„Londyn NW” Zadie Smith

Bombla_LondynNW

 

„Jest pewien związek między nudą i pragnieniem chaosu. Pomimo tylu różnych masek i póz może nigdy nie przestała chcieć właśnie tego – chaosu.”

Każde większe miasto ma swoje lepsze i gorsze dzielnice. Każde miasto ma swoje blokowiska. Osiedla z wielkiej płyty. Specyficzne enklawy, które reprezentują sobą pełny przekrój miejskich cech. Betonowe krainy, pełne sekretnych miejsc, tajemniczych przejść, kryjówek i niebezpiecznych zaułków, w które lepiej nigdy nie zabłądzić. To takie zamknięte światy, w których odnajdują się tylko ci, którzy do nich przynależą. Ci, którzy tam się wychowywali i spędzili lata wchłaniając ich specyficzną atmosferę. Dzielnice, od których nigdy tak naprawdę nie można się w pełni wyzwolić. Ich charakter przenika do krwiobiegu mieszkańców – slang, kultura, zasady, których należy się trzymać. W takie blokowiska nie zapędzasz się bez potrzeby. Nie kręcisz się i nie rozglądasz. I nie oceniasz nigdy, bo z perspektywy każda opinia wydawać się może raczej niepochlebna. Przestępczość, wzmożona działalność gangów, brak perspektyw… Na pierwszy rzut oka tylko, bo tam gdzie tysiące ludzi żyje razem z dnia na dzień, tam tyle samo miesza się pragnień i marzeń, gdy zgasną światła i nadejdzie noc.

Słodko-gorzki obraz rodowitych mieszkańców jednej z londyńskich dzielnic i ich potrzebę wyzwolenia się z trybów codzienności pokazuje Zadie Smith w swojej najnowszej powieści „Londyn NW”. Londyn NW, czyli North-West London, północno-zachodnia część Londynu – dzielnica blokowisk, w tym fikcyjnego Caldwell, w którym wychowali się bohaterowie snutej przez Smith opowieści. Część miasta wraz z jego tętniącym pulsem, tożsamościowo-rasowym tyglem, w którym kotłują się dziesiątki różnych narodowości świata, podszyta klasyczną brytyjskością, tworzy niezwykłe tło dla opisywanego życia, dramatów i wyborów, jakich zmuszeni są podejmować mieszkający tam ludzie. Jak dawniej u Dickensa, tak dzisiaj u Zadie Smith, miasto i jego konkretny, niemalże autonomiczny kawałek, wraz z typowymi dla siebie problemami, staje się nie tylko tłem dla krzyżujących się ze sobą losów bohaterów powieści, ale czynną częścią miejscowej tożsamości.

Opowieść otwiera Leah Hanwell – rudowłosa młoda kobieta, w której płynie irlandzko-brytyjska krew. Ma trzydzieści pięć lat, wraz ze swoim mężem Michelem, pół-Algierczykiem, pół-Gwadelupczykiem, zajmuje jedno z mieszkań kompleksu NW i jest jedyną białą kobietą w miejscowej fundacji dobroczynnej. Jej życie, po latach szaleństw młodości, eksperymentach seksualno-narkotykowo-politycznych, sunie już spokojnym torem. Zarówno jej mąż, jak i matka wraz z okolicznymi znajomymi wyczekują od Leah, by wkrótce zaszła w ciążę i tym samym tradycyjnie spełniła swoją powinność jako żony i kobiety w ogóle, a także, by mogła już pójść naprzód i swoją pozycją matki dopełnić przeznaczenia. Tylko że Leah wcale matką zostać nie chce. Udając, że „stara” się o dziecko, w sekrecie przed Michelem i wszystkimi wokół, łyka tabletki antykoncepcyjne, a gdy przypadkiem zachodzi w ciążę – po cichu dokonuje aborcji. Trzeci raz w życiu.

Po przeciwnej stronie stoi jej przyjaciółka, dawniej Keisha, dzisiaj Natalie Blake – poważana prawniczka, której udało się „wyrwać” z Caldwell, polepszyć swoją pozycję społeczną i niejako uciec od piętna jakie pozostawia po sobie dzieciństwo spędzone w Londyn NW. Natalie ma super-przystojnego męża z bardzo bogatej rodziny, dwoje uroczych dzieci i własny dom, o którym Leah z Michelem mogą tylko pomarzyć. Natalie nigdy nie miała żadnych poważnych problemów, nie wyróżniała się niczym i po kolei, bezpiecznie, bez wpadki, zaliczyła kolejne poziomy dorosłości. Tak przynajmniej o znienawidzonej przyjaciółce myśli Leah. Bo to jak jest naprawdę dowiadujemy się od samej Keishy/Natalie, o jej wzlotach i upadkach, o życiu w przeświadczeniu o swojej nicości. Natalie walczy ze swoją tożsamością, zmienia się i kamufluje w zależności od tego „jak wiatr zawieje”. Nie potrafi być sobą, bo woli być kimś zupełnie innym, a tak naprawdę nigdy nie próbowała siebie odnaleźć. Do czasu.

Historie Leah i Natalie łączy pozornie wcale niepowiązana historia Felixa Coopera, którego poznajemy dopiero w ostatnim dniu jego życia, a tak naprawdę jedynie kilka godzin przed tragiczną śmiercią. Wiedząc już, że to jego ostatnie chwile (informacja o jego śmierci pojawia się jeszcze zanim poznajemy bohatera) mamy wgląd w intymny świat, który łączy przeszłość i teraźniejszość. Towarzyszymy mu tuż po przebudzeniu, w mieszkaniu ukochanej, podczas wizyty u ojca-narkomana, gdzie wspomina dzieciństwo i młodość, czy w ostatnich momentach w mieszkaniu byłej kochanki, którą żegna, by zacząć nowe, lepsze i odpowiedzialne życie u boku obecnej dziewczyny. To, co go spotyka jest jak najbardziej codzienne, wpisane w otoczenie, w jakim przyszło Felixowi przebywać. To smutne przeznaczenie jest ciemną stroną miasta, mrocznym oddechem ulic, gdzie dobry odruch często bywa opacznie zrozumiany, a gdzie ludzie nieprzyzwyczajeni do uczciwości biorą każdy jej objaw za gest złej woli.

Trzy zupełnie różne postacie, każda z nich połączona całą siecią powiązań, która swoje źródło ma w zapomnianych zaułkach NW. Czas niby płynie, a tak naprawdę zatrzymał się lata wcześniej, bo w NW wszystko stoi. Hasło: stagnacja. Stagnacja pragnień. Stagnacja życia. Wszystko to samo. Od zawsze. Kolejne pokolenia kontynuują egzystencję swoich rodziców, przesiadując na ulicach, handlując narkotykami, zapijając się na śmierć i rodząc rzesze takich samych dzieciaków, które nigdy nie wyjdą poza blokowisko. A komu uda się wyrwać, komu uda się jakoś uciec, ten i tak będzie nosił piętno tamtych miejsc, wyryte w duszy, która nie potrafi się oderwać od korzeni. Bez względu na aspiracje Natalie zawsze w sercu będzie Keishą, Leah wyzwoloną awanturnicą, a Felix chłopakiem, do którego raz uśmiechnęło się szczęście. Zagubieni i odnalezieni bądź straceni już bezpowrotnie. Poszukiwacze chaosu, brutalnego oderwania, które wymusi zmianę i popchnie do innych wymiarów, wykreuje inne losy, zapisze osobne dzieje, w których Caldwell będzie tylko przeszłością. Niczym więcej.

„Londyn NW” spod pióra Zadie Smith jest boleśnie realny. Każda kolejna strona to coraz intensywniejsze poczucie zrozumienia dla każdej z tych postaci. Znając ich początek, o wiele łatwiej zrozumieć ich dalsze losy, pomimo, że są niedokończone, zawieszone w przestrzeni. Leah i Natalie przebijają się przez same siebie, by w końcu dokopać się do prawdy i przyznać się do niej otwarcie. Ściągnąć maski – pokazać swoją prawdziwą twarz. Felix również korzysta z tej szansy, ale wtrąca się przeznaczenie. Przebija się tu rozpacz straconych złudzeń, bezcelowych poszukiwań i zagubionych marzeń. Jest w tym prawdziwość, którą trudno ująć w słowa, a którą opowiedzieć można jedynie obrazami, etiudami z czyjegoś życia. I wtedy w opowieści Leah, Keishy, czy Felixa, nawet na krótką chwilę, odnajdziemy siebie.

O.

„Niezbędnik obserwatorów gwiazd” Matthew Quick

Bombla_NiezbędnikObserwatorówGwiazd

 

„Robi to, bo jesteś dobrym człowiekiem. Bo łatwo się z tobą przebywa. Bo jesteś, jaki jesteś. Nie stawiasz ludziom żądań i nigdy nie mówisz nic negatywnego. Przenigdy. Tak wielu ludzi wysysa życie ze wszystkich, którzy ich otaczają, ale nie ty. Dajesz ludziom siłę, tylko będąc sobą.”

Każdy z nas miewa takie dni, gdy wszystko wydaje się być czarne, ciemniejsze niż najbardziej bezgwiezdna noc. Nagle znika wszelkie słońce, jakiekolwiek promienie nadziei. Gasną majowe światła i wracają ciągnące się w nieskończoność marce i listopady. Rozciąga się przed oczami bezdenna otchłań, w którą chciałoby się wskoczyć i odpuścić sobie to wszystko. Zapomnieć. Zniknąć. Zacząć od nowa. A w zamian trwamy. Przedzieramy się przez ten bezkres rozpaczy, szukając choćby przebłysku dobra, mignięcia szczęścia tam, gdzie zupełnie go znaleźć nie sposób. Automatycznie wykonujemy kolejne czynności, znika przyjemność z życia, z pracy, z hobby. Wszystko na jakiś czas staje się mozolnym przbijaniem się przez codzienność. Rutyną, która pozwala zapomnieć o dręczącym nas smutku, problemie, który wydaje się być nie do rozwiązania. Czasami taki stan trwa kilka godzin, czasami dni, a czasami całe lata, pożerając człowieka i nie pozwalając mu uwolnić się z odrętwienia.

Taką monotonną egzystencję żywego automatona prowadzi od lat Finley McManus, bohater poruszającej powieści Matthew Quick’a zatytułowanej „Niezbędnik obserwatorów gwiazd” (org. „Boy 21”). Gdyby historia ta opowiadała dzieje starszego już człowieka, pogrążonego w cierpieniu, u progu życia, możliwe, że o wiele łatwiej byłoby pogodzić się z jego losem. O wiele prościej można by wziąć oddech, zrozumieć sytuację i odpuścić, by biegła swoim torem. Jednak, gdy mowa o nastoletnim chłopaku, niespełna osiemnastoletnim, który dopiero stoi u progu swojego życia i jeszcze nawet nie zanurzył się w pełni w to, co nazywamy prawdziwą dorosłością, a który już zatracił siebie w wewnętrznej rozpaczy, to nie można tego tak po prostu zostawić samemu sobie. Nie można pozostać obojętnym. Nie sposób odwrócić wzroku i zapomnieć. Warto usiąść i wysłuchać jego przepełnionej smutkiem historii, pełnej niewypowiedzianych emocji, zduszonych i szczelnie ukrytych uczuć, na które nie ma miejsca w okrutnym, bezkompromisowym świecie, w jakim przyszło chłopakowi żyć. Nie będzie to przyjemna opowieść. Nie będzie miała do końca optymistycznego zakończenia. Ale zostawi Was spełnionych. Dokładnie tak, jak każda doskonale napisana historia.

Bellmont. Miasto, które wieki temu widziało lepsze czasy, a dzisiaj to dogorywające miejsce, z jednej strony rozrywane na strzępy przez czarne gangi, a z drugiej przez irlandzką mafię. Tak naprawdę nie ma tu lepszych, czy gorszych dzielnic. Jest jak jest. Każda ulica podlega innej części półświatka. Każdy ma jakieś powiązania, a kolejne pokolenia dzieciaków kontynuują tradycję handlu narkotykami, handlu bronią, czy paserstwa i złodziejstwa, w zależności od przynależności do określonej grupy. Bellmont nie jest dla kogoś, kto ma ambicje. Nie jest dla tych, którzy chcą uciec i wyzwolić się z trującego środowiska, które zabija bliskich i niszczy to, co dobre i sprawiedliwe. Miasto wymuszonych praw w panującym bezprawiu. I to właśnie tam dorastać musi Finley, zwany przez wszystkich Białym Królikiem. Czemu? Bo jest jednym z nielicznych białych dzieciaków w szkole, a jego życie w dziwny sposób zaczyna przypominać życie postaci serii powieści Johna Updike’a, zwanego również Królikiem.

Pasją Finleya jest koszykówka. A tak naprawdę to koszykówka jest całym życiem Finleya. Od lat, codziennie i uparcie trenuje, należy do drużyny i na swoim podwórku ćwiczy rzuty i wsady. Monotonnie, każdego dnia, tak by uciszyć tłoczące się w głowie wspomnienia. Dopinguje go zapracowany ojciec i dziadek, okaleczony przed laty człowiek, którego wolę złamało prawo irlandzkiej mafii. Mama chłopaka nie żyje, ale on nie chce o tym mówić. Ani jego ojciec, ani dziadek. Jedyną kobietą w tej smutnej, rozerwanej rodzinie jest Erin – ukochana dziewczyna i przyjaciółka Finleya, która każdego dnia trenuje z nim, wspiera go i pielęgnuje wspólne plany opuszczenia Bellmont dzięki stypendium zawodników koszykówki. Jednak całe ich ustabilizowane życie rozpada się, gdy w szkole pojawia się nowy uczeń – Russ, który prosi, by nazywać siebie Numerem 21, przybyszem z kosmosu. Trener Finleya prosi go o opiekę nad nowym kolegą i próbę przywrócenia go do rzeczywistości, z której ten uciekł. Dawniej Numer 21 był jednym z najlepiej zapowiadających się zawodników koszykówki młodego pokolenia. Trauma Russa przypomina tę Finleya i obaj chłopcy mają zaprzyjaźnić się, by wspólnymi siłami doprowadzić drużynę do zwycięstwa w rozgrywkach stanowych i tym samym otworzyć sobie drogę do świetlanej przyszłości. Między Białym i Czarnym Królikiem, jak zaczynają nazywać Russa koledzy z drużyny, wywiązuje się niezwykła więź, która być może pozwoli im wyzwolić się z wewnątrz siebie.

Finley i Numer 21 żyją w swoich własnych, bardzo samotnych światach. Każdy z nich przyjął inną maskę, za którą ukrywa uczucia i ogrom cierpienia. Utrata bliskich. Krwawe rozrachunki. Wieczny, niepokonany strach. I milczenie. W Bellmont nie mówi się o mafijnych układach. Nie mówi się o gangsterskich powiązaniach. To naturalny stan rzeczy. Każdy przynależy do swojej grupy i ma się tego trzymać. Przynależność i kontakty przechodzą z pokolenia na pokolenie. Przystosowanie się do zasad to kwestia życia i śmierci. Trzeba trzymać język za zębami. Trzeba robić to, o co poproszą. Przysługa za przysługę. Dorastanie w takim miejscu, gdzie rządzi prawo ulicy to wystarczający dramat. Słowa „lojalność”, „przyjaźń”, czy „miłość”, w dzielnicach zyskują zupełnie nowe znaczenia. Każdy dzień to walka, ale już nie wojna, bo wojny kiedyś się przecież kończą, a walki mogą (i często trwają) w nieskończoność. Nie ma tu miejsca na rozejm. Nie ma miejsca na pokój.

Matthew Quick pokazał w „Niezbędniku obserwatorów gwiazd” świat, w jakim nikt z nas, czytelników, nie chciałby żyć. Sytuacje, z którymi wolelibyśmy się nigdy nie konfrontować. Wybory, który za nic nie chcielibyśmy podejmować. Jednocześnie, od razu dociera do nas, jak bardzo prawdziwy jest to świat. Jak realistyczne jest Bellmont. Jak bardzo prawdziwa jest sytuacja Finleya, Erin i Russa, a tak naprawdę sytuacja wszystkich bohaterów w powieści. Każdy z nich zostaje postawiony przed swoimi największymi lękami. Odbierane są im marzenia, a plany lgną w gruzach. Jedyne co im zostaje to wartości, których ich środowisko nie uznaje, bądź rozumie opacznie, bo przez lata zyskały tam zdegenerowane znaczenie. Przyjaźń, miłość, rodzina – to jest w życiu naprawdę ważne, gdy świat nagle staje na głowie, a wszystko wydaje się być przeciwko nim. Wspierając i dając sobie nawzajem siłę, pozwalają uwierzyć, że można rozpocząć wszystko od nowa, zamknąć za sobą drzwi przeszłości i odzyskać siebie.

I wtedy, w tej bezkresnej ciemności mogą dostrzec powoli zapalające się delikatne światełka. Ledwo jarzące się, dopiero nabierające mocy. Nie są to jeszcze promienie wschodzącego słońca, bo do świtu daleka droga. Ale dają światło. Wskazują kierunek. Srebrzyste punkty migoczących gwiazd.

O.

„Wyspa Skarbów” Robert Luis Stevenson

Bombla_WyspaSkarbów

 

„Jeśli w te wszystkie morskie opowieści,
gdzie chłód, tropiki, przygody i szkwały,
krwawi korsarze i ukryte skarby,
błędny kurs, statek i wyspa się mieści,

jeśli w tę starą bajkę, co do słowa
według zwyczajów dawnych powtórzoną,
dzisiejsza trzeźwa i rozważna młodzież
wsłucha się, jak ja niegdyś, zachwycona

— To niech tak będzie, i dajcie się porwać!”

Piraci na dobre już zadomowili się w popkulturze dziesięciolecia temu, ale dopiero od momentu, gdy nieobliczalny kapitan Sparrow w osobie Johnny’ego Deppa wszedł na pokład Czarnej Perły i zaczął przemierzać karaibskie morza, powrócili na dobre i przejęli wszelkie multimedialne fronty. Pirackie opowieści fascynują brawurą, zarażają awanturniczym duchem i swoistą magią wiecznego życia na morzu. Ożywają z legend Davy Jones, Kapitan Kidd, Blackbeard, Francis Drake, szalony Charles Vane, czy Calico Jack i jego ukochana Anne Bonny, jedna z dwóch znanych korsarek rejonu New Providence. Oni wszyscy i wielu innych, bo pirackie opowieści wpisane są w te o zdobywaniu nieodkrytych, dzikich lądów, odkrywaniu kolejnych pustych miejsc na mapie. Drewniane nogi, bandany, gadające papugi, czy skoczne małpki. I pomyśleć, że to wszystko obróciłoby się w proch zapomnienia, gdyby nie jedna powieść, która zmieniła wszystko.

„Wyspa Skarbów” (org. „Treasure Island”) Roberta Luisa Stevensona z 1881 roku to taki absolutny klasyk, od którego zaczęło się całe pirackie szaleństwo wśród dzieci i młodzieży. Powieść pojawiała się cyklicznie, w odcinkach, w czasopiśmie „Young Folks” i szybko podbiła serca młodych czytelników na całym świecie. Pisarz wybrał co najlepsze kąski z pirackich legend, które od lat krążyły po skolonizowanych ziemiach i międzynarodowych wodach, podkoloryzował postacie, dodał to i owo od siebie, a przede wszystkim – głównym bohaterem powieści zrobił młodego chłopaka, tak typowego dla tamtych czasów, który przeżywa przygodę swojego życia i wyrywa się z okowów zwykłej, szarej codzienności na lądzie. Na naszych oczach ziszcza się sen o tajemniczych skarbach ukrytych na skalistych wyspach w kształcie czaszki. O morskich bitwach, z których tylko najbrutalniejsi uchodzą z życiem. Potyczkach, pojedynkach, pijackich rozróbach w sekretnych przystaniach gorących mórz. W uszach rozbrzmiewają pokładowe pieśni, w powietrzu czuć zapach prochu i galonów rumu.

Świat Jima Hawkinsa staje na głowie, gdy do nadmorskiej gospody, prowadzonej przez ojca chłopaka i jego matkę, wprowadza się stary, zdziczały kapitan, który za swój jedyny bagaż ma wielką, drewnianą skrzynię. Płaci Hawkinsom z góry, złotymi monetami, a jedyne czego żąda to spokój, rum i dochowanie tajemnicy. Kapitan pije często, pije dużo, a gdy ukochany rum krąży w jego żyłach pogrąża się w opowieściach i wspomnieniach morskich przygód. Po okolicach krążą plotki, ktoś coś szepce i przypomina sobie korsarskie historie sprzed lat. Kapitana Flinta i jego zaginiony skarb, sekretną mapę na wyspę, gdzie podobno ukryte są tony złota. Jego kamratów – Billy Bonesa, Długiego Johna Silvera, czy Bena Gunna, którzy pływali z kapitanem Flintem i doprowadzili do rozpadu załogi. A teraz to właśnie Billy Bones ukrywa się w gospodzie i wkrótce na jego trop wpadną ci, którzy od lat go poszukują. Dla Jima będzie to początek wielkiej zmiany i wielkiej przygody.

Gdyby spojrzeć na „Wyspę Skarbów” jedynie z perspektywy czasu, to mogłaby wpaść współczesnym czytelnikom do głowy myśl „Ale co w tym takiego nowatorskiego?”. Otóż, w zasadzie to wszystko w powieści Stevensona jest nowatorskie i spokojnie można napisać, że także kultowe. Dla przykładu, weźmy chociażby sam tradycyjny wizerunek zwykłego pirata, czyli bandana, rozchełstana koszula, wysokie skórzane buty, nóż za pasem i szrama na policzku – w powieści to jeden z wielu, na przykład Izrael Hands.  Tak, ten wizerunek to właśnie wizja Stevensona. Albo postać korsarskiego kapitana, czyli drewniana noga, przepastny kapelusz, brudny płaszcz do kolan, papuga na ramieniu – wypisz, wymaluj Długi John Silver. Albo skały na kształt czaszki, czarna flaga Jolly Roger, czy piracki wyrok śmierci zwany „czarną plamą” – to również Robert Luis Stevenson wprowadził na stałe do kultury popularnej. W opowieści wykorzystał prawdziwe postacie, nazwiska i wydarzenia, dopasował do fabuły tak, by czytelnik sam mógł odszyfrować kolejne wskazówki. Tym samym jego „Wyspa Skarbów” faktycznie kryje w sobie ukryty „skarb” pod postacią skrzętnie pochowanych rzeczywistych faktów, które tylko czekają na odnalezienie.

To, co uderza w powieści Stevensona to nacisk na przeszłość. Fabuła „Wyspy Skarbów” to mniej więcej wiek XVIII, czyli dawne dzieje dla pisarza i jego czytelników. Czuć w tej historii tęsknotę za brawurą, za przygodą, która już pod koniec dziewiętnastego stulecia była praktycznie nie do zrealizowania. Mapa świata nie kryła już przed sobą żadnych tajemnic, jedynie z małymi wyjątkami. Odległe krainy zostały zdobyte, przywództwo na poszczególnych lądach określone i wywalczone. Wody przypisane terytoriom, ludy podbite, a buntownicy wybici, wypędzeni lub osadzeni w więzieniu. O piratach ciepłych karaibskich wód nikt już dawno nie słyszał. Majestatyczne galeony poszły pod siekiery lub pod wodę – zaczęła się epoka stali, pary i postępu nie do zatrzymania. W powieści wybija się spomiędzy rozdziałów chęć ucieczki, powrotu do przeszłości, która nie jawi się już jako okrutne dzieje, czy koszmary o najeźdźcach z morza, ale kusząca myśl o intrygujących awanturnikach, żyjących na przekór prawu, na przekór wciąż jeszcze raczkującemu systemowi. Nawet jeśli podróż na wyspę Flinta to ostatnia taka podróż w ich życiu, a Hispaniola – ostatni statek z czarną banderą.

„Wyspa Skarbów” Stevensona to niezwykła literacka przygoda w najlepszym tego słowa znaczeniu. Wciąga jak wodne wiry, głęboko w fabularne szaleństwo. Odkrywanie tajemnic Flinta i jego kryjówki, rejs Hispaniolą, perypetie wśród piratów  – wszystko to śledzimy z zapartym tchem, przeżywamy i ekscytujemy się jak dzieciaki ponad sto lat temu. To opowieść doskonała i uniwersalna, bez dwóch zdań. Schemat idealnej awanturniczej powieści na kolejne pokolenia twórców literatury młodzieżowej. A na dodatek czuć w niej te pochowane skrzętnie kawałki prawdy, strzępki morskich opowieści z czasów złotej ery piratów. Aż by się chciało rzucić wszystko, zaciągnąć się na taki zdziczały statek z legendarną załogą, zapomnieć o troskach dnia codziennego i płynąć, hen, aż po horyzont. Złowrogi szum fal, bryza we włosach, skrzek papugi na ramieniu. W głowie marzenie o wielkich skarbach, w dłoniach ster, a z pokładu słychać donośny śpiew: Jo ho ho i butelka rumu!

O.

* Kto czuje się skuszony i ma ochotę przeżyć doskonałą przygodę na morzu to pełną, polską wersję „Wyspy skarbów” odnajdzie na stronie Wolnych Lektur TUTAJ.

„Dziecko piasku” Tahar Ben Jelloun

Bombla_DzieckoPiasku

 

„Czy to przygoda, czy życiowa próba? Rzekłbym, jedno i drugie. Niech ci, którzy chcą wyruszyć ze mną, podniosą prawą dłoń i przysięgną mi wierność. Reszta może odejść ku innym opowieściom, do innych bajarzy. (…) Potrzebuję was. Biorę was na wspólników mojego zamysłu. Kładę was sobie na plecy i niosę na pokład statku. Każda przerwa w podróży będzie przeznaczona na milczenie i namysł. Nie będzie żadnych modlitw, tylko silna wiara.”

Opowieść towarzyszy ludziom od zarania dziejów, praktycznie od zawsze. Tradycja snucia historii jest jednocześnie tak uniwersalna, tak ponadczasowa, że dotyczy wszystkich kultur, tych najstarszych i najmłodszych, ze wszystkich zakątków kuli ziemskiej. Opowieści tworzą wszyscy. Jest w tym coś niezmiernie pięknego, że pomimo różnic, niesnasek i konfliktów to właśnie dzięki dobrze opowiedzianej historii wszystko może zmienić się na lepsze. Poprzez słowa można wykreować nowe światy, stworzyć nierealne fabuły i fantastyczne scenariusze, można wskrzesić życie lub przekształcić swoje własne zupełnie od nowa. Stać się na chwilę kimś zupełnie innym, kimś nowym, lepszym bądź gorszym w zależności od własnego widzimisię. Tym, kim zawsze pragnęliśmy się stać. Opowieść to nasze sacrum i profanum. Może łamać tabu, może być odpowiedzią na miłość, na strach, na nienawiść, na ból, czy rozpacz. Poprzez język można odrodzić się i zaistnieć od zera, tak, że nikt nigdy nie dowie się prawdy. Chociaż prawda w opowieściach zawsze jest względna. Zawsze jest czyjaś. Dlatego nic nie może tam być pewne. Trzeba spróbować, zanurzyć się w słowa i odkryć prawdę samemu.

O magii opowiadania, niezwykłej mocy słów i tradycji snucia przypowieści opowiada marokański pisarz Tahar Ben Jelloun w swojej niezwykłej powieści z 1985 roku zatytułowanej „Dziecko piasku”. To historia jak żadna inna. Płynna, przelewająca się, przekształcająca się na oczach czytelnika, w uszach słuchaczy niczym piaski otaczającej ją pustyni. Zmienia się z chwili na chwilę, migocze, oślepia i mami, przesypuje słowa i tworzy się wciąż od nowa, jak skomplikowany poemat, jak szept Sheherezady i jej tysiąc jeden arabskich baśni. Tworzy fałszywe tropy, fabularne fatamorgany na horyzoncie, by za chwilę poprowadzić do bezpiecznej oazy i zostawić tam znowu w lodowatą noc zagubionych, niepewnych dalszego ciągu zdarzeń. Słowa są tutaj jak delikatna nić, która łączy kolejne pokolenia, ale też plącze się i zasupłuje, w zależności od krętych zaułków, w które się zapuści, przekazując dalsze losy bohaterów.

Bajarz Si Abdel Malek, snujący swe opowieści wśród słuchaczy marokańskich placów, pragnie podzielić się zdradzoną mu lata wcześniej tajemnicą. To wielki sekret czyjegoś życia. Życia pełnego wstydu, zagubienia i poszukiwania siebie. Życia w ukryciu i wielkim smutku, gdzie niezrozumienie samego siebie spowodowało izolację od świata zewnętrznego. Słuchacze poznają historię Ahmeda zwanego również Zahrą, który przychodzi na świat w konspiracji i kłamstwie. Otóż chłopiec tak naprawdę rodzi się dziewczynką, ale pogrążony w rozpaczy ojciec, któremu do tej pory rodziły się same córki, postanawia sam zmienić koleje losu i ukryć prawdziwą płeć dziecka. Mały Ahmed ma być chłopcem, bo tak i nic już tego nie zmieni. Ani dojrzewające, szczelnie owijane połami dżalabiji ciało, ani niemutujący głos, ani delikatne rysy twarzy. Postanowienie ojca, który za wszelką cenę chciał mieć syna zostaje w pełni zrealizowane i oto jest – ona w nim, on w niej – jedno ciało, dwie siłą rozszczepione tożsamości. Jest sobą i tą inną. Jest sobą i tym innym. Raz Ahmedem, potem Zahrą i znów Ahmedem. Historia życia to niewypowiedziane prawdy, fałszywe maski, a wszystko to prowadzi jedynie na drogę niezaspokojenia i w końcu w otchłanie szaleństwa.

Ahmed zaczyna poznawać siebie dopiero poprzez spisywanie myśli do tajnego pamiętnika, który po latach ma trafić właśnie w ręce bajarza Si Abdel Maleka. Zahra rodzi się z czasem. Wychodzi prosto ze słów przelewanych na papier, by w końcu powstać i stać się prawdziwym ciałem. Ahmed wyzwala ją poprzez opowieść o własnym życiu. Odnajduje swoją tożsamość na kolejnych kartach i jednocześnie odkrywa swoje prawdziwe „ja” w domowym lustrze. Kobieta rodzi się z mężczyzny, a niemożliwe staje się możliwe. Ahmed przekracza siebie, dokonuje transgresji ciała, przenika w głąb uśpionych instynktów i wydobywa na wierzch swoje piersi, biodra, delikatny, kobiecy głos. Tłumiony krzyk, który kumulował się w nim przez lata przenika przez niego. Ahmed, a tak naprawdę już Zahra czuje, że musi się wypowiadać, musi uwolnić swój głos, by oczyścić się ostatecznie. Jej opowieść to swoiste katharsis. Mężczyzna, którym od zawsze była, znika w strumieniach słów, potokach zdań, przeszywającym krzyku, w którym miesza się strach i rozkosz wyzwolenia.

Przez opowieść Ahmeda i opowieść o Ahmedzie snutą przez Si Abdel Maleka i kolejnych bajarzy, którzy przejmują tę historię i tworzą ją od nowa swoimi słowami, przebija się tragiczna w skutkach historia o utraconej i jedynie po części odzyskanej kobiecości w świecie, który kobiecością gardzi. To jakby świat kobiet widziany oczami kobiety przekształconej w mężczyznę, która naraz czuje do swojego ciała niechęć i naturalną miłość. Trafia do tego co pomiędzy, a co w rzeczywistości muzułmańskiej po prostu nie istnieje. Odrzuca surowe zasady patriarchalnego społeczeństwa, sprzeciwia się boskim prawom, by podjąć się próby walki o prawo do bycia sobą, a którego pozbawiła ją wola ojca tuż po urodzeniu. Ojciec  kreuje Ahmeda w nienawiści do swoich poprzednich córek i pogardzie dla „niemęskiego” domu, jaki przypadł mu w udziale. Wymyśla go i ustnie przekazuje dalej, podaje jak legendę, szeptem, w sekrecie, z ust do ust, jeszcze zanim wymarzony syn pojawia się na świecie. Ahmed jest słowem, bo ze słowa powstaje.

W „Dziecku piasku” słowa bajarza otwierają nowe drzwi, kolejne bramy, za którymi pojawiają się labirynty wąskich uliczek, niosące echo kolejnych wątków, odnóg następnych opowieści snutych przez kolejnych narratorów. Nie można być pewnym, która opowieść jest tą jedyną i prawdziwą. Kto opowiada, a kto słucha. Kto ma władzę na tą historią i gdzie zaczyna się jej źródło. Czy Ahmed/Zahra był jeden? Czy może każdy w tej opowieści odnalazł cząstkę siebie i odtworzył swoje dzieje w losach bohaterów? Jedno jest pewne – to właśnie bajarz prowadzi słuchaczy poprzez opowieść. Jest przewodnikiem w zwodniczych światłach pustyni. Sam dawkuje napięcie, skrada się i znika, by powracać z ciemności i zamykać kolejne opowieści w opowieściach. Jak baśniowa Szeherezada, tak i on przeplata sekretne dzieje, zamyka i otwiera kolejne szkatuły, przepływa między fabułami, zanim ktokolwiek zorientuje się, że to już zupełnie inna historia, zupełnie inna epoka, inny świat. I inna opowieść.

O.

*Za tę magiczną historię dziękuję pani Małgorzacie Szczurek z wydawnictwa Karakter.

„Jądro ciemności” Joseph Conrad

Bombla_JądroCiemności

 

“But his soul was mad. Being alone in the wilderness, it had looked within itself and, by heavens I tell you, it had gone mad.”

Wyobraźcie sobie najmroczniejsze miejsce z możliwych. Czarniejsze od najgłębszej czerni. Niby puste, a jednocześnie wypełnione niejako tą pustką. Gęste od kotłujących się w nim uczuć i doznań. Miejsce, przez które swobodnie przelatują najokrutniejsze myśli, przechodzą najbardziej zwyrodniałe idee, przepływają najgorsze wspomnienia i kiełkują najobrzydliwsze pomysły. Kryjówka smutku, nienawiści, czasami rozpaczy, ale częściej zła. Zła rodzącego złowieszczą przemoc. Miejsce w miarę szczelnie odizolowane powłoką wyuczonej bądź wrodzonej moralności, wpojonych zasad, których nie wolno łamać, zakazów i granic, o których przekroczeniu można jedynie pomarzyć. Ale po cichu, w środku, najlepiej w samotności. Nigdy na głos, nigdy wtedy, gdy wiadomo, że ktoś może usłyszeć, żeby za żadne skarby świata nie wydać przerażającej prawdy. Prawdy o naturze człowieka i o tym, co czai się w środku każdego z nas, w najgłębszym jądrze ciemności.

O tej mrocznej stronie każdego człowieka, która w odpowiednich warunkach uwolnić może najgorsze ludzkie instynkty opowiada „Jądro ciemności” Josepha Conrada z 1899 roku. Ta historia nie powstałaby wcale, gdyby nie doświadczenia samego autora, który opisał je, by móc poradzić sobie z traumą, jaką przeżył po wyprawie do belgijskiego Konga. Wyprawa parowcem po kongijskim szlaku kości słoniowej była marzeniem Conrada od lat młodzieńczych. Z pewnością nie spodziewał się napotkać w dżungli horrorów i nieskończonego okrucieństwa, jakich dopuszczali się biali kolonizatorzy względem ludności tubylczej. Rządy króla Leopolda II nad dorzeczem doliny Konga uznawane są przez historyków za jedne z najbardziej drastycznych – gwałty, okaleczanie, oszpecanie, handel niewolnikami, krwawe masowe egzekucje, wyzysk – to tylko nieliczne zbrodnie jakich dopuścili się ludzie pod jego przywództwem, za jego pełnym przyzwoleniem. Dla kolonistów liczył się jedynie zysk. I nic ponadto. A wynik ich pragnień zdobycia władzy ostatecznej i opanowania tego regionu to ponad piętnaście milionów ofiar. Ludobójstwo na masową skalę, którego skutki odczuwane są tam do dziś.

I to właśnie zobaczył na własne oczy Joseph Conrad. Cierpienie i okrucieństwo, o którym nawet niełatwo było napisać. Bo jak usprawiedliwić taki terror? Jak w pełni ogarnąć imperialistyczną myśl, którą kierowali się koloniści, gdy wszelkie namacalne dowody  ukazują jej całkowity absurd? Najlepiej przenikając do samego sedna zła. Pogrążając się w czeluści okrucieństwa, by dotknąć pierwotny zamysł. W taką podróż wybiera się właśnie zupełnie nieświadomy niczego Marlow, który przybywa do Konga, by objąć dowodzenie nad małym parowcem, który ma popłynąć w górę rzeki wraz z zapasem kości słoniowej. Ale już po jego przybyciu do kolonii, w wiosce okazuje się, że jego parowiec zatonął, a on na naprawę ma czekać kilka miesięcy. I siedzi. I czeka. Dostrzega chory świat, w którym zakłamane „królestwo” białego człowieka przejęło władzę nad tubylczymi plemionami. Niewolnicza praca, tortury i głód to chleb codzienny mieszkańców. A wokół nich rozpasani koloniści, którzy bredzą w upale i doszukują się wyrafinowania tam, gdzie z pewnością go nie widać. Przynajmniej w oczach osoby o zdrowych zmysłach.

Podczas pobytu nad rzeką zaczyna wzrastać fascynacja Marlowa pewnym człowiekiem, o którym w dorzeczu krążą jedynie legendy, a który znany jest ze swojej „wielkości” i splendoru myśli. Idealiście i wielkim humaniście, który za schronienie obrał sobie samo serce dżungli i tam rządzi twardą ręką, przejmując kolejne punkty handlu kością słoniową. Nikt do końca nie jest pewny kim tak naprawdę jest, gdyż po przybyciu do Konga Kurtz, tak brzmi jego nazwisko, postanowił stworzyć siebie od nowa. Zyskał kolejną szansę wybicia się ponad innych, dominując nad słabszymi od siebie. Dla jednych to geniusz, dla innych potwór w ludzkiej skórze. Wkrótce Marlow sam przekona się ile prawdy jest w krążących opowieściach i plotkach, a przede wszystkim pozna człowieka, który w środku dzikiej dżungli porzucił wszelkie hamulce, zburzył każdą z możliwych granic, odrzucił moralność i kierując się swoją własną, wynaturzoną filozofią, wykreował miejsce kumulujące wszystko to, co w ludzkiej naturze najgorsze. Teraz leży tam, dotknięty widmem nadchodzącej śmierci, otoczony murem z uciętych głów i dłoni, pielęgnowany przez kobiety z plemion. Szalony wizjoner, który przekroczył siebie, zanurzył się we własnej duszy, a to co tam ujrzał zmieniło go na zawsze.

W mrocznym, mglistym gąszczu afrykańskiej dżungli, tak gęstym, że prawie nie dociera doń światło, zrodził się zamysł, błysnęła iskierka, która wykreowała to, co my naznaczeni już traumą drugiej wojny światowej nazywamy totalitaryzmem. Na odległej stacji, jeden biały człowiek postanowił, że stanie się bogiem, władcą wszechświata, którego prawem jest dawać i odbierać, zabijać i udzielać łaski, karać i samodzielnie stanowić jedyne prawdziwe prawo. Kontrola ponad wszystkim – na rzece, w dżungli, na sąsiednich stacjach – tylko jeden człowiek i jego ambicja. Głodzeni ludzie, polowania, krwawe tłumienie buntów. Przed czujnym okiem Kurtza nie ukryje się nic. Posiada monopol na wszystko i na wszystkich. Swoją ideologię masowego ludobójstwa tubylczej ludności Konga ubiera w piękne słowa, filozoficzne frazesy, z których wylewa się jad, zło w najczystszej postaci. Niemniej, w oczach swoich pobratymców, okolicznych kolonistów, przyjaciół i rodziny, którą zostawił w kraju, Kurtz jawi się jako postać co najmniej magiczna. Czarodziej słów, który hipnotyzuje genialną myślą. A w jej cieniu czai się jedynie strach i śmierć.

„Jądro ciemności” Jospeha Conrada to niezwykła podróż do owładniętej gorączką kości słoniowej doliny Konga, pogrążonej w wiecznej ciemności krainie, gdzie potwór w ludzkiej skórze obrał sobie swoją siedzibę. Z jednej strony to literacki dowód na absurd imperializmu europejskiego i pragnienia dominacji nad „dziką, pierwotną” Afryką, która była zupełnie niezrozumiała dla białych kolonistów. Obnaża hipokryzję, ukazuje rzeczywiste fakty i możliwe wydarzenia tamtej epoki. Z drugiej strony, to historia o narodzinach wielkiego zła. O kolebce potwornej myśli, która z bezdennego mroku wyziera na cienistą dżunglę i tam zbiera swój plon. My, naznaczeni już tragediami XX wieku wiemy, co taka jedna myśl potrafi zrobić. Wiemy już, co wychodzi z mroków duszy człowieka, gdy nikt nie ma nad nim kontroli i w samotności pogrąża się szaleństwie. I nie pozostaje nam nic innego jak spojrzeć znowu w przeszłość i wyszeptać w grozie… horror! horror!

O.

*A kto chciałby poznać szalonego wizjonera Kurtza i dzieło Conrada to znajdzie je zupełnie legalnie, po polsku na stronie Wolnych Lektur TUTAJ.

„Wszystko się spieprzyło, ale chyba będzie lepiej” Richard Fariña

Bombla_WszystkoSięSpieprzyło

 

„To znak czasów. Ferment. Brak zdecydowania. Czekanie Na Coś, Co Musi Się Wydarzyć.”

Koniec lat pięćdziesiątych XX wieku zarówno w Stanach Zjednoczonych, Europie, jak i na całym świecie był okresem rodzących się społecznych buntów, upadku ostatnich kolonii i wykrzykiwanych haseł wolnościowo-niepodległościowych. W powietrzu czuć już było nadchodzące zmiany kolejnego dziesięciolecia. Z pozornego spokoju i jako takiej stabilizacji, która zrodziła się wraz z zakończeniem II Wojny Światowej, poprzez narastający konflikt zimnej wojny między USA i Rosją, aż do upadku reżimu na Kubie, wyrosło pokolenie, które przestało się godzić na ustalone odgórnie zasady. Przestało przyjmować powtarzane tępo regułki, które nijak miały się do rzeczywistości. Dostrzegło morze niesprawiedliwości, prześladowań i dyskryminacji skrywanych pod płaszczykiem sztucznie skrojonej doskonałości. Perfekcyjne, bliźniaczo podobne do siebie rodziny przestały już wystarczać. Wartości, które od lat zionęły jedynie pustką wymagały wypełnienia na miarę nowej epoki. Nowe pokolenie zapragnęło czynów i lepszego świata. Przez środowiska robotnicze, inteligenckie i studenckie zaczęła przetaczać się fala pragnień, podjudzana wiarą w swoje nieskończone możliwości. Na uniwersytetach wrzało – pikiety, strajki i zamieszki stały się studencką codziennością, bo przecież ktoś musiał działać. Nawet jeśli jedynie na pokaz.

Na jeden z takich amerykańskich uniwersytetów w okresie przełomu, powraca z dzikich ostępów szalony i doskonały w swoim szaleństwie bohater kultowej już powieści Richarda Fariñy „Wszystko się spieprzyło, ale chyba będzie lepiej” (org. „Been Down So Long It Looks Like Up to Me”), jedyny w swoim rodzaju, nietuzinkowy Gnossos Pappadopoulis. Lekko rzuca się dzisiaj przymiotnikiem „kultowy”, gdy większość popkulturowych tworów przenika do rzeczywistości i tylko na chwilę porywa serca młodych, by zaraz powrócić w niebyt. Jednak w stosunku do powieści Fariñy określenie kultowy pasuje jak ulał, a książka wybija się na kontrkulturowym tle. Krótkie życie samego autora obrosło niejako w legendy o nim samym, a jedyna w dorobku książka nawiązuje idealnie do jego życia i środowiska, w którym ostatecznie kształtował swoje poglądy. Szwagier Boba Dylana, przyjaciel Thomasa Pynchona, mąż siostry Joan Baez – Fariña był bardem, wyrastającym z tłumu muzykiem i jeszcze bardziej obiecującym pisarzem. Zginął tragicznie i może dlatego dziesiątki opowieści stworzyły z niego po części postać, jaką był jego fikcyjny Pappadopoulis.

Król Meksyku, Pogromca Wilka, Cień i Drakula – jedyny prawdziwie Wolny, szalony Grek. Gargantua i Pantagruel w jednej osobie. Pożerający i pochłaniający. Ten, który zaćmiewa wszystko i wszystkich swoim powrotem na jedną z prestiżowych amerykańskich uczelni, by wzniecić iskry i rozpalić ogniska zasiedziałych studentów. Z założenia wykorzeniony, bo nie przynależy nigdzie. Bez rodziny, bez wspomnień. On po prostu jest i żyje. Legendarny. Krążą o nim plotki, niesamowite opowieści, naznaczone obłędem. Ktoś mówi, że zginął na szlakach północy, ktoś inny, że dołączył do meksykańskiego kartelu narkotykowego. Z wyglądu i z zachowania zdaje się być pierwotny, dziki i nieokrzesany na otaczającym go uniwersyteckim tle. Jak rozszalały jaskiniowiec przybywa, by obżerać się, opijać i pieprzyć, co wpadnie mu w ręce. Podlega popędom, jest męski, jakiś taki zwierzęcy. Patrzy, obserwuje, a czytelnik razem z nim widzi to wszystko jak przez szkło powiększające. Z perspektywy, jak na haju, gdzie przed oczami kotłują się mieniące obrazy. Jawi się jako zdeprawowany, bo jest szczery aż do bólu, aż do przesady. A jednak zdaje się jak najbardziej prawdziwy.

Paps, jak nazywają go przyjaciele, okazuje się wciąż poszukiwać własnej duszy. A szuka jej dosłownie wszędzie. Dzięki temu udaje mu się wyciągać ze społecznych trzewi absurdy codzienności. Groteskę wykreowanego sztucznie życia uniwersyteckiego kampusu, na którym nikt do końca nie jest pewny o co tak naprawdę chodzi. Rodzi się jakaś pseudo-seksualna rewolucja, jakaś taka pseudo-walka o prawa kobiet, która donikąd nie prowadzi. Przewijają się nazwy, imiona kwiatów, ptaków i dziewcząt, idee równości i braterstwa, jak to w każdej rewolucji. Ma być feminizm, a wychodzi bokami szowinizm. Ma być bunt, a pozostaje jedynie idea. Chłopaki w obcisłych golfach i modnych fryzurach chcą burzyć konserwatywny porządek, ale za pieniądze rodziców.  Tak radykalnie. Tak rewolucyjnie. Dzieciaki, zblazowane, szukające akceptacji wydają się bawić w dorosłych, ustanawiając nowe prawa wszechświata, wciągając halucynogeny i inne psychodeliki, byle zapomnieć, że za chwilę moment, gdy opuszczą mury prestiżowej uczelni, zajmą miejsca w korporacjach swoich ojców. Dziewczyny bez staników, które w weekendy i święta układają włosy, zakrywają piersi i pędzą do mamuś i tatusiów udawać świętoszki. To taki bunt, ale w karbach tradycji. Zdystansowany wobec problemów reszty świata. Rodząca się rewolucja na Kubie kusi, ale lepiej trzymać się od niej z dala, bo pięknymi słowami nie cofnie się kuli karabinów.

I w tym wszystkim siedzi Gnossos, który swoją wolność i prawdziwość musi schować do kieszeni i podróżować samotnie. Jak jakiś mityczny Odyseusz po przejściach. Ktoś, kto widział już wiele i raczej nie chce widzieć więcej. Szuka siebie, szuka Jedynej, Absolutnej miłości i jest uroczo naiwny w tych poszukiwaniach. W samotności, gdy umysł ma jako tako trzeźwy, rozmyśla o samobójstwie, szepcze w ciemnościach pieśni do Tanatosa. Tęskni za szczerymi uczuciami i za rodziną. Jest anarchistą wobec systemu nieistotnych wartości, o które chcą walczyć studenci uniwersytetu. On jako jedyny wie, że nie każdą walkę można wygrać transparentami i okrzykami. Jest bojownikiem, ale melancholijnym, pragnącym tego co osiągalne i konkretne, a czego nikt nagle nie potrafi docenić. W powieści Fariñy dużo jest śmiechu, sporo absurdów i wypaczeń, ale spomiędzy narkotycznych wizji, incydentów obżarstwa i seksualnych zabaw wyziera smutek. Potok niespełnionych marzeń i straconych złudzeń. Oczekiwań, których nie da się osiągnąć w takiej rzeczywistości.

„Wszystko się spieprzyło, ale chyba będzie lepiej” Richarda Fariñy to hymn pochwalny na cześć wolności. Tej prawdziwej, jedynej Wolności przez wielkie „W”, do której od samego początku dążył Paps, a która umykała mu i oddalała się w oczach po powrocie do cywilizacji. On szukał Prawdy, a odnalazł fałsz zakamuflowany pod maskami nic nieznaczących haseł, ślepo powtarzanych frazesów, z których ziała jedynie pustka. Bunt Papsa to bunt przeciw życiu, przeciw światu, który jedynie udaje, że jest czymś zupełnie innym, niż jest naprawdę. Przeciw światu obłudy, w którym bunt staje się częścią chwilowej mody i kończy się tam, gdzie nie spełniają oczekiwania zbuntowanych. Tymczasem sprawiedliwość, równość, braterstwo oraz wszelkie prawa, o które walczą wciąż pozostają jedynie fikcją i przejdą na kolejne pokolenia, które podążą tym samym co ich poprzednicy tropem, by ostatecznie również nie zmienić zbyt wiele. Każda rewolucja pożre w końcu własne dzieci i ich wyolbrzymione idee. I wychodzi na to, że w tym „najwspanialszych kraju na świecie”, miejscu nieograniczonych możliwości, gdzie wolność jest najistotniejszą wartością, tylko jeden człowiek był naprawdę wolny. Wizjoner. Buntownik z wyboru. Poszukiwacz Prawdy. Gnossos Pappadopoulis.

O.

*Za tą wyjątkową powieść dziękuję panu Łukaszowi Urbaniakowi z wydawnictwa Officyna.

„Echa pamięci” Katherine Webb

Bombla_EchaPamięci

Edie Sedgewick, Camille Claudel, Misia Godebska, Marie-Therese Walter, Victorine Meurent i wiele, wiele innych. Co łączy te wymienione jednym tchem kobiety? Każda z nich, na jakimś etapie swojego życia, a czasami nawet przez całe lata, była muzą. Muzą znanego malarza, artysty. Czasami jednego, przez dłuższy okres czasu, a niekiedy wielu naraz, inspirując kolejnych wielkich swojej epoki. Niektóre z nich łączyły z malarzami płomienne romanse, krótkie związki, ulotne chwile i miłostki. Inne stawały się kobietami ich życia, bez których wena nie przychodziła już nigdy. Utrwalone na płótnach, na zdjęciach i papierze, stawały się ikonami w swoim środowisku. Ich twarze, jeśli nawet imiona nieznane, rozpoznawalne stawały się już z daleka, a ich historie inspirowały kolejne pokolenia. Często jednak życie muzy nie było usłane różami. Występowały jako „ta druga”, zastępstwo dla żony lub innej stałej kochanki. Bywały potrzebne tylko w danym okresie czasu. Rzadko którakolwiek zostawała na dłużej. Każda z nich jednak fascynująca, przyciągająca spojrzenia, tragiczna w swojej ulotności.

O muzie wielkiego artysty, skrzywdzonej i niewinnej w swojej naiwności, opowiada w niezwykłej powieści zatytułowanej „Echa pamięci” („A Half Forgotten Song”) Katherine Webb – autorka debiutanckiej, bestsellerowej powieści „Dziedzictwo”, która uznana została za „najlepszą powieść lata” w 2010 roku. I nie inaczej może zdarzyć się z jej najnowszą, wydaną w Polsce książką, bowiem „Echa pamięci” dosłownie przenoszą na angielskie klify, do nadmorskiej miejscowości Blacknowle, gdzie dolatuje świeży zapach bryzy, wilgotnych skał i wodorostów, a czytelnik towarzyszyć będzie bohaterom w podróży w przeszłość. Jest tu magia dawnych lat, ukryte wspomnienia, które czekają tylko, by ktoś je odnalazł, żeby, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przywołać je na nowo. A że jest to wspomnienie rozgrzanych wakacyjnych miesięcy, lat trzydziestych XX wieku, to zdaje się być kolejną doskonałą książką na rozpoczynające się powoli lato.

Życie Zacha Gilchrista powoli rozpada się. Rozwód, wyjazd ukochanej córeczki za ocean i chyląca się ku upadkowi jego galeria sztuki. Tak jak nie idzie Zachowi interes, tak również rozmywa się jego pasja do sztuki. Miał pisać biografię jednego z okolicznych malarzy, Charlesa Aubreya, który spędzał nad morzem letnie miesiące, tuż przed rozpoczęciem II wojny światowej, a którego twórczość wciąż nosi znamiona nieodgadnionej tajemnicy. Jednak stracił motywację i chęć do działania. Tkwi w martwym punkcie, zawieszony między swoimi pragnieniami a finansowymi zobowiązaniami. Gdy ni stąd ni zowąd na rynku sztuki pojawiają się nowe, nieznane jeszcze dotąd szkice Aubreya, Zach pakuje walizki i podąża za tropem do Blacknowle. Tam, zupełnie przypadkiem poznaje Mitzy Hatcher, zdziwaczałą kobietę u kresu życia, która wbrew jakimkolwiek znanym faktom twierdzi, że była kochanką Charlesa Aubreya, jego jedyną miłością i największą muzą. Wraz z Zachem czytelnik zostaje wciągnięty w wir sekretnych namiętności młodziutkiej dziewczyny, która latem 1937 roku bez pamięci zakochała się w malarzu, a z czasem jej dziewczęca miłość zamieniła się w chorobliwą obsesję i doprowadziła do tragedii.

Katherine Webb bardzo umiejętnie szafuje tajemnicą. Opowieść, którą snuje Mitzy, a która całkiem realnie wpływa na teraźniejszość Zacha i innych postaci wokół niego, przepełniona jest sekretami, niedopowiedzeniami, które sam musi odkryć. Mitzy w tym względzie nie do końca można ufać. Ukrywa fakty za chorobliwymi uczuciami, które z roku na rok przybierały na sile, a na starość jakby zamknęły ją w bańce własnej wyobraźni. Niektóre wyparła dla własnego dobra, a inne ze wstydu i zagubienia. Tylko niektórzy mieszkańcy Blacknowle domyślają się prawdy, jednak żaden z nich nie ma w pełni pojęcia, co wydarzyło się w tamtych latach, gdy do wsi przyjeżdżał Charles Aubrey ze swoją rodziną. Co stało się z jego córkami? Co z piękną Marokanką, która zawsze towarzyszyła mu w podróży? I przede wszystkim kim była i co takiego zrobiła Mitzy Hatcher, że od ponad siedemdziesięciu lat nie opuszcza swojego domku na klifach?

Jedno jest pewne, o czym przekonuje się rychło Zach słuchając opowieści Mitzy – niełatwo było być muzą wielkiego, podziwianego artysty. Niełatwo było przeżywać rozkosze płynące jedynie z jego spojrzenia, czujnej uwagi poświęconej dziewczynie, która zaznała w życiu jedynie samotności i upokorzeń. Niełatwo było być wykorzystywaną jako żywy model przez całe lato, by w chwilę później zostać porzuconą na resztę roku. Z pewnością nie wtedy, gdy artysta był jej pierwszą i jedyną miłością. Jedynym mężczyzną, który kiedykolwiek łaskawie spojrzał na dojrzewającą młodą kobietę, który stanowił namiastkę nieznanego ojca, ten pierwiastek męski, którego tak bardzo brakowało Mitzy przez całe życie, a którego nigdy nie miała poznać. Taka muza, zdradzona i opuszczona w swoich oczach, może zrobić coś nieodwracalnego. Może zrujnować sielankowy świat artysty i jego rodziny. Bo ona przecież nie ma nic do stracenia.

„Echa pamięci” czyta się z zapartym tchem i potrzeba nie lada wysiłku, by wyzwolić się z zaklęcia, jakie na czytelnika rzuca swoją opowieścią Katherine Webb. Autorka stworzyła po prostu piękną, przejmującą historię, która być może, chociaż po części, mogła przydarzyć się komuś, kiedyś, dawno temu. Opowieść o dojrzewaniu, samotności i odrzuceniu, gdy smutek jest tak wielki, rana tak głęboka, że tylko ostateczne środki mogą uratować przed upadkiem w otchłań. Opowieść o dziewczynie, która zobaczyła swoje odbicie w oczach mężczyzny i nie potrafiła zrozumieć, że była jedynie chwilową fascynacją, przejściowym obiektem natchnienia i twórczej weny. Historię o echach wspomnień, które powracają zawsze w najmniej oczekiwanym momencie, a od których ucieczką jest tylko śmierć.

O.

*Recenzja dla portalu Gildia.pl.

„Pielgrzym” Terry Hayes

Bombla_Pielgrzym

 

„Rozważałem kwestię niespełnionych marzeń, na przykład o spotkaniu zwykłej, atrakcyjnej kobiety w Nowym Jorku – tej, której numeru miałem nigdy nie poznać. Myślałem też o czwartym lipca i dniach spędzonych na plaży, a także o wszystkim, co tak łatwo utracić w ogniu. Ale przede wszystkim o tym, że tajny świat nigdy nie zostawia człowieka w spokoju, zawsze czai się gdzieś w ciemności, gotów znowu zgromadzić swoje dzieci.”

Tajne organizacje, służby specjalne, sekretne oddziały, o których wiedzą jedynie wybrane osoby na całym świecie, najczęściej z prezydentem Stanów Zjednoczonych na czele. Misje, których cel pozostaje na zawsze poufny, znany nielicznym, a przede wszystkim tym, którzy wykonują rozkazy. Światowe zakulisowe dramaty, o których nie może wiedzieć nikt przypadkowy. Sekretne życie służb to temat, który fascynuje widzów i czytelników od zawsze. Lubimy mieć poczucie, że przenikamy do zakazanej części rzeczywistości, niby fikcyjnej, a jednak z odniesieniem w prawdziwym życiu; że uchylamy rąbka największych tajemnic, podglądamy i podsłuchujemy to, co Sid Hudgens, bohater L.A. Confidential, nazwałby „Off the record, on the QT, and very hush-hush”.

A jeśli sekrety i służby, to najlepiej wyszkoleni tajni agenci, żywe legendy, nieprzejednani, twardzi, tacy, którzy potrafią podjąć każdą, nawet najtrudniejszą decyzję, wpływając na losy ludzkości i czasami poświęcając samych siebie. Wśród nich najznamienitsi, bohaterowie tak literaccy, jak filmowi, między innymi Simon Templar kryptonim Święty, Jason Bourne kryptonim Delta One, James Bond kryptonim 007 i od niedawna… Scott Murdoch kryptonim Pielgrzym – bohater debiutanckiej powieści Terry’ego Hayesa „Pielgrzym” (ang. „I am Pilgrim”). Człowiek o wielu twarzach, różnych tożsamościach, nieuchwytny i niezastąpiony, gdy na szali ważą się losy świata.

Terry Hayes z „Pielgrzymem” trafił w dziesiątkę. Stworzył powieść i perfekcyjnego bohatera, którego dosłownie można bez przeróbek przenieść z kart książki na kinowy ekran. I chyba nie mogło być inaczej, skoro Hayes jest wybitnym scenarzystą, twórcą między innymi kultowych już drugiej i trzeciej części Mad Maxa. A to zobowiązuje. I w ten sposób czytelnicy na całym świecie zyskali kolejnego niezwykłego bohatera, którego warto podziwiać, którego zasługi warto poznać, a działania śledzić z zapartym tchem. Zwroty akcji, twisty i zakręty fabularne napędzają opowieść. Wartka i doskonale poprowadzona historia pędzi w szaleńczym tempie, ciągnąc nas za sobą i nie pozwalając się oderwać. A bohater? Cóż, Pielgrzym to ktoś, kogo pragnęłoby się spotkać, porozmawiać i na własne oczy przekonać się, kim jest człowiek, który zupełnie samotnie powstrzymał jeden z najokrutniejszych i najbardziej przemyślnych ataków terrorystycznych w historii.

A jak to wszystko się zaczęło? Morderstwem w podrzędnym nowojorskim hotelu. Ale nie było to zwyczajne morderstwo, do którego z łatwością można by dopasować podejrzanych. Co to, to nie. Zwłoki młodej kobiety znaleziono w wannie pełnej chemikaliów, które doszczętnie wyżarły twarz i skórę na palcach ofiary. Pozbawiły ją znaków szczególnych i jakiejkolwiek możliwości identyfikacji. Na dokładkę, morderca wyrwał jej wszystkie zęby, a każdy, nawet najmniejszy ślad w hotelowym pokoju zatarł silnym środkiem do dezynfekcji. I tylko jeden człowiek obecny na miejscu zbrodni domyśla się, że mordercą była kobieta. Na domiar złego kobieta, która w dokonaniu tego perfekcyjnego zabójstwa posłużyła się książką na temat technik śledczych, w dodatku jego autorstwa. Tą osobą, która wie i przeczuwa ciąg niezliczonych połączeń jest Scott Murdoch.

Scott Murdoch. Występujący także jako: Peter Campbell, Jude Garrett, Brodie Wilson i pod dziesiątkami innych nazwisk, fałszywych tożsamości stworzonych na potrzeby tajnych akcji. Ukrywający się dawniej pod kryptonimem Jeźdźca Niebieskiej, byłego dowódcy tajnego wydziału wewnętrznego amerykańskiego wywiadu. Obecnie, w wieku trzydziestu pięciu lat, będąc na emeryturze pomaga przyjacielowi Benowi Bradleyowi z nowojorskiej policji rozwikłać zagadkę morderstwa. To właśnie on wprowadza czytelnika w historię swojego życia i opowiada dzieje ostatniej tożsamości, jaką musiał przyjąć, czyli Pielgrzyma. Z zapyziałego pokoju hotelowego płynnie przechodzi na ścieżkę wielkiego spisku, mającego na celu zniszczenie Stanów Zjednoczonych i zdestabilizowanie całego świata Zachodu. Z tej ścieżki nie będzie już ucieczki. Prowadzi w ciemności. W mrok religijnego fanatyzmu, w wojnę, którą zapoczątkował upadek dwóch wież i w końcu do człowieka zwanego Saracenem, który prowadzi własny dżihad i nie cofnie się przed niczym, byle tylko dokonać zemsty.

Czytelnik poznaje dzieje Pielgrzyma z perspektywy czasu, gdy ten cofa się do przeszłości i od nowa rozrysowuje wydarzenia z tamtego okresu. Jest metodyczny, niezwykle szczegółowy, nie pomija żadnych faktów, nie ukrywa nic, czego później i tak by nie wyjaśnił. Powieść skonstruowana jest w taki sposób, by czytelnik już od pierwszych stron miał wrażenie, że wnika w umysł głównego bohatera. To sprawia, że kibicuje mu na każdym kroku. Razem z nim ponownie przeżywa chwile zwątpienia, rozpaczy i niepojętego strachu. Bo Pielgrzym jest niepokonany, a jednocześnie niezwykle ludzki w swoich reakcjach. Wzdryga się na myśl o torturach. Nie waha się zabić, jednak pamięta każdego, kto zginął z jego ręki. Bywa zmęczony. Bywa zniechęcony. I jednocześnie potrafi panować nad sobą w taki sposób, że od razu widać jego kunszt i profesjonalizm. I przestaje być istotnym, że Scott Murdoch nawet do końca nie jest Scottem Murdochem. Nie przeszkadza tajemnica jego pierwszej, tej prawdziwej tożsamości. Czytelnik wybacza mu to milczenie, bo wie, jak wiele kosztowało go zdobycie pełnej anonimowości.

Terry Hayes chyba napisał thriller doskonały. „Pielgrzym” broni się z każdej strony i nie można mu niczego zarzucić. Zawiera w sobie nie tylko znamiona bestselleru, kolejnego Bourne’a, Szakala czy Brodiego, ale staje się doskonałą opowieścią samą w sobie. Nie trzeba jej porównywać. Nie trzeba odbijać od innych historii z gatunku. Pielgrzym jest i będzie nawet, jeśli nigdy oficjalnie nie istniał.

O.

*Tekst napisany dla portalu Gildia.pl.

„Moja Walka: Księga Pierwsza” Karl Ove Knausgård

Bombla_MojaWalka

 

„Bo człowiek jest jedynie formą wśród innych form, w których wyraża się świat, nie tylko żywych, lecz również martwych, zapisanych na piasku, kamieniu, wodzie.”

U niektórych wszystko zaczyna się posmakowaniem ciastka. Spójrzmy chociażby u takiego Prousta. W jego mitycznym dziele „W poszukiwaniu straconego czasu”, zwykła magdalenka, tak niepozorny, doskonale francuski wypiek, wywołał falę wspomnień. A ta porwała bohatera, wypluwając z otchłani pamięci dopiero hen, po siedmiu tomach. Jak królicza nora Alicji z Krainy Czarów, tu magdalenka zabiera nas w podróż, ale do przeszłości. W podróż nostalgiczną, poetycką, miejscami eteryczną, jak firanka na wietrze, czy suknia w tańcu. Fru, fru, kwitnące dziewczęta, kobiece wdzięki – samo życie. Jednak u innych bywa, że wspomnienia tworzą się nie z życia, czy pięknych ulotnych chwil, ale ze śmierci. Nieubłaganej, cielesnej, spęczniałej zastaną krwią. Śmierci surowej, twardej, której daleko do smaku rozpływającej się w ustach słodkości, a bliżej raczej do wyrzuconej na brzeg, gnijącej ryby. 

Taką oczyszczoną z delikatnych uczuć, wypraną ługiem wizję przeszłości rysuje Karl Ove Knausgård w pierwszym tomie swojego skandynawskiego giganta zatytułowanego „Moja Walka”. I podobnie jak u wspomnianego wyżej Marcela Prousta i tutaj także mamy do czynienia z dziełem autobiograficznym, chociaż po części opartym na faktach. Ale, prawdę powiedziawszy przyrównywanie Karla Ove Knausgårda do francuskiego pisarza wydaje mi się być na wyrost. No chyba, że przyjmiemy, że „Moja Walka” (której oryginalny tytuł aż nazbyt kontrowersyjnie nawołuje do hitlerowskiego „Mein Kampf”) to czas odnaleziony we wspomnieniach życia pisarza przełomu XX i XXI wieku i sam fakt tychże wspomnień wystarczy na zaszufladkowanie w proustowskiej kategorii. Można gdybać, zastanawiać się, ale jedno jest pewne – „Moja Walka” zrobiła gigantyczne wrażenie na krytykach i w środowiskach literackich. Nie pozostałam obojętna. Wciąga tak, że trudno ją odłożyć, chociaż boli miejscami jej czytanie. I przeraża. A niby nic się takiego wcale nie dzieje.

Chociaż napisanie, że nic takiego się nie dzieje, gdy idzie przecież o wspomnienia z cudzego życia, wydaje się jednak małostkowe. Bo żeby docenić w pełni dzieło Knausgårda (a przynajmniej jego pierwszy tom), trzeba wejść głębiej, by w ciemnościach ujrzeć istotę rzeczy. W tych czeluściach znajdziemy zarytą w piasku kotwicę, na której osadzona jest cała opowieść. Oś i impuls historii. Jasny, bardzo wyraźny punkt w życiu bohatera – śmierć ojca. To nagłe wydarzenie. Jedno z tych, o których nie rozmyśla się raczej na co dzień, chociaż wiadomo, że przecież kiedyś nadejdzie. Bo śmierć jest nieunikniona.

 „Dla serca życie jest proste: serce bije, dopóki może. Potem się zatrzymuje.”

Nie potrzeba nic więcej. I od tego zaczyna się opowieść Karla Ove, narratora i głównego bohatera „Mojej Walki”, który szykując się na powrót do domu i na pogrzeb ojca, zaczyna pływać w czasie, rozpamiętując swoje nie do końca udane życie. A przynajmniej nie takie życie, jakiego oczekiwał. Jest w nim, chociaż jej prawie nie ma, wiecznie nieobecna matka, która zawsze późno wracała z pracy, a jednak zawsze starała się okazać swoim dzieciom jak najwięcej miłości. To jego symbol ciepła i prawdziwego domu, który bez niej, czyli prawie zawsze, stawał się lodowatym miejscem nieokreślonego terroru wszechwładnego ojca. Figura ojca z tych najwcześniejszych lat kojarzy się z ciemnym olbrzymem, który nie tyle znęca się fizycznie, ale bardziej psychicznie na synach, nie pozwalając im dosłownie na nic, co nie byłoby po jego myśli. I tak mija im rodzinna „sielanka” w dramatycznej ciszy przy stole (bo wstanie i nakrzyczy), pokątnych szeptach (bo domyśli się wszystkiego), wymyślnych kryjówkach (bo będzie się wypytywał). Rodzi się patologiczna relacja, w której normalny kontakt jest po prostu problemem. Naturalny w domu Karla Ove jest tylko strach.

I strach buduje od postaw człowieka na jakiego wyrasta bohater „Mojej Walki”, a także jest siłą, która napędza wszystkie jego życiowe decyzje. Z samotnego dziecka wyrasta równie samotny młody mężczyzna. Jego marzenia i pragnienia nic nie znaczą. Buntuje się, ale sam już nie wie przeciw czemu konkretnie. Niby nie chce być taki sam jak wszyscy wokół, a jednocześnie boi się inności. Wykluczenia. Dość wcześnie odkrywa alkohol, który daje mu pozory panowania nad sobą i sytuacją. Nastoletni Karl Ove osiąga dzięki niemu tak bardzo potrzebny mu dystans i zyskuje cechy kameleona, który dopasowuje się do rówieśników za wszelką cenę. Zawsze niepewny dojrzewa w przeświadczeniu swojej słabości. Zakochuje się, ale nigdy nie jest przekonany co do swoich uczuć. Angażuje w rodzinę, jednak ta rodzina zamiast być jego ostoją, staje się przysłowiową kulą u nogi. Z jednej strony chce być z kimś, ale gdy tylko może kradnie chwile samotności i odsuwa się w cień.  Karl Ove z „Mojej Walki” to smutna postać. Niespełniona i zagubiona. Stąd rodzi się jego fascynacja śmiercią i potrzeba stawienia czoła nieuniknionemu.

Śmierć otwiera i śmierć zamyka pierwszy tom „Mojej Walki”. Śmierć jest głównym impulsem, który napędza opowieść Karla Ove. Dzięki niej może na nowo skonfrontować się ze swoimi lękami, wyciągnąć skrywane frustracje i stawić im czoła, zanim faktycznie będzie za późno na zmiany. Śmierć bliskiej osoby, tutaj nienawidzonego ojca, a jednak na przekór samemu sobie kochanego taty (w historii wyraźnie zaznacza się to wyróżnienie), nabiera wymiaru symbolicznego. Wraz z nim rozwiać ma się nieprzyjemna wizja przeszłości, która, gdy spojrzeć na nią z dystansu, wcale nie jawi się jako okrutna ostateczność. Do tego dochodzi tajemnica samej śmierci ojca. Rodzinne niedopowiedzenia. Spotkania z dawno niewidzianymi członkami rodziny. Próba nawiązania naderwanych więzów i odbudowania tego, co leży już w gruzach. Na wierzch wypływają ciche, domowe dramaty. Małe sekrety i niechciane fakty. Samo życie. I nic więcej, a tak wiele.

Karl Ove Knausgård nie jest Marcelem Proustem, a Marcel Proust, analogicznie, nigdy nie był Karlem Ove Knausgårdem. Warto o tym pamiętać, sięgając po „Moją Walkę”. Nie poniosą Was w trakcie lektury monumentalne frazy, ciągnące się przez dwie strony tekstu. Nie znajdziecie tu poetyckich odniesień, meandrujących wśród rozbudowanej, opasłej prozy. Nie poczujecie się niczym w trakcie długiej, popołudniowej sjesty w ogrodzie, tuż przed uroczym podwieczorkiem. Jednak, to co faktycznie odnajdziecie w powieści norweskiego pisarza to trzymającą w napięciu wyczekiwania powieść, o której długo jeszcze nie będziecie potrafili zapomnieć. Proste, przejmujące zdania, których celem jest opowiedzieć, nie oczarować, zdać relację i wyspowiadać się, zanim wszystko ulegnie zapomnieniu lub zatrze się poprzez śmierć. Będziecie świadkiem prawdziwej walki Karla Ove o swoją tożsamość, o wyzwolenie ze szponów strachu i w końcu pożegnania z pewnym etapem życia, który wreszcie dotarł do kresu. Czy oznacza to, że po śmierci ojca odzyskał siebie? Czy w ogóle dowiedział się kim jest naprawdę? I czy ta wiedza pozwoli mu naprawić swoją codzienność? Drugi tom „Mojej Walki” nadejdzie już wkrótce i powiem Wam, że warto. Skandynawski czas odnaleziony.

O.