemalże autonomiczny kawałek, wraz z typowymi dla siebie problemami, staje się nie tylko tłem dla krzyżujących się ze sobą losów bohaterów powieści, ale czynną częścią miejscowej tożsamości.
Opowieść otwiera Leah Hanwell – rudowłosa młoda kobieta, w której płynie irlandzko-brytyjska krew. Ma trzydzieści pięć lat, wraz ze swoim mężem Michelem, pół-Algierczykiem, pół-Gwadelupczykiem, zajmuje jedno z mieszkań kompleksu NW i jest jedyną białą kobietą w miejscowej fundacji dobroczynnej. Jej życie, po latach szaleństw młodości, eksperymentach seksualno-narkotykowo-politycznych, sunie już spokojnym torem. Zarówno jej mąż, jak i matka wraz z okolicznymi znajomymi wyczekują od Leah, by wkrótce zaszła w ciążę i tym samym tradycyjnie spełniła swoją powinność jako żony i kobiety w ogóle, a także, by mogła już pójść naprzód i swoją pozycją matki dopełnić przeznaczenia. Tylko że Leah wcale matką zostać nie chce. Udając, że „stara” się o dziecko, w sekrecie przed Michelem i wszystkimi wokół, łyka tabletki antykoncepcyjne, a gdy przypadkiem zachodzi w ciążę – po cichu dokonuje aborcji. Trzeci raz w życiu.
Po przeciwnej stronie stoi jej przyjaciółka, dawniej Keisha, dzisiaj Natalie Blake – poważana prawniczka, której udało się „wyrwać” z Caldwell, polepszyć swoją pozycję społeczną i niejako uciec od piętna jakie pozostawia po sobie dzieciństwo spędzone w Londyn NW. Natalie ma super-przystojnego męża z bardzo bogatej rodziny, dwoje uroczych dzieci i własny dom, o którym Leah z Michelem mogą tylko pomarzyć. Natalie nigdy nie miała żadnych poważnych problemów, nie wyróżniała się niczym i po kolei, bezpiecznie, bez wpadki, zaliczyła kolejne poziomy dorosłości. Tak przynajmniej o znienawidzonej przyjaciółce myśli Leah. Bo to jak jest naprawdę dowiadujemy się od samej Keishy/Natalie, o jej wzlotach i upadkach, o życiu w przeświadczeniu o swojej nicości. Natalie walczy ze swoją tożsamością, zmienia się i kamufluje w zależności od tego „jak wiatr zawieje”. Nie potrafi być sobą, bo woli być kimś zupełnie innym, a tak naprawdę nigdy nie próbowała siebie odnaleźć. Do czasu.
Historie Leah i Natalie łączy pozornie wcale niepowiązana historia Felixa Coopera, którego poznajemy dopiero w ostatnim dniu jego życia, a tak naprawdę jedynie kilka godzin przed tragiczną śmiercią. Wiedząc już, że to jego ostatnie chwile (informacja o jego śmierci pojawia się jeszcze zanim poznajemy bohatera) mamy wgląd w intymny świat, który łączy przeszłość i teraźniejszość. Towarzyszymy mu tuż po przebudzeniu, w mieszkaniu ukochanej, podczas wizyty u ojca-narkomana, gdzie wspomina dzieciństwo i młodość, czy w ostatnich momentach w mieszkaniu byłej kochanki, którą żegna, by zacząć nowe, lepsze i odpowiedzialne życie u boku obecnej dziewczyny. To, co go spotyka jest jak najbardziej codzienne, wpisane w otoczenie, w jakim przyszło Felixowi przebywać. To smutne przeznaczenie jest ciemną stroną miasta, mrocznym oddechem ulic, gdzie dobry odruch często bywa opacznie zrozumiany, a gdzie ludzie nieprzyzwyczajeni do uczciwości biorą każdy jej objaw za gest złej woli.
Trzy zupełnie różne postacie, każda z nich połączona całą siecią powiązań, która swoje źródło ma w zapomnianych zaułkach NW. Czas niby płynie, a tak naprawdę zatrzymał się lata wcześniej, bo w NW wszystko stoi. Hasło: stagnacja. Stagnacja pragnień. Stagnacja życia. Wszystko to samo. Od zawsze. Kolejne pokolenia kontynuują egzystencję swoich rodziców, przesiadując na ulicach, handlując narkotykami, zapijając się na śmierć i rodząc rzesze takich samych dzieciaków, które nigdy nie wyjdą poza blokowisko. A komu uda się wyrwać, komu uda się jakoś uciec, ten i tak będzie nosił piętno tamtych miejsc, wyryte w duszy, która nie potrafi się oderwać od korzeni. Bez względu na aspiracje Natalie zawsze w sercu będzie Keishą, Leah wyzwoloną awanturnicą, a Felix chłopakiem, do którego raz uśmiechnęło się szczęście. Zagubieni i odnalezieni bądź straceni już bezpowrotnie. Poszukiwacze chaosu, brutalnego oderwania, które wymusi zmianę i popchnie do innych wymiarów, wykreuje inne losy, zapisze osobne dzieje, w których Caldwell będzie tylko przeszłością. Niczym więcej.
„Londyn NW” spod pióra Zadie Smith jest boleśnie realny. Każda kolejna strona to coraz intensywniejsze poczucie zrozumienia dla każdej z tych postaci. Znając ich początek, o wiele łatwiej zrozumieć ich dalsze losy, pomimo, że są niedokończone, zawieszone w przestrzeni. Leah i Natalie przebijają się przez same siebie, by w końcu dokopać się do prawdy i przyznać się do niej otwarcie. Ściągnąć maski – pokazać swoją prawdziwą twarz. Felix również korzysta z tej szansy, ale wtrąca się przeznaczenie. Przebija się tu rozpacz straconych złudzeń, bezcelowych poszukiwań i zagubionych marzeń. Jest w tym prawdziwość, którą trudno ująć w słowa, a którą opowiedzieć można jedynie obrazami, etiudami z czyjegoś życia. I wtedy w opowieści Leah, Keishy, czy Felixa, nawet na krótką chwilę, odnajdziemy siebie.
O.