„Dotyk” Alexi Zentner

Bombla_Dotyk

 

„Mówił nam o qallupilluit i Amaguqu, wilczym bogu-przecherze, o wilkołakach i krwiopijczych adlet, o wszystkich potworach i wiedźmach z lasów. Mówił nam też o innych rodzajach magii, na które natknął się przy wycince: jak trociny, którym wyrosły skrzydła, wleciały drwalom za koszule niby komary; jak jakieś drzewo podniosło się i uciekło od ostrych zębów piły. Mówił nam o tym, jak rozszczepili jakiś pień, a w środku znaleźli królestwo wróżek, o tym, jak ściął cały las jednym machnięciem topora i jak znalazł rodzinę drzew, splecionych ze sobą i pnących się ku niebu miłosnym warkoczem.”

Istnieją takie miejsca na ziemi, do których nigdy nie dotrze cywilizacja. Istnieją takie miejsca na ziemi, które bez względu na mijający czas wciąż pozostaną niezmienione, naznaczone pradawną tajemnicą. Miejsca, które kryją w sobie sekret, starszy niż ludzie, starszy niż wszystko to, co znamy dzisiaj. Miejsca, które nawet jeśli dotrze do nich człowiek, powstanie tam wioska, czy miasteczko, okolą słupy telegraficzne, czy przetną drogi, nieistotne, a tak ludzkie „ulepszenia”, to pozostaną sobą na zawsze zjednoczone z tym co naturalne i pierwotne. W takich miejscach każdego dnia powracają do życia legendy. Mityczne stworzenia wciąż można spotkać wśród pni prastarych drzew, pośród skał, w nurcie bystrych strumieni… Terenami rządzi inne prawo niż to wykreowane sztucznie przez człowieka – prawo natury. Siły przyrody, wciąż niezbadane i bezlitosne kierują przeznaczeniem tych, którzy wejdą w ciemną głuszę.

Takie właśnie miejsce, ukryte głęboko w kanadyjskiej puszczy opisuje w swojej debiutanckiej powieści zatytułowanej „Dotyk” („Touch”) Alexi Zentner. Wykorzystując inuickie legendy, tradycyjne opowieści indiańskich plemion północy i baśniowe elementy stworzył osaczoną lodem, zakorzenioną silnie w realizmie magicznym historię o rodzinnej klątwie, wielkiej miłości i koszmarnej tajemnicy z przeszłości, która naznacza kolejne pokolenia. A wszystko to w niewielkiej osadzie zwanej Sawgamet (od przepływającej w okolicach rzeki), powstałej w czasach kanadyjskiej gorączki złota, gdy dziewicze, wciąż niezbadane połacie lasów skrywały w swoich zakątkach nie tylko wartościowe drewno, ale także kosztowny kruszec, drogocenne źródło bogactwa, które zdobyć chciał każdy na północnej części kontynentu. I tak powstaje Sawgamet – dzięki wytrwałości jednego człowieka, który w poszukiwaniu szczęścia trafia na w leśne ostępy, przemierza niepoznane szlaki i zupełnie przypadkiem odkrywa miejsce, które ściągnie kolejnych spragnionych poszukiwaczy złota.

Tym człowiekiem był Jeannot. To miejscowa legenda, dziadek Stephena – narratora „Dotyku”– który poprzez snucie opowieści, odradzające się wspomnienia z młodości i odkrywane rodzinne sekrety, powraca na nowo do domu, do umierającej matki, a przede wszystkim do Sawgamet, które od lat przyzywało go niedopowiedzianym przeznaczeniem. Stephen wraca do czasów swojego dzieciństwa, pierwszych lat u boku żyjącego jeszcze ojca i siostry, gdy rodzina była w komplecie, a życie wydawało się spokojnie płynąć, wytyczone jedynie mijającymi porami roku. Jednak wypadek na lodzie zmienił wszystko, rozbił szczęście i odwrócił bieg wydarzeń. A może jedynie złowieszcze duchy pokierowały życiem chłopaka zgodnie z ich własnym planem? Stephen pływa w czasie, powraca do historii rodziny, wraca do czasów swojego dziadka i do pewnej mitycznej zimy. Tamte wydarzenia sprowadziły na założycielski ród klątwę, której nawet długotrwała pokuta nie potrafiła zatrzeć.

Ta mityczna zima zamieniła okolice Sawgamet w krainę lodu na kilka długich miesięcy. Złapała osadę w szpony jeszcze późną jesienią i nie wypuszczała aż do lipca, gdy strumieniami przypinającymi nowe rzeki spływała w głąb puszczy. Tamtej zimy miasteczko nawiedziły mary z indiańskich legend z Wendigo na czele, niosąc ze sobą samotność i obłęd. Gdy znowu wyjrzało światło, a mieszkańcy wykopali się spod śniegu, wielu już nigdy nie było takimi jak przedtem. Część zginęła przywalona nieskończonymi masami śniegu, część zamarzła jeszcze przy pierwszych zawiejach, inni odeszli, a jeszcze inni stracili cały swój dobytek i zmuszeni byli zacząć wszystko od nowa. Ale lód zapamiętał ich przewiny na zawsze. Odszedł i wkrótce powrócił w pełnej sile, jak każdego roku po lecie, by zebrać żniwo i kolejne ofiary, które należały się prastarym drzewom i istotom, które tam żyły. Gdy Stephen wspomina tamte czasy, granica między tym co prawdziwe, a co magiczne i nierealne zamazuje się. Znika w wirujących płatach śniegu, w lodowych skorupach i człekokształtnych zaspach. Coś szepcze, coś woła, coś śpiewa w głuszy. Mgła, zawierucha, migoczące płatki mamią wzrok, kuszą jak ogniki na bagnach i wciągają w śmiertelny uścisk wiecznego mrozu.

Leśne kanadyjskie ostępy wykreowane przez Alexi Zentnera w „Dotyku” zdają się przyciągać nadprzyrodzone. Każde drzewo zyskuje tutaj dwa znaczenia – to zupełnie realne, życiodajne, w którym stanowi źródło ciepła, światła i utrzymania dla mieszkańców Sawgamet pracujących w tartaku, jak również to drugie, magiczne, gdzie drzewa kryją w sobie uśpione dusze, które tylko czekają na przebudzenie i na zemstę za wszystkie krzywdy, te prawdziwe i urojone, jakie przyniósł za sobą Jeannot i kroczący za nim ludzie. Drzewa potrafią wywołać iluzje, zwierzęta mamią złotem i kuszą na ukrytych szlakach, a woda wciąga w odmęty i zamyka pod napierającym lodem. Nagle człowiek przestaje być bezpieczny. Niby otacza się pozornym schronieniem, sprowadza chroniące go boskie prawa, buduje bezpieczną przystań… Ale to wszystko w mgnieniu oka może zamienić się w proch z jednym zimowym podmuchem. Czasami wydaje się, że Sawgamet istnieje wyłącznie dzięki kaprysom leśnych duchów, które bawią się jego mieszkańcami, uginają ich przeznaczenie według swojego widzimisię, śmiejąc się z prób ucieczki przed nieubłaganym losem.

„Dotyk” to piękna, melancholijna opowieść o zawieszonym w czasie miejscu, gdzie legendy, mity i baśnie mieszają się z codziennością. Gdzie inuickie czarownice stąpają ramię w ramię z Bogiem i nic nie jest takie, jak mogłoby się wydawać. Miejsce, gdzie śmierć wcale nie musi oznaczać ostatecznego zniknięcia, a zmarłych można wciąż spotkać spacerujących pośród drzew. To historia o rodzinie, o miłości i pożegnaniu. O utracie i braku, które mogą  jednak wypełnić pustkę. O świecie, który już nie ma prawa istnieć, a jednak wciąż istnieje nieodnaleziony. O tęsknocie za prostszym życiem, według pierwotnych, zapomnianych już zasad. Opowieść hipnotyzująca, magiczna, taka, w której chce się zatracić, zejść z utartej ścieżki i pójść tropem złotego karibu. Za którą pragnie się podążyć niczym za głosem z głębin i zanurzyć w niej na zawsze.

O.

* Za tę niezwykłą powieść pragnę podziękować panu Michałowi Alenowiczowi z wydawnictwa Wiatr Od Morza.

„Letnia Przeprawa” Truman Capote

Bombla_LetniaPrzeprawa

 

„W Grady wzbierał nieopanowany śmiech, radosne wzburzenie, przez co rozpościerające się przed nią białe lato zdawało jej się świeżym płótnem, które tylko czeka na te pierwsze gwałtowne, czyste pociągnięcia pędzlem, zupełnie wolne.”

Początek lata 1945 roku. Koniec Drugiej Wojny Światowej. Świat w rozsypce, powoli zbiera się w sobie, łapie oddech i odbudowuje ruiny. Szykują się zmiany na wielką skalę. Zmiany nie tylko polityczne, ale przede wszystkim kulturowe. Coś się kończy, coś się zaczyna. Stany Zjednoczone liczą straty, zbierają swoich chłopców z dwóch przeciwległych frontów. Prezydent Truman bierze sprawy w swoje ręce, ustanawia nowe prawa i akty, tym samym stabilizując pozycję kraju jako jednego z liderów świata. Amerykańska mentalność powoli przekształca się. Ewoluuje. Rodzi się kultura masowa, ludzie integrują się, a pozycja społeczna przestaje mieć tak istotne znaczenie. Zaczyna się powolny upadek klasowości. Idea wszechobecnej wolności inspiruje do walki o prawa człowieka, prawa rasowe i płciowe. Coś się otwiera i prowokuje do dalszych zmian. W życie wchodzi nowe pokolenie dzieciaków, nastolatków, którzy wojenne doświadczenia swoich rodziców i starszego rodzeństwa wtłaczają w swój własny, prywatny świat. Ich bunt bez bagażu doświadczeń poprzedniego pokolenia rozpoczyna nową epokę w kulturze Stanów Zjednoczonych.

Do tamtego pokolenia złotej, powojennej młodzieży należał Truman Capote, jedna z wybitniejszych postaci literatury amerykańskiej i towarzyskiej śmietanki Nowego Jorku. Nie będę ukrywać, że mam do Trumana Capote wyjątkowy sentyment. Pokochałam go niemal od razu po przerażającej, opartej na faktach powieści „Z Zimną Krwią”, by potem rozpływać się nad jego pachnącą babim latem „Harfą Traw” i kultowym już „Śniadaniem u Tiffany’ego”. Pamiętam jak świat literatury ogarnął zachwyt, gdy w 2004 roku okazało się, że prawie w dwadzieścia lat po śmierci tego niezwykłego pisarza, zupełnie przypadkiem, odnaleziono jego pierwszą, debiutancką powieść zatytułowaną „Letnia Przeprawa” (org. „Summer Crossing”). Capote zaczął pisać ją ok. 1943 roku, by zakończyć pracę na początku lat pięćdziesiątych i zaraz potem wywalić manuskrypt do kosza w jednym z wynajmowanych mieszkań. Gdyby nie ciekawość nadzorcy budynku „Letnia Przeprawa” nigdy nie ujrzałaby światła dziennego! Na szczęście tekst się odnalazł, i pomimo iż krytycy zgodnie uznali, że nie jest to arcydzieło, a także, że widać w nim dopiero zalążek wielkiego autora jakim był Capote, to ta niewielka objętościowo powieść, nowela nawet, zdecydowanie ma w sobie magię oraz stanowi jedną z piękniejszych historii o dojrzewaniu i pierwszej miłości w literaturze amerykańskiej.

Bohaterką „Letniej Przeprawy” jest Grady McNeil, siedemnastoletnia młodsza córka jednego z bogatszych finansistów z Wall Street. Jej rodzina to wyższa sfera Nowego Jorku. Ludzie, którzy od pokoleń dziedziczą domki w Hamptons, mieszkania na Piątej Alei z widokiem na Central Park, należą do śmietanki Manhattanu, a ich dzieci uczęszczają do elitarnych klubów. Tego roku, jesienią 1945, Grady ma debiutować na swoim pierwszym balu i zostać wprowadzona do towarzystwa, co oznaczać będzie gotowość do zamążpójścia i kontynuowania zacnych tradycji rodzinnych. Ale to dopiero jesienią. Na razie rozpoczyna się lato. Rodzice dziewczyny wypływają w rejs do Europy, by oporządzić domek na Riwierze, a ona ma po raz pierwszy w życiu zostać sama. A Grady ma sekret. Pisałam już kiedyś, że bohaterowie historii Trumana Capote są tylko pozornie szczęśliwi. Ich pełne wewnętrznych konfliktów i tajemnic życie naznaczone jest smutkiem, melancholią i jakąś trudną do uchwycenia tęsknotą za czymś, czego nie potrafią zdobyć. I taką postacią jest także Grady. Bo widzicie, ona jest zakochana.

Przed nią i wybrankiem jej serca rozciąga się długie, pełne rozkosznych chwil lato we dwoje w mieście, które nigdy nie śpi. Rozpalone do czerwoności, duszne ulice Nowego Jorku wydają się opuszczone przez wszystkich jego stałych mieszkańców. Rodziny z sąsiedztwa Grady, podobnie jak jej rodzice, wyjechali na letnie miesiące, by doglądać zaoceanicznych posesji, nadmorskich domków, czy południowych rancz. Miasto wydaje się snuć bez celu, topić się w upale i szykować na nocną zabawę, opanowane jedynie przez klasę robotniczą. A do niej należy właśnie chłopak Grady, dwudziestokilkuletni weteran wojenny, obecnie stróż parkingowy – Clyde Manzar. Wraz z wyjazdem rodziców dziewczyna, zachłyśnięta wolnością i natłokiem możliwości, wpada w wir zabawy, miłosnych uniesień i dramatów, jakie te ze sobą niosą. Gdzieś po drodze traci kontrolę nad tym, co się dzieje, nad tym latem, które chwyciło ją w swoje szpony, by w końcu stało się coś nieodwracalnego, czego ani nie naprawią pieniądze tatusia, ani pozycja rodziny. Grady, jak mityczny Ikar pędzący prosto w słońce, pomimo tego, że czuje jego żar i topnienie skrzydeł, leci na łeb na szyję, byle zdobyć to, czego nigdy w pełni nie potrafiła odnaleźć w sobie – szczęście.

„Letnia przeprawa” porywa czytelnika w wir niespełnionych pragnień, miejskiej zabawy i wolności życia bez zobowiązań. Już w chwilę po rozpoczęciu lektury, gdzieś podświadomie zapala się lampka, że rodzice Grady wcale nie powinni byli wyjeżdżać. A z pewnością nie zostawiać nastoletniej córki samej w środku rozgrzanego Manhattanu. Im dalej w lato, tym szaleństwo miasta ogarnia jego mieszkańców do reszty, prowokując do przekraczania barier, do burzenia granic moralności. Wydaje się nawet, że to właśnie ta przewrotna, okrutna natura miasta wybudza w ludziach obłęd. Capote nadał Nowemu Jorkowi cechy zwierzęce i namacalne, przekazując władzę nad umysłami mieszkańców. W jakimś momencie nasza bohaterka postanawia poddać się temu na ślepo. Rozumie, że popełniła błąd, ale nie jest już w stanie zawrócić z drogi. Więc brnie nieprzerwanie przez ciąg coraz bardziej absurdalnych sytuacji, dokonując coraz bardziej tragicznych w skutki wyborów, ciągnąc za sobą jak jeńców Clyde’a, jego rodzinę, swoją siostrę Apple i najlepszego przyjaciela Petera Bella. „Przeprawia” się na drugą stronę, zostawiając za sobą dziewczynę i stając się kobietą. Pali za sobą wszystkie mosty, zamyka ścieżki i poddaje przeznaczeniu.

Prawdę powiedziawszy, aż trudno jest mi uwierzyć, że przez wszystkie te lata Truman Capote uważał, że „Letnia Przeprawa” nie jest warta publikacji. Bo powiem Wam, że to naprawdę wspaniała opowieść. Jedna z tych, które wbijają się w umysł i zostają z czytelnikiem na dłużej. Niby nic się takiego nie dzieje, ot życie zakochanej nieopatrznie nastolatki, a przecież na naszych oczach sypie się w gruzy. Z narastającą  fascynacją mamy szansę obserwować upadek złotego dziecka, perfekcyjnej statecznej panienki, która na swoje barki wzięła zbyt wiele. Poddała się bezmyślnie rozgorączkowanemu miastu. Popędziła naprzód nie zwracając zupełnie uwagi, że horyzont płonie i powinna zawrócić zanim będzie za późno. Z każdym kolejnym rozdziałem, kolejnym poetyckim zdaniem, czuć Trumana Capote i jego uczucie do Nowego Jorku. Jest w tym geniusz i tak trochę, zupełnie za mgłą, jakby podejrzenie przyszłości, lotu w szaleństwo, zapowiedź jego własnego upadku.

O.

„Jurassic Park” Michael Crichton

Bombla_JurassicPark

 

„Life breaks free. Life expands to new territories. Painfully, perhaps even dangerously. But life finds a way.”

Fascynacja światem dinozaurów towarzyszy mi od najwcześniejszych lat dzieciństwa. Już jako obtoczony w książkach maluch, zupełnie przypadkiem dostałam w nagrodę w przedszkolu atlas dinozaurów i od tamtej chwili tylko pogłębiałam swoją obsesję. Książki, gry, edukacyjne programy komputerowe – dinozaury były jednym z moich ulubionych tematów i mało kto mógł mi z moich kolegów i koleżanek w tamtych czasach dorównać wiedzą o nich. I wtedy nadszedł niepokonany Steven Spielberg i jego wspaniały „Park Jurajski”… Ile było radości! Ile szczęścia! Wierzyłam, że gdzieś tam, na niedostępnych dla mnie oceanach, istnieje skąpana w mgłach wyspa, a na niej cały ten zaginiony świat. Latami marzyłam o zostaniu paleontologiem i jeszcze długo po filmie pragnęłam wierzyć, że takie klonowanie jest jak najbardziej możliwe. Marzenia i wiarę zweryfikowało życie, ale uwielbienie do dino-świata zostało już we mnie na zawsze. I właśnie dlatego, po latach, powróciłam tam, gdzie to wszystko się zaczęło – do powieści  Michael Crichtona zatytułowanej „Jurassic Park”.

Wszystko zaczyna się od idei. Od wielkiej wizji, która powraca i prowadzi do obsesji. Obsesji tak intensywnych, że nie można o nich zapomnieć. Nie można ich powstrzymać. Wpijają się w szpony wyobraźni i pozwalają jej dryfować po szalonych konceptach. Zmuszają do poszukiwań i do działania na niespotykaną skalę. Tym bardziej, gdy ich realizacja nagle staje się zupełnie realna. Możliwa i na wyciągnięcie ręki. Koniecznie będą oczywiście wielkie pieniądze, wielkie inwestycje i wielkie korporacje, które urzeczywistnią pomysł i nadadzą całości konkretnej biurokratycznej formy. W „Jurassic Park” Crichtona takim wizjonerem jest John Hammond – twórca i właściciel InGen, firmy która zajmuje się badaniami nad genetyką i klonowaniem zwierząt. Hammond ma pieniądze, wie, gdzie szukać partnerów i sponsorów. Przyciąga ich swoimi pomysłami, marzeniami, a przede wszystkim planem ich realizacji. On wie, że za odpowiednie środki finansowe można stworzyć wszystko. No prawie wszystko, ale z pewnością to, na czym mu zależy przede wszystkim. Tym razem jest to park rozrywki, inny niż wszystko co do tej pory widziano. Park, w których powraca przeszłość i minione epoki. Park Jurajski.

Powieść rozpoczyna się serią niepokojących wypadków, które mają miejsce wzdłuż wybrzeży Kostaryki. Coś atakuje ludzi. W szczególności dzieci – pożerane noworodki, ugryzione na plaży małe dziewczynki i strach wśród tubylców. Szepczą o wampirach, bazyliszkach i potworach z dżungli. Coś czai się na wybrzeżach. Coś nowego i niebezpiecznego. Wysłane próbki angażują coraz to nowe osoby, powstają nowe powiązania, a wszystko to prowadzi właśnie do Johna Hammonda i InGenu. Tak się złożyło, że InGen jest właścicielem wyspy Isla Nublar (dosł. Mglista Wyspa), znajdującej się w niewielkim oddaleniu od wybrzeży Kostaryki właśnie. Na zaproszenie właściciela, który szykuje niezwykłą niespodziankę dla całego świata, przybywają paleontolog Alan Grant, paleobotaniczka Ellie Sattler, znany matematyk i  wyznawca teorii chaosu Ian Malcolm. Na dokładkę prawnik Donald Gennaro i… dwoje wnuków Hammonda, kilkuletni Lex i Tim. Teoretycznie celem przybycia jest sprawdzenie bezpieczeństwa Parku, a tak naprawdę zrobienie wielkiego wrażenia na gościach i pochwalenie się latami genetycznej zabawy. Tyle tylko, że Park Jurajski może i zapiera dech w piersiach, poraża ogromem laboratoryjnych dokonań, ale jednocześnie wcale a wcale nie jest bezpieczny, nie wszystkie systemy dopracowane, a nie każdy pracownik lojalny.

W umyśle Hammonda jego park jest w stu procentach zabezpieczony i gotowy do użytku. Nie ma w nim nic, co wymagałoby poprawki. Każdy szczegół jest według niego dopięty na ostatni guzik. Wydał przecież olbrzymie pieniądze, a pieniądze w jego świecie przekładają się na niezawodną jakość. Błąd ludzki, błąd statystyczny, czy błąd maszyny nie mieszczą się w ogóle w głowie. Dla niego każde ze zwierząt Parku jest samicą, bo tak je zaprogramowali. Każdy z systemów działa bez zarzutu, bo tak został ustawiony. Każdy z komputerów prowadzi nieomylne obliczenia. Dinozaurów na wyspie jest jedna konkretna ilość, tylko w laboratoryjnej wersji. Działają siatki zabezpieczające, ograniczenia terenowe i  każda z maszyn.  Skoro sam to zaplanował i za to zapłacił, to jakżeby mogło być inaczej?

Po drugiej stronie marzeń Hammonda stoi człowiek, który na Isla Nublar przybywa jedynie po to, by potwierdzić swoje obawy. Ian Malcolm, matematyk i wyznawca teorii chaosu od początku wróży Parkowi Jurajskiemu czarną przyszłość i ostateczny upadek. Pomysł właściciela InGenu jest dla niego tak bardzo zuchwały, tak bezczelny wobec samej natury, że nie ma możliwości, by osiągnął sukces. Malcolm wie, że w takiej inicjatywie wcale nie chodzi o pieniądze, ale tysiące pomniejszych możliwych niedociągnięć i niedoskonałości, które skumulowane wyzwolą ciąg niekontrolowanych wydarzeń i zaburzą perfekcyjny porządek Hammonda. Dla Malcolma istnieją elementy po części możliwe do opanowania, ale nie należy do nich sam człowiek, który podobnie jak każda żywa istota nie jest idealny. Jedno drobne odchylenie od normy powoduje zmiany na niewyobrażalną skalę, a Park Jurajski wydaje się być tej teorii modelowym przykładem.

John Hammond stworzył wokół siebie iluzję bezpieczeństwa i gotowy jest kurczowo trzymać się jej aż do końca, byle projekt, któremu poświęcił lata życia w końcu wystartował. I zadziwił świat. Przyciągnął rozgorączkowane tłumy. Zarobił miliony. W jego wyobraźni setki dzieci miało biegać wokół pozamykanych szczelnie wybiegów podziwiając na żywo ukochane tyranozaury, stegozaury, czy triceratopsy. Miało być pięknie. Miało być sielankowo. Czego Hammond nie wziął nigdy pod uwagę, to samej iskry dawnego życia, która ucieknie mu spod mikroskopijnych szkiełek i kriopojemników, by w końcu sforsować bramy pod napięciem i wkroczyć dumnie we współczesny ekosystem. Ekosystem, który może okazać się za słaby na przystosowanie do zwierząt sprzed milionów lat. A co wtedy stałoby się z człowiekiem? Co z naszą historią, minionymi cywilizacjami? Latami ewolucji?

Michael Crichton miał tą niezwykłą umiejętność wyprzedzania swoich czasów jeśli chodzi o różne koncepty naukowo-technologiczne. Wielokrotnie do popkultury wprowadził zalążki idei, które od tamtego momentu były już eksploatowane na wszystkich frontach. W „Jurassic Park” Crichton wskrzesił zwierzęta, które wyginęły dziesiątki milionów lat temu, niezwykłe wydarzenia ubrał w ekscytującą, pełną zwrotów akcji fabułę, a całości nadał ton przypowieści ku przestrodze. Przypomina to kultowego już „Frankensteina” Mary Shelley, czy „Wyspę Doktora Moreau” H.G. Wellsa, czyli dwie historie ukazujące mroczną stronę człowieka, który nie potrafi powstrzymać się przed zabawą w boga. John Hammond to taki współczesny Wiktor Frankenstein – wizjoner, który przekracza granice moralności, by wpaść w otchłań, którą sam otworzył. Bo przecież nie da się zatrzymać życia. Nie da się zapanować nad czymś, co ma władzę nad samym człowiekiem. Nad pierwotną siłą, która trwa nieskończenie od miliardów lat i samotnie przemierza kosmos.

O.

 

„Pobojowisko” Michael Crummey (PREMIEROWO!)

Bombla_Pobojowisko

 

„Nie wiedź mię do tego, abym cię opuścić i od ciebie odejść miała; owszem gdziekolwiek pójdziesz, z tobą pójdę, a gdziekolwiek mieszkać będziesz, z tobą mieszkać będę; lud twój lud mój, a Bóg twój Bóg mój.”

Druga Wojna Światowa pozostawiła po sobie zgliszcza i świat pogrążony w nieskończonej żałobie. Europa jeszcze długo dławiła się swądem palonych ciał w piecach krematoriów. Całe lata echem wciąż odbijały się wywrzaskiwane słowa potwora, przywódcy „nieśmiertelnej” Rzeszy.  Miliony ciał, setki tysięcy zbiorowych mogił… Poświęcenie niezliczonych ilości dusz. Zagubione rodziny, utraceni na zawsze kochankowie. Miasta rozszarpane na strzępy, w gruzach nie do odbudowania. Gdy mówimy o koszmarach tamtej wojny wspominamy obozy zagłady, Normandię, krwawy szlak Sowietów, zbombardowane połacie ziemi, tajne operacje i Berlin. Bardzo rzadko stają nam przed oczami rajskie wysepki porośnięte mroczną dżunglą, lazurowe wody oceanu czy uderzające samobójczym lotem, spadające z nieba samoloty. W naszych książkach od historii zatopienie Floty Pacyfiku i zmiecenie z powierzchni ziemi Hiroszimy i Nagasaki figurują prawie od razu po sobie. Tak jakby wszystko to, co wydarzyło się pomiędzy, cztery lata krwawej, bezkompromisowej walki na wodach Oceanu Spokojnego nie były warte nadmienienia. Jakby tamte działania, które zakończyły się śmiercią setek tysięcy żołnierzy, nuklearnym atakiem i upadkiem bóstwa nie były jednakowo ważne.

Mniej znaną europejskim czytelnikom część historii Drugiej Wojny Światowej przybliża w swojej świeżo wydanej w Polsce powieści zatytułowanej „Pobojowisko” (org. „The Wreckage„) – Michael Crummey. Pisarz znany przede wszystkim ze swojej realistyczno-magicznej umiejętności ukazywania nowofundlandzkich wiosek i ich chłodnych, oddalonych mieszkańców i tym razem powraca na wyspy, by opowiedzieć wielowymiarową historię miłości, żalu i nienawiści. Wspomnienia wojny i niemożności powrotu. Piękną i jednocześnie niezwykle brutalną powieść o pierwszej zakazanej miłości młodziutkiej protestantki Mercedes „Sadie” Parsons i katolika Wisha Fureya, który przybywa do jej rodzinnego Cove, jednej z rybackich osad Nowej Funlandii. Chłopak i dziewczyna pragną poznać się bliżej, pragną po prostu móc się pokochać, ale purytańskie środowisko, w jakim wychowała się Sadie swoją zaściankowością zamyka się na rozkwitające uczucie tych dwojga i doprowadza do ich nagłego rozstania.

Chciałoby się wierzyć, że „Pobojowisko” to przede wszystkim historia o uczuciu dwojga młodych ludzi rozdzielonych przez ślepy los. Chciałoby się zamknąć tę powieść w pojedynczej ramie romansu, skupiając uwagę czytelnika jedynie na fascynującej historii ich wyklętej miłości. Tylko to wcale nie tak. Albo jedynie z jednej najprostszej perspektywy. Ponieważ dzieje tej pary posłużyły tutaj czemuś zupełnie innemu. Crummey pozwala czytelnikowi przywiązać się do tej dwójki naiwnych dzieciaków, pozornie nieskalanych jeszcze do końca złem, które czai się wokół. To oni sami przyciągają nienawiść, niezrozumienie i niejako zmuszeni zostają do podjęcia ostatecznych wyborów, które na zawsze odmienią ich życie. Ona w poszukiwaniu ukochanego ucieka z wyspy, a on nie zdając sobie sprawy z zamiarów Sadie, rzuca się na wielkie wody Pacyfiku i zaciąga do Armii Brytyjskiej, by wyruszyć na wojnę. W obliczu przyszłych wydarzeń konflikt religijny w małej rybackiej wiosce wydaje się już nie mieć znaczenia.

I tak naprawdę dopiero tutaj zaczyna się ta opowieść. W obozie jenieckim Nagasaki #14, do którego trafia Wish po upadku Singapuru. To w tym obozie pozna co oznacza prawdziwe okrucieństwo, spotykając człowieka, który stanowi klucz do znaczenia „Pobojowiska” – japońskiego tłumacza, bezwzględnego i sadystycznego Noburo Nishino, który nosi w sobie smutny sekret z przeszłości. To przez tę postać Michael Crummey przekazał wszystko to, z czym musieli się zmierzyć żołnierze walczący na wodach Oceanu Spokojnego. Dwie różne siły, dwa wojskie, które zderzyły się ze sobą jako dwie zupełnie odrębne cywilizacje. Różnica kultur, jeszcze przed epoką globalizacji, była tak ogromna, że część walczących po amerykańskiej stronie żołnierzy nie potrafiła zrozumieć ich zaślepienia i chorych motywacji. Japończycy okazali się być zdolni do wielkich, ostatecznych poświęceń nie tyle za ojczyznę, ale za swojego jedynego dowódcę, ich najważniejszego boga i wschodzące słońce, czyli cesarza Hirohito. Japoński kodeks i szkolenie wymuszały istnienie samobójczych jednostek kamikadze, ścinania głów mieczem i umiejętności pozbawiania jeńców człowieczeństwa. Byli gotowi na wszystko.

Wish pisze z Nagasaki #14 listy do Mercedes w zabawnym, humorystycznym tonie. Bo w jaki sposób miałby opisać ukochanej dziewczynie potworności jakich stał się świadkiem i uczestnikiem? Tortur, jakich stał się ofiarą? W jaki sposób miałby zobrazować dziewczynie głód jaki odczuwał i chorobę, która go dręczyła? Jak ukazać ból po uderzeniach bambusowego kija na wychudzone, nagie ciało? Jak opisać przyjaciela, który leży obok umierając na dyzenterię, pijąc zakażoną wodę? Zderzenie dwóch cywilizacji doprowadziło do ostatecznych rozwiązań i niezrównanych okrucieństw. Pewne siebie chłopaki, którzy zdecydowali się wyruszyć na wody Pacyfiku już nigdy tak naprawdę nie wrócili. Część zginęła na podjazdowych wojnach prowadzonych na pomniejszych wysepkach, część na japońskich ziemiach, a część już na zawsze utraciła swoją tożsamość. Zostali złamani, uszkodzeni, wewnętrznie zniszczeni tym, czego stali się świadkami. Do kraju powróciły duchy, skorupy mężczyzn, którymi byli dawniej, niczym mityczni Odyseusze, którym przytrafiło się zbyt wiele, by mogli powrócić do rzeczywistości. Do swoich wiecznie wyczekujących Penelop, które tak jak Sadie, pragnęły jedynie wytrwać i doczekać momentu ponownego złączenia.

W ten sposób okazuje się, że powieść Crummeya nie jest wcale historią miłości, ale opowieścią o tym co z tej miłości pozostało po konfrontacji z koszmarem wojny. Całkiem metaforycznie i zupełnie prawdziwie, tak jak cały świat po tym okrutnym konflikcie, miłość Mercedes i Wisha legła w gruzach. Stała się tytułowym „pobojowiskiem”, które nie zna do końca swojego przeznaczenia. Sadie, wkładając nawet całą swoją siłę i pokłady czułości, nigdy nie będzie potrafiła go do końca zrozumieć. Nie będzie mogła za nim podążyć. Ich miłość na zawsze może pozostać zrujnowana, ale może także spróbować odbudować się na nowo. To już nigdy nie będzie to samo uczucie. Nigdy nie będzie ta pierwsza młodzieńcza miłość pełna motyli w brzuchu i skrywanych pieszczot. To będzie uczucie naznaczone mnóstwem blizn, koszmarem, którego nie da się zapomnieć i podbite nienawiścią, która na zawsze zalęgła się w sercu Wisha. Widmem znad Pacyfiku, które do śmierci będzie snuć się za jego żołnierskim duchem. Ale jednak będzie to miłość. I być może mocniejsza, bardziej świadoma, która już nigdy nie pozwoli się pokonać.

* Za egzemplarz recenzencki „Pobojowiska” pięknie dziękuję panu Michałowi Alenowiczowi z wydawnictwa Wiatr od Morza.

** Kto historii bitw na Pacyfiku nie zna, a jest choć trochę zaintrygowany, to polecam bardzo bardzo mocno dziesięcioodcinkowy, cudowny serial produkcji HBO i niezrównanego Stevena Spielberga zatytułowany ” The Pacific”, a na dokładkę prześwietny film w reżyserii Petera Webbera „Cesarz” (org. „Emperor”).

„The Painter” Peter Heller

Bombla_ThePainter

 

„Most of us are never seen, not clearly, and when we are we likely jump and run. Because being seen can be followed by the crack of a shot or the twang of an arrow.”

Czy znacie to uczucie, gdy w waszym wyjątkowym, zorganizowanym życiu coś zaczyna szwankować i rozpadać się, ale zupełnie poza waszą kontrolą? Gdy stajecie się biernymi obserwatorami zniszczenia czegoś co budowaliście przez tyle lat, mozolnie i z poświęceniem wszystkich swoich możliwych sił? Gdy wali się wasze życie i nic nie potraficie z tym zrobić? Gdy ktoś rani kogoś bliskiego, zupełnie niespodziewanie, całkowicie przypadkowo, a wam nie pozostaje nic innego jak patrzeć na ich cierpienie i czekać na lepsze chwile? Ci, których spotyka takie smutne przeznaczenie dzielą się zazwyczaj na  dwie, nierówne grupy. Jedni zwieszają głowę i godzą się ze swoim losem. Są gotowi nadstawić drugi policzek i niczym biblijny Hiob czekać na kolejny cios. Natomiast drudzy, ta mniejsza grupa, to tacy, dla których już nawet ta jedna tragedia, jeden moment zawahania równowagi to zbyt wiele. To ci, którzy mają w sobie brutalną siłę i wiarę w możliwość odbicia przeznaczenia. Każde kolejne załamanie prowadzi do momentu ostatecznego przejścia – przekroczenia punktu, z którego już nie będzie powrotu. Wybór ścieżki stanie się ostateczny, a przyszłość na ścieżce zemsty mocno niepewna.

W swojej najnowszej powieści „The Painter” (dosł. „malarz”) Peter Heller snuje historię człowieka, który wybrał drugą, trudniejszą drogę. Mroczniejszą i nie do końca określoną. Poprzednia, debiutancka powieść tego niezwykłego amerykańskiego publicysty, zapalonego wędkarza, kajakarza i survivalowca, zatytułowana „Gwiazdozbiór psa”, w zeszłym roku po prostu zbiła mnie z nóg (klik! klik!). Wzruszała raz po raz, drażniła najczulsze struny i prowokowała do rozmyślań. Wszystko z męskiej surowej perspektywy człowieka, który współistnieje w zgodzie z przyrodą i swoją pierwotną częścią osobowości. W przypadku „The Painter” jest dokładnie tak samo. Powieść chwyta za serce, wzburza, podbija stawki i nie pozwala zaczerpnąć tchu. Zaskakuje niejednoznacznością, zmusza do rozmyślań i rozważań na temat ludzkiej kondycji, dychotomii dobra i zła, a także konieczności zemsty. To opowieść o zbrodni, wyrzutach sumienia i konieczności podejmowania trudnych decyzji w rzeczywistości, w której przestają obowiązywać pewne ustalone zasady, a granica pomiędzy tym do dobre i złe często rozmazuje się.

Bohaterem „The Painter” jest Jim Stegner – dzisiaj ustabilizowany, rozchwytywany malarz-ekspresjonista. Prawdziwy, lekko ekscentryczny artysta po czterdziestce, który przed światem ukrywa się w górskim domku w Kolorado, tworząc swoje niezwykłe obrazy i relaksując się poprzez wędkowanie w pobliskich strumieniach i rzeczkach. Próbuje prowadzić spokojną egzystencję, nikomu nie wadząc, z dala od innych ludzi, bez możliwości sprowokowania przemocy, czy niepotrzebnego cierpienia. Ale życie Jima kiedyś nie wyglądało tak pozornie błogo. Jim od lat zmaga się ze stratą. Wielkim bólem i żałobą, z której nie potrafi się wydostać. Kiedyś Jim miał żonę i śliczną córkę, która była dla niego całym światem. Urocza dziewczynka, która po ojcu odziedziczyła zamiłowanie do wędkowania, wspinania się po górach, leśnych wędrówek, a także wielką miłość do otaczającej ją przyrody. Ojciec i córka przeżyli ze sobą mnóstwo najszczęśliwszych w ich życiu chwil. Ale jak to bywa z dzieciakami, gdy zaczynają dorastać, córka Jima wpadła w kłopoty. Po tacie miała wybuchowy temperament i lubiła ryzyko. Miała słabość do rozrabiaków. Jeden z nich, jej pierwsza wielka miłość, wciągnął dziewczynę w narkotyki. I pewnego dnia wydarzyła się tragedia – córka Jima ginie dźgnięta nożem na parkingu, kupując kolejną działkę.

Śmierć córki złamała Jima, zniszczyła jego małżeństwo i wywołała falę niepohamowanych brutalnych emocji, które ten próbował uciszać najpierw alkoholem, a potem malowaniem. Jego świat zachwiał sie w posadach, runęły marzenia i plany, ale udało mu się jako tako ustatkować. Poprzez swoje niezwykłe obrazy kontrolował siebie. Przelewał  na płótna to co miał w sobie najlepszego. Tylko czasami domyślał się, że drzemie w nim coś, co dawno dawno temu uśpił na chwilę. Bo widzicie,  lata wcześniej Jim próbował zastrzelić człowieka. Z premedytacją. Dodam tylko, że człowiek ten był gwałcicielem, któremu udało się cudem uniknąć kary więzienia. Jim odsiedział swoje, naprawił swoje życie najlepiej jak potrafił i wyprowadził je na prostą. W tym pełnym przemocy akcie oddawał sprawiedliwość za wszystkie skrzywdzone dziewczynki. Ale pewnego dnia Jim po raz kolejny zostaje wystawiony na próbę – jest świadkiem okrutnego znęcania się nad małym koniem. Młodziutką klacz katuje znany miejscowy myśliwy, człowiek, który w małej społeczności wzbudza respekt i strach. Ale Jim nie pozostaje obojętny.

Peter Heller po raz kolejny zbudował niezwykle poruszającą scenę (jedną z bardzo wielu), w której czytelnik wraz z bohaterem staje przed niezwykle trudnym moralnie wyborem. To co wydarzy się w chwilę później naznaczy przeznaczenie Jima już na zawsze. To będzie ten ostateczny punkt, z którego nie będzie już nigdy powrotu. Jim traci coś i rozbudza w sobie instynkt, który drzemał w nim od lat. Obserwujemy z niemym okrzykiem na twarzy jak świat Malarza rozpada się i odbudowuje po chwili, raz za razem, inaczej, jak w kalejdoskopie. Bohater „The Painter” musi odzyskać siebie i jednocześnie poznać siebie na nowo. Brutalna natura człowieka, nieujarzmiona strona jego charakteru, zrodzona ze spokoju przemoc – z jednej strony nie można mu nie dopingować, ale z drugiej łatwo się domyślić do czego taka nagła wolność prowadzi. Realizm każdej kolejnej sceny nie pozwala nam zapomnieć, jak bardzo życiowym bohaterem jest Jim Stegner. Jak bardzo realne są jego cierpienie, ból i wschodząca wściekłość. Jak bardzo pragnie odzyskać to, co tak bezpowrotnie utracił. Jim zmienia się, przekształca, jego malarski styl dojrzewa wraz z nim. Sielankowe życie nabiera mroczniejszych barw, tak jak jego obrazy. A jednak coś także w tej ciemności się rodzi i wcale nie musi być to rzecz jednoznacznie zła.

„The Painter” trzyma w napięciu, torturuje czytelnika trudnością dokonania wyboru, jednocześnie wciąga w swój nostalgiczny, piękny świat harmonijnej przyrody, gdzie wszystko czemuś służy, każdy element idealnie pasuje do układanki. To proza wyzuta z „ochów” i „achów”, czysta i pierwotna, sięgająca sedna, wzruszająca swoją prostotą. Ta opowieść miejscami pachnie lasem, palonym drewnem i żywicą,  a czasami poranną rosą, górskimi potokami i czymś ulotnym, dzikim, kryjącym się wśród drzew. Czymś czego do końca nie można nazwać, co niesie za sobą metaliczny zapach krwi, piżma i strachu. Peter Heller oczarował mnie i zahipnotyzował głębią, cierpieniem, ale także miłością i wspomnieniem szczęścia. Szczęścia, które można odbudować na nowo, od podstaw, gdy tylko stawi się czoła swoim emocjom i przestanie się uciekać.

 O.

„Kochanek” Marguerite Duras

Bombla_Kochanek

 

„Dziewczyna wsiada do czarnego auta. Drzwi się zamykają. Naraz pojawia się ledwie wyczuwalny smutek, jakby zmęczenie, światło na rzece blednie. Leciutkie ogłuszenie, wszędzie mgła.”

Każdego roku, zawsze jakoś tak w początkach kwietnia, ewentualnie w połowie miesiąca, przychodzi taki krótki moment wielkich upałów. Tuż po mroźnej zimie przyroda stwarza pozory wczesnego lata, wszystko naraz zaczyna budzić się do życia, czuć witalność w każdym najmniejszym pączku. A zaraz po tej dziwnej fali „truskawkowej wiosny” zaczynają się pierwsze ciepłe burze, ulewy, które zamiast ukojenia przez kilka dni tworzą aurę dusznych tropików. W powietrzu czuć wilgoć, zapach ziemi i wnoszących się roślin. Nowa pora roku przejmuje dowodzenie i wkracza pełną parą. To właśnie w te pierwsze przesycone wilgocią, pozornie gorące dni przypomina mi się pewna wyjątkowa powieść. Jedna z tych, do których wracam prawie każdego roku, gdy za oknem snuje się aura zapowiadająca prawdziwą wiosnę. Historia namiętności i niegasnącego pożądania, opowieść o miłości i odkrywaniu siebie. Jedna z najbardziej poruszających francuskich opowieści z wątkiem autobiograficznym – „Kochanek” („L’Amant”) Marguerite Duras.

Powieść ukazała się po raz pierwszy w 1984 roku i od razu stała się ewenementem wydawniczym, a jeszcze tego samego roku zdobyła prestiżową Nagrodę Goncourt. W kilka lat później, gdy powstawał film na podstawie „Kochanka” pod tym samym tytułem, o Marguerite Duras znowu stało się głośno, gdy przyznała, że to właśnie jej osobiste doświadczenia z młodości stały się podstawą do napisania powieści. Podobnie jak jej bohaterka, pisarka urodziła się w indochińskiej francuskiej kolonii, w jednym z sajgońskich miasteczek, gdzie jej rodzice prowadzili miejscową szkołę. Jednak po śmierci męża, matka Marguerite zabrała dzieci (dwóch synów i córkę) i wyprowadziła się do Sa Dec, również w jednej z prowincji Sajgonu. Opowiadana przez nią historia zaczyna się właśnie tam, pod koniec lat dwudziestych, gdy dziewczyna ma lat piętnaście i pół. I od tego momentu zapominamy o Marguerite, a wkraczamy w życie bezimiennej bohaterki „Kochanka”.

Jak to bywa w opowieściach-wspomnieniach, historia rozpoczyna się wiele lat po wydarzeniach, gdy narratorka już z pewnej rozmytej perspektywy niby snu przypomina sobie młodzieńcze lata. Myślami powraca do smutnych dni dzieciństwa, gdy po śmierci ojca pogarszająca się z dnia na dzień finansowa sytuacja rodziny, zmusza jej matkę do przeprowadzki i podjęcia się pracy na pensji w sajgońskim Sa Dec. Od pierwszych zdań wypływających spod pióra autorki czujemy gorycz. Czujemy jakiś chłód i dystans do tych najwcześniejszych wspomnień. Czytamy o dziewczynce, która żyła w ciągłym strachu i wstydzie. Śmiertelnie bała się starszego brata, ulubieńca matki, który znęcał się psychicznie i fizycznie nad całą rodziną. Bił, wyzywał, kradł – matka wybaczała mu wszystko, bo był najstarszy i był najbardziej jej.  Prawdziwy syn. Pierwszy i jedyny. Nieistotne było wcale, że był jeszcze jeden chłopiec w domu i dorastająca dziewczynka. Oni musieli się podporządkowywać pod humory starszego brata, szeptać po kątach, uciekać wzrokiem, ukrywać, gdy nadchodziła odpowiednia pora. Nie mieli nikogo do obrony. Rządziła przemoc i humory sadysty.

Jej matka od zawsze była nieszczęśliwa. Biernie pogodzona z losem, wiecznie smutna, przekonana o utracie wszelkiej kontroli. Jednak umiała stwarzać pozory. Udawać, że to ich kolonialne życie jest takie normalne. Takie zwyczajne i szczere. Kiedy udawała, że wcale nie żyją w skrajnej nędzy i wbrew zdrowemu rozsądkowi wciąż trzymała na służbie boya. Nie dojadali, albo żywili się resztkami, ale przynoszonymi im przez służącego, jak na białą rodzinę kolonistów przystało. Pozory szczęścia stwarzała również wtedy, gdy odsyłała najstarszego syna daleko od domu. Organizowała wtedy wielkie sprzątanie, grała na pianinie i tańczyła z młodszymi dziećmi. Albo wtedy gdy nieobecnym wzrokiem spoglądała na swoją dorastającą córkę i rozmyślała o jej przyszłości. O wykształceniu, które dziewczyna musi zdobyć. I wtedy gdy kupowała jej dziwne, niedopasowane do rosnącego ciała ubrania, które na dorosłej kobiecie byłyby znoszonymi łachmanami, ale na jej córce wyglądały jakoś inaczej. Ulotnie i bardzo prowokacyjnie. Wyobraźcie sobie piętnastolatkę – jeszcze niepewne, dojrzewające ciało. Na nie narzucona znoszona, niemal przezroczysta sukienka po matce. Bez rękawów. Z dużym dekoltem. Na głowie męski, przekrzywiony kapelusz. Na stopach wieczorowe pantofelki na obcasie. Sama o sobie dziewczyna mówi „urocza”, „czarująca”, bo spoglądają na nią inni biali mężczyźni z kolonii i składają dwuznaczne propozycje, zapraszając do siebie pod nieobecność ich żon. Dziewczyna nie korzysta, ale zapamiętuje. Upaja się swoją wyjątkowością. Ta cała przeszłość prowadzi do nieuniknionego. Buduje podwaliny dla jej przeznaczenia.

I pewnego dnia, tego wyjątkowego dnia, płynąc przez rzekę Mekong do szkoły, dziewczyna wchodzi do limuzyny bogatego, przystojnego Chińczyka. Ona już wie dlaczego on ją zaprosił. I wie do czego jej zgoda doprowadzi. A jednak waha się jedynie przez moment. I on i ona wpadają w pułapkę. Godzą się oboje na przekroczenie pewnej bariery, tak rasowej, jak społecznej. Z dnia na dzień zatracają się w sobie. Są odpowiedzią na swoje potrzeby. W jego wilgotnej, dusznej garsonierze, w upalne popołudnia oddają się namiętnościom. Ona po raz pierwszy w życiu. Na własne życzenie. Romans biednej, upodlonej białej dziewczynki z bogatym, starszym od niej Chińczykiem to nadgryzanie zakazanego owocu. Tworzenie ostatecznej bariery przed jej potworną, rozpadającą się rodziną. Poznawanie ciała, upajanie się pożądaniem to bunt przeciw przemocy, przeciw zamkniętej na prawdę matce, przeciw wszystkiemu co brudne i złe. Zachodzi transgresja możliwości, transgresja oczekiwań i pragnień – byle iść dalej, byle nie patrzeć za siebie. Beż żalu. Bez miłości.

Nie jestem pewna czemu „Kochanek” powraca do mnie w wiosennej porze każdego roku, bo w Sajgonie z tej powieści wiosny nie ma. Jest tylko ciężka wisząca upalna wilgoć. Monotonia, która wysysa życiową energię i odbiera chęć do normalności. Jest w tej dusznej, przepełnionej fizycznością atmosferze coś, co przyciąga do siebie dziewczynkę i mężczyznę i prowokuje do kolejnych wydarzeń. Inspiruje do przekraczania kolejnych granic i łamania tabu. Ona buntuje sie przeciw tyranii brata i  obojętności matki, on przeciw ojcu i przeciw grupie społecznej, do której należy. Każde z nich szuka w ramionach tego drugiego siebie, odbicia i potwierdzenia, że są istotni, że sami decydują o swoim życiu. W tych pierwszych oparach namiętności chcą się przekonać, że tylko od nich zależy ich kolejny krok. Pragną wierzyć, że mogą stanąć naprzeciw przeznaczeniu.

„Kochanek” Marguerite Duras wzbudza w czytelniku różne, zupełnie skrajne emocje. To powieść kontrowersyjna, ale w najlepszym tego słowa znaczeniu. Historia prawdziwa-nieprawdziwa, łącząca w sobie rzeczywiste wspomnienia i literacką fikcję. O dziewczynie, która w ramionach starszego kochanka poszukiwała siebie i właśnie w tej jego pogrążonej w mroku garsonierze odnalazła to, czego pragnęła. Siłę, która pozwoliła jej wyzwolić się ze szponów toksycznej rodziny i odnaleźć ścieżkę do zostania pisarką. Przestała bać się marzeń. Stała się po prostu sobą.

O.

*W ramach bukowej ciekawostki: w tym roku, a dokładnie 4 kwietnia minęła setna rocznica urodzin tej wyjątkowej francuskiej pisarki.

„Czas zabijania” John Grisham

Bombla_CzasZabijania

 

„That Mississippi Magic, is Mississippi madness now.
Whites don’t like black people.
Blacks don’t like white nohow.”

The Klan, Patsy Sims, str.44

„A band of faithful Klansmen
Knights of the K.K.K.
We all will stand together
Forever and for aye.”

Ku Klux Klan: America’s First Terrorists Exposed, ed. P. O’Donnell, str. 236

Mississippi. Uznany za jeden z najbardziej rasistowskich stanów USA. W niechlubnej czołówce wraz z Alabamą, Teksasem i Tennessee. Jedno z tych miejsc, w których, nieważne w jakiej epoce, nieistotne w jakim wieku, bezpieczniej jest urodzić się białym, lepiej być stamtąd, być „czystej krwi” Amerykaninem niż należeć do społecznej mniejszości. To właśnie w tych stanach, pomimo wszelkich światowych zmian i pomimo, wydawałoby się, pełnej integracji i tolerancji, znaleźć można miasteczka, w których wciąż władzę ma pewne stowarzyszenie. Społeczno-polityczne ugrupowanie, które przeszło do najmroczniejszych rozdziałów historii Stanów Zjednoczonych wraz ze swoimi linczami, płonącymi krzyżami i białymi kostiumami. Ugrupowanie zwane Niewidzialnym Imperium, czyli Ku Klux Klan. Jeśli myślicie, że jest to jedynie relikt przeszłości, smutne wspomnienie z czasów Wojny Secesyjnej, to z pewnością zaskoczy Was wiadomość, że KKK ma się całkiem dobrze. Istnieje, rozwija się i trwa, a ich ideologia „rasowej czystości” i „stuprocentowego amerykanizmu” zbiera swoje żniwo w XXI wieku, podobnie jak zbierała w wieku XX. I nic nie można na to poradzić.

Przepełnioną okrucieństwem, terrorem KKK i rasową nienawiścią historię opowiada John Grisham w pierwszej w dorobku powieści z 1989 roku zatytułowanej „Czas zabijania” („A Time to Kill”). Na początek kilka faktów z życia autora. Grisham, z zawodu prawnik, zanim jeszcze został bestsellerowym pisarzem, swoje pierwsze kroki w fachu stawiał właśnie w sądach stanu Mississippi. Prawo zna od podszewki, nieobce są mu sądowe konflikty o podłożu rasistowskim. W końcu to jego rodzinny stan przoduje w rasowej nienawiści. Do napisania jednego ze swoich najlepszych sądowych thrillerów, w których triumfuje do dziś, zainspirowały go prawdziwe wydarzenia, których świadkiem był w połowie lat osiemdziesiątych. Była to jedna ze spraw tak potwornych, tak niezwykle brutalnych, że nikt o zdrowym rozumie nie powinien mieć wątpliwości co do wymiaru kary.

„Czas zabijania” zaczyna się prawdziwym ciosem w czytelnika. Mimowolnie stajemy się świadkiem zbrodni. John Grisham doskonale dobrał sposób narracji, byśmy czuli się jak bierni obserwatorzy, postawieni przed wydarzeniami, na które nie mamy żadnego wpływu, a które od pierwszych chwil chcemy zatrzymać. Na polance, do pojedynczego drzewa, przywiązana jest sznurem dziesięcioletnia, czarnoskóra dziewczynka, Tonya Hailey. Tuż obok stoją jej porywacze, para doskonałych reprezentantów tego,  co nazywa się białą chołotą, czyli James Louis „Pete” Willard i Billy Ray Cobb. Piją piwo i obserwują zniszczenia, jakich udało im się dokonać na prawie bezwładnym już ciele dziewczynki. Brutalnie ją zgwałcili, wielokrotnie, na różne sposoby. Pobili w taki sposób, że jej twarz ledwo przypomina dziecięce rysy. Jej nagie ciało pokrywają serie siniaków, krwiaków i nacięć. Dwaj mężczyźni naśmiewają się, wydają z siebie serię rasistowskich okrzyków, oddają na dziecko mocz, po czym dochodzą do wniosku, że najlepiej pozbyć się jej dobijając ją i wrzucając ciało po drodze do rzeki. A mała Tonya jedyne o czym myśli, to jej tata, który nigdy nie przyszedł jej na ratunek.

Cudem dziewczynce udaje się przeżyć. Trafia do szpitala zmasakrowana, z poważnymi obrażeniami szczęki, nie mówiąc o obrażeniach wewnętrznych, przez które Tonya już nigdy nie będzie mogła mieć dzieci. Para jej zidiociałych oprawców zostaje wkrótce złapana, gdy po pijaku w barze chwalili się, że „udało im się znaleźć jedyną czarnoskórą dziewicę w całym stanie”. Dziesięcioletnie dziecko. Przerażenie dotyka wyłącznie nielicznych. Jest rok 1984, prawie dekada po zniesieniu ostatnich oznak segregacji rasowej w USA, jednak w mentalności mieszkańców Clanton wszystko jest tak jak dawniej. Matki Pitta i Billego wypłakują oczy nad swoimi „biednymi synami, którzy przecież nie zrobili nic złego”, biała społeczność nie potrafi reagować poprawnie, bo to przecież „czarna dziewczynka”, więc zapowiada się proces, który wcale nie musi skończyć się tak jak powinien.  I wtedy wkracza ojciec Tonyi, Carl Lee, wraz ze swoim automatycznym karabinkiem. W sądzie, za jednym zamachem, zabija obu mężczyzn. Robi to z pełną świadomością czynu. W zemście. Całkiem otwarcie. I daje się aresztować. Jego obrony podejmuje się młody prawnik, nasz główny bohater, Jack Brigance, dla którego proces zrozpaczonego ojca stanie się najgłośniejszym procesem życia.

„Czas zabijania” na każdej stronie stawia tak swoim bohaterom, jak i czytelnikom jedno podstawowe pytanie: „A co ty byś zrobił?”. Łatwo, czysto teoretycznie, postawić się na miejscu Carla Lee. Gdy nie ma odpowiedzialności, gdy pozostają jedynie idee, łatwo jest określić swoją stronę. Ale gdy w grę wchodzi moralność czynu, kwestia osądzenia za podwójne morderstwo z premedytacją, sprawa nabiera odcieni szarości i już nic nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać. John Grisham nie pozwala czytelnikowi pozostać obojętnym. Tutaj nie można nie podjąć wyboru. Dostajemy pełny obraz wszystkich stron konfliktu. Rodziny Pitta i Billego. Rodzinę Tonyi i Jacka Brigance’a. Członków KKK, którzy zjeżdżają się z całego kraju, siejąc grozę i nienawiść. Sędziów i ławę przysięgłych. Gwałt na dziesięcioletniej dziewczynce przez moment staje się najgłośniejszą sprawą w stanie Mississippi i wkrótce w całym kraju, bo wstrząsa opinią publiczną, a do tego generuje dyskusje na temat rasowych konfliktów. Znowu płoną krzyże. Klan ustanawia lincze. Wybuchają bomby. Giną kolejni ludzie. Nie ma końca przemocy. Nie ma końca nienawiści.

Historia zemsty kochającego ojca za gwałt na swojej córeczce to wyidealizowana wizja smutnej rzeczywistości, w której zazwyczaj brakuje happy endów. Wymiar sprawiedliwości często operuje niedoskonałymi paragrafami, które łatwo podważyć. Tym bardziej w systemie amerykańskim, w którym gra na emocjach ławy przysięgłych jest znanym chwytem stosowanym przez prawników. Takich przypadków, jak ten małej Tonyi, było w trudnej historii konfliktów Stanów Zjednoczonych najprawdopodobniej dziesiątki, jeśli nie setki. Te dziewczynki, bez względu na swoją przynależność rasową, rzadko doczekiwały się jasnej sprawiedliwości. Często musiały stawać ze swoim oprawcą twarzą w twarz, krótko po zapadnięciu niefortunnego wyroku. Córka Carla Lee miała szczęście pod postacią ojca, który w przypływie największej rozpaczy nie wahał się sam wymierzyć należnej kary. My byliśmy świadkami całej sceny, on nie. My mieliśmy dostęp do myśli Tonyi, gdy bezbronna wisiała na drzewie, on nie. My obserwowaliśmy czyny jej oprawców i słyszeliśmy ich chore motywacje.  My, poprzez słowa, czuliśmy jej ból, a jej ojciec mógł sobie go jedynie wyobrazić. I zrobił to, co wydawało mu się najlepszym rozwiązaniem. A ja nie muszę zadawać sobie pytania co bym zrobiła na jego miejscu – ja już to wiem i wiedziałam od początku.

O.

„Śpiewaj Ogrody” Paweł Huelle

Bombla_ŚpiewajOgrody

 

„Pamiętam, że tamtej nocy śniłem Szczurołapa: stał w naszym dolnym parku i grał swoją nieskończoną melodię na flecie. Z lasu – przez górny park – nadchodziły zwierzęta: sarny, daniele, lisy, borsuki, zające; nadlatywały sowy, sójki, kawki, dzięcioły, a cały ten pochód zamykał wilk. Jego ślepia były dziwne: raz świeciły mocnym niebieskim światłem, to znów zamieniały się w jasne jak szkło kryształy, z których błyskała księżycowa poświata. Szczurołap, nie przestając grać, ruszył aleją w dół […].”

Śpiewaj Ogrody str. 214-215

Wspomnienia mają to do siebie, że wraz z mijającymi latami zacierają się, rozrzedzają, by w końcu zniknąć gdzieś za wyobrażeniami czy sennymi wizjami sprzed lat. Powroty do czasów beztroskiego dzieciństwa i wczesnej młodości mają tę właściwość, że z łatwością mogą nabierać kształtów baśniowych, legendarnych, onirycznych, gdzieś z pogranicza jawy i marzeń. Coś było prawdziwe, coś zmyślone, a coś okazało się być jedynie wytworem wyobraźni. Takim wspomnieniom z łatwością można dać się ponieść. Podążyć za nimi ciemnym szlakiem, za jedną nutką, za jednym okrzykiem, za jednym obrazem i zagubić się w odmętach własnych historii.

Ta hipnotyzująca siła wspomnień napędza bohaterów magicznej, wielowątkowej i bardzo trójmiejskiej powieści Pawła Huelle „Śpiewaj Ogrody”. Ten nietypowy tytuł zaczerpnięty został z XXI Sonetu do Orfeusza Rainera Marii Rilkego i niejako stał się mottem i tłem dla wszystkich wątków opowieści. To właśnie w sonetach tego austriackiego poety znaleźć można dyskretny trop (Orfeusz oczarowujący leśne zwierzęta w pierwszych strofach), który prowadzi czytelnika do głównej osi powieści, jaką jest zupełnie przypadkowe odnalezienie przez jednego z bohaterów niedokończonego manuskryptu wagnerowskiej opery opartej na baśni Braci Grimm – Szczurołap z Hameln. Według legendy, (bo według faktów historycznych coś na pewno zabrało dzieci z miasteczka), gdy plaga szczurów nawiedziła miasteczko Hameln, jego mieszkańcy wynajęli szczurołapa. Ten za pomocą cudownego fletu wywabił gryzonie z miasta prosto w rzeczne odmęty. Ale chciwi mieszkańcy nie chcieli zapłacić szczurołapowi, a on w ramach zemsty, grając swoją tajemniczą melodię wyprowadził z Hameln wszystkie dzieci i słuch po nich zaginął. Podobno, na potwierdzenie grimmowskiej opowieści, odnaleziono w okolicach niemieckiego miasteczka masowy grób pełen szczątków i malutkich szkieletów.

Motywy obezwładniającej siły muzyki, masowej ucieczki, czy wyprowadzenia szczurów i dzieci powracają w „Śpiewaj ogrody” raz po raz, przyjmując tu zarówno formę dosłowną jak i  symboliczną, gdzie szczurami są nazistowscy żołnierze, dziećmi – Żydzi i Polacy, natomiast  pieśnią jest tu retoryka Hitlera. Sama powieść zbudowana jest na zasadzie operowego libretta – dramatycznej, wielogłosowej akcji, pojedynczych scen i partii kolejnych bohaterów. Przeszłość dalsza i bliższa łączą się z teraźniejszością, a czas płynnie przechodzi między kolejnymi wątkami. Klamrą spinającą całość, niczym głos cudownego fletu Szczurołapa, jest wspomnienie lat młodzieńczych narratora spędzonych w domu przy ulicy Polanki w Gdańsku. Domu, a dawniej dworku, który po wojnie i przymusowym podziale, stał się ostoją dla kilku rodzin, w tym dla rodziny anonimowego chłopca, który (co pozostaje w sferze domysłów) jest alter ego samego autora. Tam, chłopiec poznaje panią Gretę, przyjaciółkę ojca, Niemkę, która opowiada o przedwojennych losach swojego domu.

To dzięki opowieści pani Grety narrator, a czytelnicy wraz z nim, odkrywają sekrety, które skrywa dworek na ulicy Polanki. Oba sekrety mają w sobie coś sensacyjnego i niezwykle tajemniczego. Budują trudną historię tego miejsca, wpływają na losy jego mieszkańców, ale przede wszystkim nadają rezydencji pani Grety namiastkę legendy. Sekrety są dwa i oba przyjęły formy rękopisów. Pierwszy z nich to wspomniana już zaginiona opera Richarda Wagnera, odnaleziona w antykwarycznych stosach przez męża pani Grety, kompozytora Ernesta Teodora. Drugim jest osiemnastowieczny pamiętnik szalonego libertyna François de Venancourta, pierwotnego właściciela posesji, w którym spisywał on swoje makabryczne i wyjątkowo sadystyczne dokonania. Miejsce zamieszkania narratora „Śpiewaj ogrody” naznaczone jest  zatem niewidzialną krwawą łuną, która być może w jakiś sposób wpłynęła na dalsze losy najbliższych pani Grety i jej samej.

Całości dopełniają wspomnienia wojenne bohaterów z czasów, gdy Wolne Miasto Gdańsk utraciło swoją wolność, a jego wielonarodowi mieszkańcy stali się ofiarami wysiedleń, masowych mordów i niesprawiedliwych egzekucji. Widmo II wojny światowej prześladuje Ernesta Teodora, który całe lata poświęcał rekonstrukcji wagnerowskiego utworu, częściowo wbrew własnym przekonaniom, by stać się kolejną ofiarą nazistów i naiwnie dać się ponieść wierze w uniwersalną wartość muzyki. Narratorowi o wojennych przygodach opowiadają także od najwcześniejszych lat jego ojciec i przyjaciel ojca, rodowity Kaszub – pan Bieszk, „choć może nazywał się Bieszke, na pewno nie Bieszczański”, by z czasem, im starszy jest chłopiec, ich opowieści nabierały okrutnych detali. Wnikamy w świat kaszubskich przypowieści, legend, rodzinnych wspomnień i obrazów z przeszłości. Przyjaźń chłopca, a później dorosłego już mężczyzny i wdowy Grety spaja wszystko, przetykając wątki i nadając powieści cel, jakim jest zrekonstruowanie dziejów mieszkańców dworku przy ulicy Polanki.

„Śpiewaj ogrody” to misternie skonstruowana powieściowa kompozycja, której wątki mijają się, uzupełniają i przepływają tuż obok siebie, tworząc niezwykłą opowieść o miłości, wojnie i wszechogarniającej sile muzyki. Niczym w wielowarstwowej szkatułce jedna historia tworzy drugą i kolejną, legendy przechodzą w baśnie, wspomnienia codzienności w pełną pasji historię życia kompozytora i jego ukochanej żony. A wszystko to połączone niewidzialną, bo przecież zupełnie fikcyjną linią melodyczną wagnerowskiej opery, która nigdy nie powstała, a która jest i żyje w tym magicznym, chociaż brutalnym i naznaczonym wojną świecie powieści Pawła Huelle. Nie pozostaje nic innego jak dać się ponieść dźwiękom fletu i podążyć w piękną opowieść za Szczurołapem z Hameln.

O.

*Recenzja napisana dla księgarni internetowej Dybook, a którą możecie przeczytać również TUTAJ.

A na zakończenie życzenia dla Was 😀

WielkanocŻyczenia

„Sourland” Joyce Carol Oates

Bombla_Sourland

Żałoba nie należy do najłatwiejszych tematów w literaturze. Podobnie jak śmierć i lęk przed stratą. Niełatwo się czyta. Trudno się sprzedaje. Z pewnością jeszcze trudniej się ją opisuje, tym bardziej gdy za podstawę fabularną opowieści służą prawdziwe doznania i wewnętrzne przemyślenia twórcy. Utrata bliskiej osoby, ta nagła, nieprzewidziana, potrafi złamać człowieka, doprowadzić na skraj rozpaczy i wykończyć emocjonalnie. A jednak śmierć jest jak najbardziej uniwersalna. Dotyka tak samo wszystkich, nie wybiera i nie czeka. Po prostu nadchodzi. Nieważne, czy ktoś jest na nią przygotowany. Bo czy w ogóle można przygotować się na śmierć? Tak swoją, jak czyjąś? Raczej nie. Prawie nigdy nie jest to możliwe.  Potwierdza to i udowadnia jedna z najbardziej cenionych współczesnych amerykańskich pisarek, twórczyni intensywnych w doznania i zmuszających do myślenia historii, mistrzyni krótkiej formy, czyli Joyce Carol Oates.

W swoim najnowszym wydanym w Polsce tomie zatytułowanym „Sourland” ta amerykańska pisarka zebrała szesnaście opowiadań napisanych i opublikowanych w różnych czasopismach w trakcie dwóch lat żałoby po nagłej śmierci ukochanego męża w 2008 roku. Czytelnik nie znajdzie tu jednak wzruszających historii, anegdot, czy wspomnień z życia kochającego się małżeństwa, tylko brutalne i bardzo dogłębne opowieści z życia po śmierci bliskich lub tych, którzy stoją u progu straty. Walczące wdowy, które muszą ostatnimi siłami trzymać się życia, by nie dać się pokonać i zniszczyć tym, którzy tylko czekają na ich moment słabości. Kobiety, których ostatnimi deskami ratunku przed zapadnięciem w otchłań cierpienia jest godzenie się na fizyczną przemoc, często w jej najbardziej seksualnym kontekście.

Z niemocy i smutku rodzi się przepełniona perwersją namiętność. Osamotniona kobieta w opowiadaniach Joyce Carol Oates musi na nowo otworzyć się na przepełniony gwałtownością i siłą świat mężczyzn. Po raz kolejny przeniknąć do niego i pogrążyć się w pożądaniu, męsko-damskich zagrywkach. Odłożyć ból na bok lub, co częściej ukazuje pisarka, zastąpić jeden ból innym. Jej kobiece bohaterki, delikatne i wrażliwe, same z siebie, z własnego wyboru budują swoje przeznaczenie i stają się ofiarami nie-ofiarami. By wrócić na nowo do życia przechodzą pewien etap i dzięki niemu nie pozwalają się osłabić. Dają się posiąść, by siłą przywołać się do rzeczywistości, byle nie stracić poczucia realności. Nie pozwalają od nowa utopić się we własnej rozpaczy. Gwałty, okaleczenie, praktyki sadomasochistyczne są ich krzykiem o pragnienie życia. O przypomnienie samym sobie, że one same jeszcze nie umarły.

Z drugiej strony, poza osamotnionymi wdowami, w „Sourland” mamy innych bohaterów, przede wszystkim dzieci i młodzież, synów i córki, którzy z dystansu obserwują rozpad rodziny i tym samym przeżywają swoistą dezintegrację własnej tożsamości. Poza samym obliczem śmierci Oates pokazuje nagłość choroby bliskich osób i to, co robi z ludźmi wokół nich. Godziny wydłużają się w nieskończoność. Dotychczas uporządkowane i usystematyzowane życie domowe wali się w gruzy. Zrozpaczone przyszłe wdowy przestają kontrolować otoczenie. Dzieci zostają odstawione w tryb zawieszenia. Pozostawione samym sobie, by kręcić się samotnie po szpitalnych korytarzach, na swój sposób radząc sobie z poczuciem straty, nawet jeśli ta strata jeszcze nie do końca nastąpiła. W „Sourland” te osamotnione dzieci narażone są na najgorsze ataki. Są bezbronne, bo nagle pozbawione wsparcia i poczucia bezpieczeństwa. Ich perfekcyjne światy chylą się ku upadkowi, a one mogą tylko patrzeć, stając się idealnie wyeksponowanym kąskiem dla tych, co szukają sposobu jak je wykorzystać.

Świat opowiadań Joyce Carol Oates zamyka się w dosłownie trzech przestrzeniach. Przede wszystkim w pustym domu, który z oazy spokoju i ogniska domowego zamienia się w pusty budynek, ogołocony z murów obronnych. Nagle jest za duży, zbyt obszerny dla samotnej kobiety, pozostawionej samej sobie. Po pokojach kręcą się obcy, w zapuszczonych krzakach w ogrodzie czają się drapieżcy, a własne łóżko nie daje już ukojenia. W okresie choroby to szpitalne korytarze, sterylne pomieszczenia i zimne poczekalnie zastępują domy. Nie ma w nich nic pozytywnego, nic ciepłego. W „Sourland” pokazane są jak miejsca przejścia z jednego świata do drugiego. Bezosobowe, puste, dosłownie nieludzkie – nieme na wszelkie nieszczęścia. Podobnie jest z sądami, które tuż po śmierci dają żałobnikom namiastkę ich dalszego życia naszpikowanego problemami. W sądach panuje bezlitosna biurokracja, kierowana przez ludzi bez serca, niczym roboty ślepo podążające za paragrafami i kodeksami. Czynnik ludzki jest zupełnie nieistotny w obliczu pieczątek, podpisów i testamentów.

„Sourland” to niezwykle prawdziwe, brutalne i przejmujące studium żałoby. Każde kolejne opowiadanie jest pełne rozpaczy i smutku, przepełnione dojmującym poczuciem straty. Czytając opowieści Joyce Carol Oates ma się wrażenie, że wstępuje się do świata za mgłą, pogrążonego w niespokojnych snach, zdeformowanego przez wyciągnięte z koszmaru wizje przypadkowo ze sobą połączone, zawieszone między tym co rzeczywiste a wyobrażone. Miejscami groteskowe, absurdalne, ale zawsze przenikliwe do szpiku czytelniczych kości. Nie jest to lektura łatwa. Nie jest to lektura lekka. Co prawda każdy z tekstów czyta się z zapartych tchem, mocno bijącym sercem, ale opowieści niosą za sobą taki ładunek emocjonalny, że trudno jest czytać kilka pod rząd, nie mówiąc o zaczytywaniu się w całym zbiorze naraz.

Joyce Carol Oates wyciąga najgłębsze lęki, najbrutalniejsze emocje i dokonuje na nich swoistej wiwisekcji, nie dając odetchnąć tak sobie, jak i swoim czytelnikom. I robi to z perfekcyjną precyzją kobiety, która doskonale wie, o czym pisze i jakie uczucia chciałaby wywołać w odbiorcy. Z rozmachem i przemocą przenika emocje, dogłębnie penetruje je i analizuje w jedynie sobie znanym poetyckim, nieustraszonym stylu. Tym samym „Sourland” staje się klasyką pięknie napisanej prozy obyczajowej, która demaskuje prawdziwą naturę człowieka.

O.

*Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, do poczytania również TUTAJ.

„Boy, Snow, Bird” Helen Oyeyemi

Bombla_BoySnowBird

 

„And maybe it’s the thief in me, but I think this girl is mine, and that when she and I are around each other, we’re giving each other something we’ve never had, or taking back something we’ve lost.”

W ostatnich latach do popkultury powróciła moda na baśnie i ich nowoczesne interpretacje. Po epoce przesłodzonych, cukierkowych ekranizacji ze stajni wytwórni Disneya baśnie znowu odzyskały swój dorosły charakter i od nowa zawojowały wyobraźnię współczesnych pożeraczy kultury wszelakiej. Nareszcie w powietrzu unosi się duch szalonych i okrutnych opowieści Wilhelma i Jacoba Grimm, smutek i rozpacz pięknych historii Andersena, czy poczciwość moralnie pewnych baśni Charlesa Perrault. Powróciła nawet zalotna Szeherezada, przyleciał Piotruś Pan, czy czarownice z „Czarnoksiężnika z Krainy Oz”. Nie ukrywam, że do klasycznych baśni mam duży sentyment. Moja ukochana od dzieciństwa, ku wielkiemu niezrozumieniu rodziców, to „Jednooczka, Dwuoczka i Trójoczka” Braci Grimm – po tytule już widać, że od najwcześniejszych lat czułam pociąg do dziwności, a jak dodam, że w historię wchodzi również zakopywanie surowej wątroby pod gankiem, to wiadomo skąd umiłowanie do splatterpunka i gore. Jak wiecie, uwielbiam interpretować, czasami nawet nadinterpretować, a baśnie dają mi wyjątkowo szerokie pole do popisu w zależności od czasu w jakim się za nie zabieram. Bo do baśni warto powracać i czytać od nowa, dopasowywać i bawić się znaczeniami. 

Uniwersalny potencjał i wielką symboliczną siłę wypływającą z klasycznych baśni wykorzystała w swojej najnowszej powieści zatytułowanej „Boy, Snow, Bird” brytyjska autorka Helen Oyeyemi. Pisarka niezwykle subtelnie i intrygująco wplątała w swoją historię czarodziejskie, nadnaturalne elementy i klasycznie baśniowe wątki, tworząc jedną z najciekawszych reinterpretacji tego typu ostatnich lat. Za podstawę w budowaniu fabuły wykorzystała jedną z najbardziej znanych opowieści na świecie, czyli kultową „Królewnę Śnieżkę” Braci Grimm. Jednak w „Boy, Snow, Bird” czytelnik poszukujący odnajdzie także echa „Śpiącej Królewny”, „Królowej Śniegu”, czy nawet „Kopciuszka”. Helen Oyeyemi wybrała tylko malutkie kawalątki tych historii, a dzieje Śnieżki wtłoczyła w burzliwą i niespokojną rzeczywistość lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dwudziestego wieku Stanów Zjednoczonych. Opowiedziała ją zupełnie na nowo, tworząc tym samym świeżą, współczesną baśń. I jak to w klasycznych baśniach bywa wypełniła ją wieloznacznością i uniwersalną symboliką, która na długo pozostanie w podświadomości czytelników.

Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami i wielkim oceanem, w mieście zwanym Nowy Jork żyła piękna dziewczyna imieniem Boy. Boy niestety nie wiodła szczęśliwego życia – mieszkała ze swoim okrutnym ojcem, szczurołapem, który nie mogąc pogodzić się z kwitnącą urodą córki znęcał się nad nią na różne sadystyczne sposoby. Pewnej śnieżnej nocy 1953 roku dziewczyna spakowała się i uciekła, na zawsze opuszczając swój rodzinny dom. Trafiła do Flax Hill małego miasteczka rzemieślników w stanie Massachusetts, gdzie większość mieszkańców zajmuje się produkcją „pięknych rzeczy”. Tam poznaje nowe przyjaciółki (młode kobiety na wydaniu) oraz swego przyszłego męża Arturo Whitmana. Arturo jest jednym z miejscowych twórców biżuterii i ojcem prześlicznej, uroczej dziewczynki imieniem Snow. Do tego jest wdowcem, mężczyzną z przeszłością i sporą rodziną składającą się głównie z silnych, pewnych siebie kobiet.

Wkrótce Boy zostaje częścią rodziny i tym samym macochą dla Snow. I wtedy zaczynają się problemy. Dziewczynka wydaje się być Boy zbyt idealna, zbyt układna, zbyt śliczna. W jej dziecięcej miłości doszukuje się jakiegoś podstępu, ukrytej szpili, którą mała miałaby wbić i zniszczyć to ułożone nowe życie młodej pary. Gdy Boy zachodzi w ciążę jej paranoja powiększa się z każdym miesiącem, by wybuchnąć pełną siłą zaraz po pojawieniu się na świecie córki, nazwanej Bird. Bo widzicie, narodziny Bird wyciągają na wierzch jedną z najgłębiej strzeżonych tajemnic rodziny Whitmanów i tym samym zaburzają ich pozorny spokój. Zagubiona Boy odsyła swoją małą pasierbicę do dalekiej ciotki i postanawia wbrew wszystkim toczyć zupełnie normalne życie. A mała Bird dorasta, piętrzą się niedomówienia i tylko pojawia się więcej pytań, na przykład czemu dziewczynka nie może dostrzec siebie w niektórych lustrach w domu? Czemu często nie widzi swojej twarzy? A to jedynie początek niesamowitej opowieści o trzech wyjątkowych kobietach, przeznaczeniu, tożsamości i miłości, w której Helen Oyeyemi ukryła niespodziewane zwroty akcji, zagadki i prawdy o naturze człowieka.

W „Boy, Snow, Bird” mamy szansę poznać drugą stronę znanej opowieści o Śnieżce. Ukazując dzieje „złej macochy” dostajemy nowy punktu widzenia i możliwość wejścia głębiej w jej wewnętrzny, lodowaty świat. Boy ma w sobie coś z kobiety zniszczonej, zepsutej przez swojego sadystycznego ojca, kontrolującej emocje tak swoje, jak i innych, zachowującej większość uczuć wyłącznie dla siebie. Jednocześnie obserwujemy zagubioną osobę, która do końca nie jest pewna tego kim jest naprawdę. I to właśnie tę cechę dziedziczy po matce mała Bird. Będąc idealnym mimikiem potrafi naśladować wszystkich wokół, poza matką i poza samą sobą, bo jeszcze nigdy siebie do końca nie doprecyzowała. Jej tożsamość nie może się wykształtować, bo tylko widzi siebie poprzez innych. Do tego i matka i córka otoczone są niejako kultem nieobecnej, perfekcyjnej Snow, która pomimo swojego oddalenia zdaje się być ciągle blisko rodziny Whitmanów. I jeszcze pozostają te rodzinne sekrety, o których tak ciężko mówić, a których nie można już dłużej ukrywać…

„Boy, Snow, Bird” Helen Oyeyemi to opowieść, która ciągle mnie zwodziła, kluczyła i wciągała w meandry swojej fabuły, jak w leśne odmęty. Małe amerykańskie miasteczko zdawało się tajemniczą krainą, która z pozoru urocza i „jak z obrazka” kryła w sobie brudne cienie rasowych obsesji, nietolerancji i bolączek zamkniętych społeczności, do których nie mają dostępu szerokie zmiany zachodzące w innych częściach kraju. Rodzina z obrazka w domu Whitmanów, który za jednym poruszeniem magicznej różdżki okazał się być areną walczących o akceptację kobiet, zarówno tę w oczach innych, jak w swoich własnych. No bo jak można żyć w zgodzie ze sobą, gdy nawet lustra pokazują, że nie ma nas do końca? Kiedy nawet najbliżsi zdają się nas czasami nie zauważać? Gdy za każdym spojrzeniem mamy wrażenie, że w zwierciadle niejasno?

O.