„I’m not Sam” Jack Ketchum Lucky McKee

Bombla_NotSam2

Czy zastanawialiście się kiedyś nad tożsamością człowieka? Nad tym, kim człowiek jest, tam  głęboko w środku? Co świadczy o byciu tą, a nie inną osobą? Czy kieruje nami ciało, czy może umysł? Gdzie leży ta cienka granica pomiędzy naszą osobowością a tożsamością? Czy jest pomiędzy nimi jakaś konkretna różnica? Te i wiele innych filozoficznych pytań może zadać sobie czytelnik po lekturze najnowszej noweli Jacka Ketchuma napisanej wspólnie z Luckym McKee, zatytułowanej „I’m Not Sam” (tak naprawdę noweli „I’m Not Sam” i epilogu „Who’s Lilly?” wydanych pod jednym wspólnym tytułem).

Jack Ketchum to pisarz wyjątkowy. Zawsze kontrowersyjny. Przywołuje na papierze najniższe ludzkie instynkty. Opisuje nasze najgorsze lęki. Zbrodnie, o których boimy się nawet mówić na głos, a co dopiero o nich czytać. Ten pisarz bawi się naszym strachem i jest w tym przerażająco dobry. A kim jest Lucky McKee? McKee to reżyser, scenarzysta i dobry przyjaciel Ketchuma, z którym wielokrotnie współpracował przy filmowych adaptacjach powieści takich jak „Kobieta” (trzecia pozycja cyklu „Poza Sezonem”) czy „Red”, często współtworząc także ich fabułę. „I’m not Sam” z początku miała być jedynie scenariuszem, jednak podobnie jak w poprzednich przypadkach historia rozwinęła się na tyle, by ostatecznie stać się pełną książką.

„I’m Not Sam”, czyli „Nie jestem Sam” (nowela nieprzetłumaczona jeszcze na język polski), wydana została pod koniec 2012 roku, z miejsca podbijając serca fanów i jednocześnie wywołując liczne dyskusje na temat moralności. Bo widzicie, „I’m Not Sam” to historia wyjątkowo kontrowersyjna, poruszająca temat etycznie i filozoficzne trudny. Taki, który nie do końca można nawet wytłumaczyć, bo dotyczący tego, co w człowieku najbardziej tajemnicze. Najtrudniejsze do prostego opisania i sklasyfikowania. A mowa tu o ludzkiej tożsamości.

„I’m Not Sam” to prosta opowieść napisana przystępnym, łatwym do zrozumienia językiem. Nie ma tu zagmatwanych metafor, nie ma niezrozumiałej symboliki. A jednak Ketchum i McKee potrafili sprawić, że aż strach powrócić do tej historii. I jednocześnie ciężko o niej zapomnieć.

Czytelnik ma przed sobą małżeńską sielankę. Samantha (zdrobniale Sam) i jej mąż Patrick żyją ze sobą już od ośmiu lat. Są parą doskonałą. Oboje znają siebie na wylot. Znają wszystkie swoje sekrety. Swoje najskrytsze pragnienia. Swoje ciała i charaktery. Nie mają przed sobą żadnych tajemnic, bo nigdy nie było potrzeby ukrywania czegokolwiek. Każde z nich ma wyjątkową pracę: Sam jest patologiem, której specjalizacją są najgorsze kryminalne przypadki, czyli gwałty, samobójstwa czy brutalne morderstwa; natomiast Patrick to twórca serii krwawych komiksów. Mieszkają w dużym domu na przedmieściach i tam wspólnie dzielą swoje szczęście.

Idylla kończy się jednak pewnej nocy, po pełnym namiętnej miłości wieczorze. Patricka budzi ciche pochlipywanie. Całkowicie zaspany, nie potrafi rozpoznać głosu. Szloch pochodzi od dziecka, nie dorosłej osoby. Jego szok jest tym większy, kiedy w rogu sypialni dostrzega swoją żonę, całkowicie nagą, z wyrazem zagubienia na zapłakanej twarzy. Gdy próbuje dowiedzieć się, co takiego przydarzyło się Sam, spokojnym głosem powtarzając jej imię, ni stąd ni zowąd kobieta wykrzykuje I’m Not Sam! i podaje swoje „prawdziwe” imię, czyli Lilly. Z początku Patricka nachodzi konsternacja i niedowierzanie… A chwilę potem atakuje go wielki strach.

W ciągu kilku chwil Sam staje się Lilly – małą, wystraszoną, pięcioletnią dziewczynką uwięzioną w ciele dorosłej kobiety. Jej zachowanie zmienia się diametralnie. Sepleni, nie umie prawidłowo budować zdań złożonych, jedyne, czego pragnie, to zabawki i słodycze, podobnie jak prawie każda dziewczynka w tym wieku. Lekarze nie potrafią znaleźć racjonalnej przyczyny problemu. Nie ma żadnych konkretnych fizycznych objawów poza zmianą samego zachowania. Podejrzewają rozdwojenie jaźni albo, ku przerażeniu Patricka, syndrom osobowości mnogiej.

W tym czasie Patrick z kochającego, namiętnego męża musi zamienić się w kogoś na kształt ojca. Im dłużej Sam trwa w tym dziwnym, dziecięcym stanie, tym bardziej krępująca staje się sytuacja w domu. Bo przecież jej ciało nie potrafi kłamać. Jest dorosłą kobietą, której umysł „uprowadził” jej prawdziwe „ja”. Jej wizja samej siebie (czym wyraża się ludzka tożsamość) jest zaburzona i zablokowana – Sam nie umie walczyć o jej odzyskanie. Zwyczajnie „stała się” Lilly i nic nie można na to poradzić. Tylko w jaki sposób ma ją traktować jej własny mąż? Czy zachowanie Sam sprawiło, że faktycznie zmieniła się w jego oczach (i w oczach czytelnika) w małą dziewczynkę? By się przekonać, trzeba zrobić to, co najpotworniejsze. Trzeba poświęcić moralność.

„I’m Not Sam” to opowieść, o której nie łatwo zapomnieć. Ketchumowi i McKee udało się naruszyć tabu. Zachwiać pewną granicą. Wzburzyć czytelnikami. Wzniecić pytania i niezdrową ciekawość o to, jak daleko sięga nasza moralność, jak bardzo gotowi jesteśmy nagiąć nasze systemy etyczne. Nie znajdziemy w tej historii konkretnych odpowiedzi. Nie przeżyjemy wewnętrznego oświecenia. Zostaniemy sami ze swoimi myślami. Jedni po lekturze będą zszokowani, inni zagubieni, a jeszcze kolejni zawstydzeni akceptacją tego, co się wydarzyło. Jedno jest pewne: ta historia żadnego czytelnika nie pozostawi obojętnym.

O.

* Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się 25 maja, a którą można przeczytać także TUTAJ.

„Zgliszcza” Gregg Olsen

Bombla_Zgliszcza

Półki współczesnych księgarni, zarówno tych tradycyjnych jak i wirtualnych, uginają się pod ciężarami thrillerów. Gatunek ten rządzi od lat listami światowych bestsellerów bez względu na obecnie panującą modę i ustrój polityczny. Thrillery zdominowały księgarski rynek i jak na razie nic nie wskazuje na to, że coś może się w tym względzie zmienić. Co w takim razie przyciąga do nich wciąż nowych czytelników? Przede wszystkim dreszczyk, iskra wywołująca zarówno strach, jak i ekscytację spowodowaną wrażeniem uczestniczenia w czymś niezwykłym. Z zapartym tchem śledzimy losy detektywów, agentów specjalnych, policjantów i wraz z nimi zanurzamy się w intrygę próbując rozwikłać zagadki i znaleźć winnych.

By odróżnić thriller dobry od słabego nie potrzeba zdolności detektywistycznych. Wystarczy przyjrzeć się, czy autor przestrzegał kilku podstawowych zasad. Główni bohaterowie dreszczowca muszą być wykreowani tak, by łatwo można było się z nimi utożsamić: otwarci, ludzcy, z konkretnym charakterem i zarysowaną przeszłością. Równie ważny jest inteligentnie skonstruowany wątek zbrodni. Trudno teraz o nowe koncepty i nowatorskie pomysły, ale pomimo nieuniknionej przewidywalności fabuła thrillera powinna zaciekawić, trzymać w napięciu aż do ostatniej strony i zaskoczyć czymś niespodziewanym. Idealnie byłoby, gdyby thriller wciągnął czytelnika tak, że po zakończeniu lektury z chęcią zgłębiłby on dalsze losy bohaterów – stąd tak popularne dzisiaj serie „z dreszczykiem”.

Powieść „Zgliszcza” (tytuł oryginału „A Cold Dark Place”) Gregga Olsena doskonale wpisuje się w powyższą konwencję. Sama w sobie może i nie wnosi do gatunku niczego nowego, nie przekazuje żadnej wyrafinowanej treści, a jednak spełnia swoją rolę i sprawia frajdę sięgającemu po nią czytelnikowi. Jest tu wszystko, czego potrzeba dobrze skrojonemu thrillerowi – dziwna zbrodnia, rodzinne tajemnice, sekrety z przeszłości i mroczny morderca.

Główną bohaterką powieści jest Emily Kenyon – policjantka i samotna matka, która wychowuje nastoletnią córkę Jennę. Akcja rozgrywa się w miasteczku Cherrystone w stanie Waszyngton, gdzie nigdy nie dzieje się nic ważnego, po ulicach nie grasują przestępcy i wszyscy znają się przynajmniej z widzenia. Jest początek tygodnia po ciężkim weekendzie, w trakcie którego przez miejscowość przewinęło się silne tornado. Mieszkańcy liczą straty, policja i inne służby porządkowe pomagają w usuwaniu szkód i odwiedzają okoliczne farmy. Okazuje się jednak, że nie wszystko jest tak, jak być powinno.

Jedną z farm, dom rodziny Martinów, dosłownie zmiotło z powierzchni ziemi. Pozostały jedynie walające się deski i rozszarpane przez żywioł przedmioty. A wśród tego wszystkiego trzy ciała – kilkuletniego Donny’ego i jego rodziców, Marka i Peg Martinów. Wszystko to można by uznać za nieszczęśliwy wypadek, gdyby nie jeden mały szczegół – rany postrzałowe. Cała trójka została zamordowana. W tej układance brakuje tylko jednego świadka – Nicholasa, starszego syna państwa Martinów. Nie odnaleziono jego ciała, ślady wskazują na ucieczkę i nikt nie wie, gdzie nastolatek obecnie przebywa. Może poza jedną osobą w mieście… Gdy okazuje się, że w wieczór rozpoczęcia śledztwa znika także Jenna, Emily musi zmierzyć się ze świadomością, że jej córka popełniła nieodwracalny błąd i wplątała się w coś, co może zagrozić jej życiu.

Zaczyna się wyścig z czasem, giną kolejne osoby, a nasi bohaterowie muszą stanąć twarzą w twarz się nie tylko z makabryczną zbrodnią, ale także z własną przeszłością, która ni stąd ni zowąd zaczyna ich prześladować. Skrzętnie poukrywane sekrety wychodzą na jaw, powracają wspomnienia i starzy, „dobrzy” znajomi. Nic nie jest już takie jak się wydawało i nawet najbliżsi okazują się prowadzić podwójne życie. Dla Emily sprawa morderstwa staje się osobistym rozliczeniem z dramatycznymi przeżyciami sprzed lat i śledztwem, po którym trauma zmusiła ją do przeprowadzki do „spokojnego” Cherrystone.

Greggowi Olsenowi udało się w „Zgliszczach” zbudować olbrzymie napięcie pomiędzy tym, co dzieje się „tu i teraz”, a wydarzeniami z przeszłości. Skonfrontował swoich bohaterów z wydarzeniami, które w ich mniemaniu już dawno odeszły w zapomnienie. Nierozwiązane konflikty, sekrety, o których nikt nie chciał pamiętać, złe decyzje, których konsekwencje ciągną się za ludźmi przez całe ich życie. Pokazał, że zła nigdy do końca nie da się pokonać – może zostać uśpione, częściowo wyciszone, czekając w mroku na moment przebudzenia. Wtedy już nie da się o nim zapomnieć. Nie da się go ominąć. Konfrontacja jest nieunikniona i pozostaje jedynie stawić jej czoła. Zacząć od nowa, poświęcając wszystko, na czym nam najbardziej zależy.

„Zgliszcza” to idealna opowieść na wieczór, tak wiosenno-letni jak i jesienno-zimowy. Niby na końcu nie ma specjalnego zaskoczenia. Niby kolejne kroki bohaterów miejscami są zbyt przewidywalne. Ale muszę przyznać, że świetnie się tę historię poznaje, odkrywa kolejne sekrety, a do samej postaci Emily Kenyon z chęcią powrócę w kontynuacjach.

O.

* Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się 16 sierpnia, a którą można przeczytać także TUTAJ.

„Poza sezonem” Jack Ketchum

Bombla_PozaSezonem

Czy mieliście kiedyś szansę odwiedzić małe, turystyczne miasteczko już po wakacjach, gdy lato się skończyło i magia urlopowych chwil minęła? Takie odizolowane miejsce, uwielbiane przez przyjezdnych w sezonie, do którego na raz zjeżdżają się dzikie tłumy, by równie szybko wyjechać wraz z ostatnimi promieniami słońca? Trochę odizolowane, na uboczu, ukryte przed wzrokiem ciekawskich, które po zakończeniu letniej gorączki zamyka swoje podwoje i czeka rok na tłumy nowych i powracających gości? A jeśli tak, to czy Wy również zauważyliście, że nic tam nie jest już tak bajeczne i kolorowe, jak w te urocze, beztroskie chwile lata, tylko pełne cieni i niedomówień? Uśmiech miejscowych bardziej sztuczny, wymuszony. Nikt nie oferuje sam pomocy, nie podaje ręki. Zewsząd padają podejrzliwe spojrzenia, a okiennice domów pozostają zamknięte. Mroczna wizja miasteczka, poza sezonem…

Urok takich miejsc polega na tym, że dla ich rdzennych mieszkańców cykl roku jest zawsze stały, zawsze ten sam – przed sezonem, początek sezonu, wakacje, koniec sezonu, zwyczajne życie, przygotowanie do lata itd., rok w rok. Przyzwyczajeni do napięcia i ciężkiej pracy, gdy mija lato rozluźniają się i powracają do swoich „zwyczajnych” zajęć i obowiązków. Nagłe przybycie posezonowych turystów zaburza ten porządek i wprowadza niepokój. Tym bardziej jeśli miasteczko i jego mieszkańcy mają swoje głęboko skrywane tajemnice przeszłości.  Natomiast wyludniona okolica przyciąga na nowo z ukrycia swoich potwornych rezydentów.

„Poza sezonem” („Off Season„) Jacka Ketchuma to opowieść o jednej z takich turystycznych enklaw, dokładnie Dead River w stanie Maine, które przywołuje spóźnionych „letników” nawet po okresie wakacyjnym. Tych bardziej szalonych, dekadenckich i otwartych na nowe doznania.  Grupy przyjaciół z dużych miast, dla których magia „wiejskich” okolic zaczyna się wtedy, gdy wyjadą hordy stałych bywalców z dziećmi. W powieści taka właśnie nowojorska „paczka” wynajmuje domek w środku lasu, niedaleko dzikiej plaży, mając w planach oderwanie się od wielkomiejskiej rzeczywistości i tygodniowy, spokojny wypoczynek. Nie spodziewają się, że między drzewami ktoś ich obserwuje, czyha ukrywając się w cieniu i  tylko czeka na odpowiednią chwilę, by zaatakować.

Ketchum po raz kolejny, a raczej po raz pierwszy, bo „Poza sezonem” jest debiutancką powieścią tego amerykańskiego autora i zarazem częścią literackiej trylogii, udowadnia, że by wywołać w czytelniku obłąkańczy strach i przerażenie nie potrzeba wcale potworów, istot pozaziemskich, czy duchów, ale wystarczy to, co najbardziej znamy i z czym najłatwiej jest nam się utożsamić, czyli… drugi człowiek. Ktoś kto niby wcale nie powinien zagrażać nam w ten sposób, a jednak okazuje się okrutniejszy i o wiele bardziej wyrafinowany niż mogliśmy sobie wyobrazić. Tylko jaki człowiek wywoła w nas takie ostateczne poczucie strachu, nadchodzącej nieuniknionej śmierci i sprawi, że będziemy potrafili zniżyć się do naszych najniższych instynktów, by przetrwać? Taki, który nigdy nie miał szansy poznać rządzących ucywilizowanym światem reguł, nie miał styczności ze współczesnością, a ziemia i natura są jego jedynymi sprzymierzeńcami… Człowiek pierwotny. Przynajmniej wtórnie.

Podobno tworząc tę historię pisarz zainspirował się pewną szkocką legendą z przełomu XV i XVI wieku, według której kanibalistyczny klan Sawneya Beana dokonał masakry ponad tysiąca osób w przeciągu kilkudziesięciu lat swojego istnienia. Blisko spokrewnieni, zdziczeli członkowie jednej rodziny, pochodzili od wykluczonej pary – Beana i jego wyjętej spod prawa towarzyszki, którzy osiedlili się w odizolowanej od świata, nadmorskiej jaskini i tam przez lata mnożyli, prowadząc życie na marginesie, jak z czasów kamienia łupanego. Polowali grupowo, a raczej stadnie, by swoje ofiary torturować, więzić i na końcu pożerać, kawałek po kawałku.

I o ile w przypadku Beana można mówić o swoistym wybraniu kanibalistycznej ścieżki i próbie sprzeciwienia się społeczeństwu, które nie rozumiało jego chorych potrzeb i niejako wymusiło wykluczenie, o tyle w „Poza sezonem” najbardziej zaskakuje to, jak teoretycznie zdrowe, młode rodzeństwo opuszczone przez rodziców, z biegiem lat przekształciło się w dowódców zdegenerowanego klanu o zezwierzęconych, wykoślawionych instynktach. Mentalne mutanty, które z wyglądu przypominają ludzi, a atakując zachowują się jak wytrenowana, bezwzględna sfora istot gotowych by zabijać, bez względu na konsekwencje. Ich jedynym celem jest upolować, nasycić swoje nienaturalne potrzeby i najeść się.

W swoich działaniach są niezwykle metodyczni. Obserwują i uczą się, w jaki sposób zmylić swoje przyszłe ofiary. Zastawiają skomplikowane pułapki, a jednocześnie zaznaczają teren w najprymitywniejszy sposób z możliwych. To właśnie ze względu na swoje szczątkowe „człowieczeństwo” kanibale Ketchuma zdolni są dokonać najbrutalniejszych i najbardziej zakazanych aktów. Kanibalizm w zachodniej kulturze to w końcu jedno z największych tabu, bez szansy na usprawiedliwienie. W bohaterach wychodzi ta „ciemna strona” ludzkiej natury, na którą składają się sadyzm, rozkosz dominacji i potrzeba pokazania swojej siły, a także potrzeba zabawy jedzeniem.

Podobnie dzieje się z ich ofiarami. Nowojorska gromadka w zastraszającym tempie zrzuca ostatnie pęta cywilizacji, by ostatecznie poniżyć się do poziomu swoich ciemiężycieli. Upaść jak najniżej, by resztką najsilniejszego instynktu człowieka, czyli instynktem przetrwania, wyrwać się ze szponów swoich oprawców. Tempo upadku istoty rozumnej przeraża. Zostają obnażone wszelkie słabości człowieka jako gatunku, a cienka granica pomiędzy tym co ludzkie a zwierzęce zostaje niebezpiecznie zachwiana.

Czytając opowieść Jacka Ketchuma nie sposób nie postawić sobie pytania o podstawę człowieczeństwa i o to, co tak naprawdę czyni nas ludźmi. „Poza sezonem” w brutalny i bezkompromisowy sposób rzuca nam w twarz odpowiedzi, na które z pewnością nie jesteśmy przygotowani i których wolelibyśmy raczej nigdy nie usłyszeć. Zostawia nas wyprutych i umęczonych, utaplanych w tej całej posoce, moralnie zagubionych i roztrzęsionych. A przede wszystkim świadomych swoich wewnętrznych ciemności.

O.

„To” Stephen King

Bombla_To

„Come on back and we’ll see if you remember the simplest thing of all: how it is to be children, secure in belief and thus afraid of the dark.”

Czasami odnoszę wrażenie, że Stephen King odpowiada za większość irracjonalnych fobii u osobników płci obojga dorosłej populacji. Jego fabularne pomysły bywają tak potworne i niepojęte, że podświadomie wchodzą nam w umysł, penetrują go i znajdują przytulne miejsce, by ni stąd ni zowąd wyskoczyć w najmniej spodziewanym momencie. Czasami pogrążając nas i ośmieszając, gdy my nic nie możemy na to poradzić. Strach istnieje poza nami i zostaje nam jedynie bezwiednie mu się poddać. Oczywiście twórczości Kinga nie można obwiniać za wszystkie najgorsze nękające nas lęki, ale z pewnością istnieje pewna fobia, którą u wielu czytelników wywołała jedna z jego najsłynniejszych powieści. Mianowicie koulrofobia, czyli irracjonalny strach przed klaunami. Zapytacie: strach przed klaunami? Głupie. Czego tu się bać? No właśnie, czego? Jednak ten kto miał szansę przeczytać powieść „To” Stephena Kinga będzie wiedział co mam na myśli. 

„To” (tytuł oryginału „It”) to opowieść o siedmiorgu przyjaciół, którzy próbują stawić czoła tajemniczej, złowieszczej istocie spoza czasu i przestrzeni, której ofiarami padają dzieci z miasteczka i okolic Derry. Szczególnie te małe i bezbronne, o otwartym sercu i wyobraźni, niezdeprawowanych jeszcze przez ograniczenia i sztywne idee dorosłości. Istota ta poluje w przebraniu klauna, jako że to właśnie klauny przez wielu uznawane są za symbol dzieciństwa, beztroski i zabawy. Przybierając oswojoną formę, chowając prawdziwą twarz za przerysowaną maską sztuczności i uśmiechu na pokaz, istota ta z łatwością może zwabiać nic niepodejrzewające dzieci i karmić się ich strachem. Potem zabierać to co zostało do swojego królestwa ciemności i trzymać tam po wieczność. Ich zmasakrowane ciała od lat znajdowane są w odizolowanych miejscach, związanych z wodą: ciemnych studzienkach ściekowych, bagnach, nabrzeżu rzeki czy rurach kanalizacyjnych. Miasteczko Derry zmaga się ze swoją tajemniczą plagą zabójstw, która zbiera żniwo co trzydzieści lat i pochłania kolejne dziecięce ofiary. Ale jak się okazuje jest ktoś, a raczej kilka osób, które mogą pokonać odwieczną siłę czającą się w tunelach miasta i zwalczyć zło, które je pożera.

Fabuła powieści rozgrywa się w dwóch przedziałach czasowych: latem w 1957 i w 1987 roku. Wszystko zaczyna się wielką rodzinną tragedią. Sześcioletni chłopiec, George, goniąc papierową łódeczkę, w deszczowy dzień zostaje porwany do ścieku przez przyjaźnie wyglądającego klauna o imieniu Pennywise. Ten kusi chłopca balonikiem i George pozwala wciągnąć się w śmiertelną pułapkę. Kilka miesięcy później, w upalne lato, przeznaczenie łączy siedmioro młodych nastolatków, w tym starszego brata George’a, którzy zostają przyjaciółmi na dobre i na złe i zakładają The Losers’ Club („Klub Nieudaczników”), składając przysięgę wzajemnej pomocy i wiecznej przyjaźni. Te wakacje odmienią ich życie, a spotkanie z Pennywisem scali na zawsze i zmusi do powrotu w trzydzieści lat później, gdy morderczy klaun na nowo przebudzi się ze snu, rozpoczynając polowanie.

Tym razem bohaterowie będą zmuszeni postawić wszystko na jedną kartę, być gotowym na ostateczne poświęcenie i przypomnieć sobie czasy, gdy siła czystej, dziecięcej wyobraźni była największą mocą z możliwych. Największym problemem jest właśnie dorosłość i utrata szczerego podejścia do zjawisk tajemniczych i niewyjaśnionych. Przyjaciele z dzieciństwa muszą powrócić i od nowa uwierzyć w klauna Pennywise, bo tylko wtedy zyskają nad nim przewagę i zdołają go pokonać. Ten powrót to nic innego jak przypomnienie sobie i zrekonstruowanie wydarzeń własnej młodości. 

W 1957 roku całą grupę połączyły nie tylko niezwykła przyjaźń, wzajemna pomoc i wsparcie, ale także smutne doświadczenia, których w tak wczesnym okresie nie oszczędziło im życie. Uciążliwe jąkanie, utrata młodszego brata i miesiące żałoby w przypadku Billa. Znęcanie się psychiczne i molestowanie seksualne w rodzinie Beverly. Wieloletnia walka z otyłością i z niskim poczuciem własnej wartości u Bena. Hipochondria i obsesyjna matka cierpiąca na zastępczy zespół Münchhausena w przypadku Eddiego. Problem z tolerancją i poszukiwaniem swojej tożsamości z jaką zmagali się czarnoskóry Mike i wywodzący się z żydowskiej rodziny Stan. W końcu Richie, który pomimo usposobienia żartownisia i wiecznego wesołka nigdy nie zdołał osiągnąć popularności na jaką liczył.

W Derry wyparte traumy i nieszczęśliwe wypadki tamtego lata powracają do nich falami, powoli przypominając kim naprawdę jest Pennywise i jak mogą z nim walczyć. Zaczynają rozumieć, że jest on symbolem wszelkiego nieszczęścia i zła na świecie. To także żywe uosobienie koszmarów, od których przez tyle lat uciekali, i o których próbowali zapomnieć. To brutalna i nieograniczona w czynach istota, dla której życie nie ma żadnej specjalnej wartości, śmierć tym bardziej. Liczy się efekt. Im bardziej makabryczny i krwawy, tym lepiej.

Jak to z prozą Stephena Kinga bywa jego książki zawsze mają drugie, ukryte dno. Z jednej strony „To” jest po prostu opowieścią o odwiecznym demonie, który poszukuje swych ofiar wśród najbardziej podatnych istot na świecie. A z drugiej strony, jest historią ucieczki i wielkiego powrotu, wbrew własnej woli, do czasów, które wcale nie były tak sielankowe, jak mogłoby się wydawać. To przypowieść o życiu i śmierci, traumach dzieciństwa i sile pamięci człowieka, od której nikt nigdy nie będzie potrafił się w pełni wyzwolić, na zawsze pozostając więźniem przeszłości. I wesołego klauna Pennywise.

O.

„Czerwony Smok” Thomas Harris

Bombla_RedDragonWśród setek seryjnych morderców, którzy od wieków pojawiali się na kartach literatury i fascynowali czytelników całego świata, jeden z nich stał się wyjątkowo popularny i trafił do popkultury ostatnich trzydziestu lat. Mowa tutaj o postaci wyjątkowo mrocznej i nietypowej. Fascynującej i odrażającej jednocześnie. O człowieku, który nadał nowe oblicze potworności. Smakoszu, miłośniku kuchni francuskiej i włoskiej, znawcy sztuki i wielbicielowi muzyki poważnej. Wytworze wyobraźni Thomasa Harrisa, anty-bohaterze i kanibalistycznym doktorze, czyli Hannibalu Lecterze.

„Czerwony Smok” („Red Dragon”) Thomasa Harrisa, po raz pierwszy opublikowany w 1981 roku, to pierwsza powieść z cyklu Hannibala, którą kontynuują „Milczenie Owiec” i „Hannibal”, a których fabuła oparta jest na postaci tego genialnego psychiatry. Co ciekawe, nie zawsze odgrywa on główną rolę w danej historii. Nie jest ich pierwszoplanowym bohaterem, ani czasami nawet drugoplanowym. Hannibal po prostu jest. Jego historia dzieje się zawsze w tle, między wydarzeniami, między dialogami i bohaterami. To bardzo ciekawy zabieg Harrisa, dzięki któremu pozostajemy zdystansowani do jego najsłynniejszej postaci, z oczywistych względów nie mogąc się z nim w pełni utożsamić.

Protagonistami w książkach o Hannibalu są detektywi i agenci FBI. Specjaliści od profilowania przestępców, tropienia seryjnych morderców i odtwarzania miejsc zbrodni. Nie inaczej jest w „Czerwonym Smoku”, w którym głównym bohaterem jest Will Graham – agent po przejściach, jeden z najlepszych w swoim fachu, a obecnie wykluczony ze służby ze względu na problemy zdrowotne. Zostaje poproszony o pomoc w odnalezieniu psychopaty, który w brutalny sposób zabija całe rodziny, w okolicach i na przedmieściach Chicago. Zbrodnie są wyjątkowo drastyczne, połączone z okaleczaniem i nadgryzaniem ofiar, a ich wybór jak na razie wydaje się być zupełnie przypadkowy. W ujęciu sprawcy nie pomaga ani prasa, która nadała mu prześmiewcze przezwisko Tooth Fairy, czyli Wróżka Zębuszka (od śladów ugryzień na ciałach ofiar), ani Doktor Lecter, który w typowy dla siebie sposób podjudza wszystkich przeciwko sobie. A czas pędzi, niedługo ma mieć miejsce kolejna zbrodnia i tylko Will Graham jest w stanie rozwiązać jej zagadkę.

Perspektywa i życie Willa Grahama, to tylko jedna wizja rzeczywistości, jaką napotykamy w książce. Drugą jest sam morderca, Tooth Fairy, z czasem zwany Czerwonym Smokiem, którego prawdziwe imię brzmi Francis Dolarhyde. Gdyby spojrzeć na tę postać z perspektywy jej tworzenia, Francis jest przypadkiem modelowego seryjnego mordercy. Może zabrzmi to dziwnie, ale dokładnie każdy element jego życiorysu, każdy najmniejszy szczegół jego charakteru, każde jego zachowanie odpowiada i wpasowuje się idealnie w psychopatyczny schemat.

Życie nie dało mu szansy na normalność. Niechciany, spłodzony przypadkiem, został porzucony zaraz po urodzeniu, gdy okazało się, że cierpi na genetyczną wadę rozszczepienia podniebienia. Jest rok 1938 i jeszcze przez następne lata nie będzie możliwa prosta operacja korygująca i modelująca wygląd. Dolarhyde trafia do sierocińca, gdzie jest wyszydzany przez wszystkim, od nauczycieli i opiekunów zaczynając, a kończąc na współtowarzyszących mu dzieciach. Ledwo potrafi mówić, nie zna nawet swojego imienia, jego wygląd odpycha lub śmieszy, a wokół nie pojawia się nikt kto chciałby pomóc. W kilka lat później trafia co prawda pod skrzydła swojej babci, ale incydenty molestowania, znęcania się nad nim i po prostu nienawidzenia małych chłopców sprawiają, że Francis traci jakąkolwiek szansę na normalność. Zaczyna zabijać pomniejsze zwierzęta, potem coraz większe, co daje mu pozorne poczucie siły i panowania nad życiem i śmiercią. Jego osobowość ostatecznie mutuje, przekształca go i tworzy podwaliny pod przyszłe wydarzenia.

Gdy na drodze pojawia się tytułowy Czerwony Smok życie Francisa w końcu nabiera sensu, a on sam zyskuje cel. Czym jest Czerwony Smok? To obraz, a dokładnie akwarela autorstwa Williama Blake’a zainspirowana Apokalipsą Świętego Jana zatytułowana „Czerwony Smok i kobieta ubrana w słońce”. Przedstawia bestię, która przygotowuje się do wyrwania dziecka z łona wijącej się u jego stóp, ciężarnej kobiety. Ten obraz pochłania Francisa Dolarhyde’a, wgryza się w jego chory umysł i zostaje tam doprowadzając do obsesji i swoistego rozdwojenia jaźni. Zaczyna wierzyć, że on sam staje się inkarnacją Czerwonego Smoka. Przekształca swoje ciało, tatuuje się i upodabnia jak najbardziej do idealnej wizji samego siebie. Swoją siłą „dzieli się” z innymi, „wyzwalając” ich, „przekształcając”, czyli zabijając całe rodziny, szczęśliwe, poukładane, dokładnie takie, jak jemu nie było dane poznać. Tylko że w tym wszystkim postać Dolarhyde’a jest niestety niesamowicie przewidywalna. Specjalnie stworzona jest tak, by nie mieć przed nami żadnych tajemnic.

Zupełnie odwrotnie niż Hannibal Lecter. Paradoksalnie, to właśnie o nim jest ta opowieść. W czasie tego całego zamieszania przebywa on na zamkniętym oddziale dla psychopatów i seryjnych morderców. Tylko jest pewien problem. Otóż, ani specjaliści sądowi, ani psychiatrzy, ani specjaliści od profilowania przestępców nie potrafią go zaklasyfikować do żadnej z konkretnych grup. Hannibal nie ma sumienia, nie ma doprecyzowanych uczuć, potrafi manipulować dokładnie wszystkimi, na których trafi. Fakt, że przez lata był jednym z najlepszych psychiatrów na świecie zupełnie tu nie pomaga. Lectera nie można poznać, nie można go opisać, nie można scharakteryzować. Każdy jego ruch jest totalnie nieprzewidywalny, a w dodatku wykonany niby od niechcenia. On nie do końca jest człowiekiem. Nazywają go potworem, bo trudno uwierzyć, że ktoś tak idealnie apatyczny i pozbawiony empatii istnieje na świecie.

Harris stworzył go jako drapieżnika-obserwatora, który zawsze gotowy jest do zadania śmiertelnego ciosu. Nawet w klatce, nawet w zamknięciu Hannibal Lecter góruje nad wszystkimi i dominuje, pociągając za sznurki. Jest w centrum akcji, nie będąc nawet częścią wydarzeń. Wystarczy, że jest. Pojawi się na moment, na przykład wysyłając list, który burzy spokój głównego bohatera. To właśnie od niego wychodzą kolejne fabularne wici. On tworzy wątki i motywuje do działania. Przed nim nie ma ucieczki. Niczym pająk obezwładnia, paraliżuje, niszczy i zabija, by na końcu pożreć swoje ofiary, nawet gdy nie robi tego bezpośrednio. Dzięki niemu zawsze coś albo ktoś umiera.

W „Czerwonym Smoku” Thomas Harris skonfrontował ze sobą dwóch seryjnych morderców. Tylko jeden z nich od zawsze miał przewagę i panował nad drugim. Postać Hannibala fascynuje, bo trudno sobie wyobrazić taką siłę i opanowanie umysłu innego człowieka. Największym marzeniem wszystkich psychiatrów w książkach było dostać się w głąb tej postaci. Dokonać sekcji, zanurzyć się w jego mózgu i dokopać się do czegoś co wytłumaczy instynkt mordercy. Tylko że dla Hannibala nie ma żadnego wytłumaczenia. W nim jest tylko mrok, ciemna otchłań, której nikt nie jest w stanie rozświetlić. To, co się tam ukrywa i czai w ciemnościach na zawsze pozostanie zagadką.

O.

P.S. Dla wszystkich ciekawskich, przed Wami  „Czerwony Smok i kobieta ubrana w słońce” Williama Blake’a.

Reddragon

„Hell House” Richard Matheson

Bombla_HellHouseNie da się ukryć, że temat nawiedzonych domów, strasznych posiadłości na odludziu, które wywołują w ludziach strach i szaleństwo, jest niezwykle kuszący dla spragnionych dreszczyku emocji czytelników. Nie można także ukryć tego, że największy wkład w ten konkretny podgatunek horroru miała Shirley Jackson, której „Nawiedzony” („The Haunting of Hill House”) jest niedoścignionym arcydziełem gatunku i jeszcze przez wiele lat trudno będzie napisać lepszą historię tego typu. A próbowało już wielu. Richardowi Mathesonowi, który wydał „Hell House” w 1971 roku, nieomal się udało, jednak w ostatniej chwili odebrał sam sobie możliwość zwieńczenia całości genialnym zakończeniem (być może niezupełnie świadomie), zostawiając lekki niedosyt i dziwne poczucie fabularnego niespełnienia. A zabrakło tak niewiele…

„Hell House” (dosłownie „Piekielny dom”) jest ewidentnym hołdem złożonym opowieści Shirley Jackson, który dość intensywnie czerpie inspiracje ze swojego pierwowzoru. Zarówno w jednej, jak i drugiej historii podstawą jest pewna legenda związana z potencjalnie nawiedzonym domostwem, które na początku opowieści stoi opuszczone i osamotnione od lat, a po okolicy wciąż krążą plotki o dziwnych, niewyjaśnionych wydarzeniach podkreślających jego złą reputację. O ile Hill House był położony na pięknych, wiejskich terenach, to Hell House (zwany również Domem Belasco, od nazwiska pierwszego właściciela) zbudowany został na zgniłych, podmokłych i bagiennych terenach Maine, specjalnie z dala od wzroku ciekawskich. To, co łączy obydwie budowle, to ich chory, nienaturalny wygląd, z którego dosłownie wypływa zło; wygląd, który odrzuca, pozbywając się co wrażliwszych i jednocześnie przyciągając te najbardziej zwyrodniałe jednostki.

Identyczną sytuację możemy zaobserwować w przypadku bohaterów powieści. U Shirley Jackson pojawiają się cztery osoby: doktor, który przeprowadza psychologiczny eksperyment, dwie częściowo świadome swoich umiejętności medium i młody spadkobierca ziemi. U Mathesona dom odwiedzają również cztery osoby: profesor, który przeprowadza fizyczny eksperyment, dwoje medium o silnych zdolnościach paranormalnych i żona profesora, która z założenia ma być bardziej biernym obserwatorem niż uczestnikiem wydarzeń. Na dokładkę w obu książkach pojawia się stare małżeństwo, które dowozi jedzenie, a które za żadne skarby nie chce nawiązywać kontaktu zarówno z nowo przybyłymi, jak i z samym domem.

Ostatnim i największym podobieństwem – a zarazem paradoksalnie największą różnicą – są legendarni właściciele posiadłości, których życiorysy zdradzają brutalne usposobienie, i to z sadystycznymi skłonnościami. W Hill House jest to Hugh Crain, w Hell House − Emeric Belasco. O ile Crain był swojego rodzaju ofiarą miejsca, które wybrał na zbudowanie domu (w Nawiedzonym to dom/miejsce jest złem samym w sobie), to dom Belasco zyskał swoją upiorną nazwę i status Mount Everestu wśród nawiedzonych domów świata tylko i wyłącznie dzięki wybrykom samego właściciela, a budynek odzwierciedla stan jego mrocznej, przepełnionej złem duszy.

To kim był Emeric Belasco za życia? Z dosłownych opisów przedstawionych w książce wynika, iż Belasco był autentycznym i zmasowanym wcieleniem bohaterów ze „120 Dni Sodomy” Markiza de Sade. Swego rodzaju inkarnacją, kumulującą ich najgorsze, najokrutniejsze i najbardziej zwyrodniałe cechy. Uwielbiał eksperymentować z ciałem i psychiką człowieka. W szczególności wtedy, gdy ta była poddawana skomplikowanym i wyrafinowanym torturom godnym wszelkich chorych idei zrodzonych z umysłu sadycznych, integralnych potworów. Sam siebie traktował jako istotę wyższą, nadczłowieka, który siłą swojej woli potrafi łamać innych i zmuszać ich do zwierzęcej wręcz uległości. Co więcej, wcale nie zależało mu na wynikach swojej pracy. Robił to wszystko dlatego, że mógł, a inni go słuchali i oddawali się dobrowolnie w jego ręce, urzeczeni płynącą z niego siłą. Nie czerpał z tego przyjemności, żadnej satysfakcji – kompletna i pełna apatia.

Tym, co wyróżniało go na tle innych pierwszych właścicieli nawiedzonych posesji, był cel: transgresja ponad wszystko. Nawet kosztem własnego życia. Przeć naprzód, wychodząc coraz bardziej poza granice człowieczeństwa, by wreszcie zniszczyć nie tylko innych, ale przede wszystkim samego siebie. I nawet wtedy iść dalej. Pokonać bariery ciała i stać się duchem. Brnąć w nicość. W nieskończoność. Po kres czasu. Jak mówili sadyczni bohaterowie: tak, by spalić samo słońce, a nawet to nie wystarczy.

W „Hell House” Richard Matheson przedstawił postacie uwikłane w ten dziwny świat paranormalnych doznań, w które jakoś żadne z nich do końca nie wierzy (poza jedną osobą), pomimo iż ich głównym celem jest usidlić i pokonać na zawsze ciemne moce nawiedzające dom. Na siłę próbują udowodnić i wcisnąć w ryzy sensownego rozumowania to, czego nie da się rozumem pojąć. O ile u Shirley Jackson bohaterowie zdawali sobie sprawę z mocy, jaką włada posiadłość Craina, to Dom Belasco traktowany jest raczej jak relikt przeszłości, niemy świadek strasznych wydarzeń, które nie powinny nigdy mieć miejsca, a tym bardziej powtórzyć się trzydzieści lat później. Z drugiej strony te wydarzenia i nieunikniona tragedia są wyczekiwane, ale niezrozumiałe przez przybyłych. Nie potrafią ich z niczym sensownym powiązać. Nękani własnym niedowierzaniem, wpadają w pułapkę, idealnie zastawioną „na miarę” każdego z nich.

Powieść Richarda Mathesona nie jest delikatną, niedopowiedzianą historią z kobiecymi elementami, jak u Shirley Jackson. To mocna, bardzo dosłowna historia, która ocieka perwersją, brutalnym seksem, krwią i ludzkim okrucieństwem. Tutaj nie ma nierozwikłanych tajemnic. Wszystko, co wydarzyło się w Domu Belasco, ostatecznie znajduje swoje wytłumaczenie. Bez symboli. Bez sekretów. I może to właśnie jest jej największą wadą. Zakończenie jest tak pewne, że gdy padają ostatnie słowa, aż dech zapiera z nerwów, że stało się coś innego, niż oczekiwaliśmy. Przychodzi moment niedowierzania, że przecież coś zupełnie przeciwnego miało się właśnie okazać. Pomimo to, „Hell House” Richarda Mathesona jest „prawie” idealną opowieścią o nawiedzonym domu, gdzie rządzą chore kreacje niepokonanego ludzkiego umysłu.

O.

* Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się 14 lipca, a którą można przeczytać także tutaj.

„Blackbirds” Chuck Wendig

Bombla_BlackbirdsWyobraźcie sobie, że gdy po raz pierwszy kogoś dotykacie możecie zobaczyć moment jego śmierci. Przeżyć go w kolejnych sekundach. Dokładnie. Ze wszystkimi szczegółami. Być niemym świadkiem ostatnich chwil tej osoby na ziemi. Czasami już zaraz, za moment. A czasami wiele, wiele lat naprzód. Ta śmierć, tak jak samo życie, raz bywa spokojna, a raz brutalna i okrutna. Widzicie to wszystko w pierwszych chwilach znajomości. Znacie jego najintymniejszy moment przyszłości. Teraz wyobraźcie sobie, że nic z tą informacją nie możecie zrobić. Tak w skrócie wygląda życie Miriam Black, głównej bohaterki powieści Chucka Wendiga zatytułowanej „Blackbirds”. Wysłanniczki śmierci .

Chuck Wendig to wyjątkowa postać literatury amerykańskiej. To otwarty, szczery aż do bólu i bardzo kontaktowy pisarz, scenarzysta i autor wielu krótkich i dłuższych tekstów publicystyczno-literackich. Jego powieści przepełnione są przemocą, ostrym, czarnym humorem i postaciami wyciągniętymi niczym z filmów Davida Lyncha, czy Tarantino. Jego znakiem szczególnym są osadzone w realiach white trash protagonistki – silne, młode i bezkompromisowe, o mrocznej, nie do końca wyjaśnionej przeszłości, próbujące przetrwać w brutalnym, zmaskulinizowanym świecie za wszelką cenę. Nie inaczej jest z postacią Miriam Black, kobietą której niezwykły dar stał się jej największym przekleństwem i swego rodzaju karą za zło dokonane w czasach wczesnej, szkolnej młodości.

Miriam dopiero stoi u progu dorosłości, a jednak historia jej życia mogłaby zapełnić nie jeden, a kilka dość intensywnych życiorysów. Nie tylko kobiecych. Spotykamy ją po raz pierwszy w typowych, jak dla niej, okolicznościach. Cztery ściany taniego, brudnego motelu, których pełno na przydrożnych trasach dla amerykańskich ciężarówek. Łazienka, zaraz po chwilach obleśnego, naznaczonego stygmatem prostytucji seksu z jednym z przejezdnych kierowców zwanym Del Amico. Miriam doprowadza się do porządku, dokładnie przeglądając w lustrze: farbowane blond włosy z silnymi czarnymi odrostami, sprana biała koszulka i brudne, podarte dżinsy. White trash beautiful w pigułce. Spogląda na siebie zniesmaczona i czeka.

To właśnie te momenty oczekiwania w napięciu od lat są jednymi z istotniejszych chwil jej życia. Del Amico spotkała przypadkiem, gdzieś między jednym a drugim motelem, w zajezdnym barze. Zauważyła, że nie jest biedny, a Miriam musi z czegoś żyć. Nawiązała „kontakt” i bum! Del Amico zginie niebawem, już niedługo, w tanim, śmierdzącym pokoju. To nieważne, że mężczyzna jest brutalny, bardzo w typie macho i gardzi kobietami. W końcu, czego nie robi się dla pieniędzy? Miriam udaje się zarobić pięścią w twarz, ale jej „wysiłki” ostatecznie zostają nagrodzone – mężczyzna umiera w kilka minut później, tak jak przewidziała. Dziewczyna szybko pakuje swoje rzeczy, okrada trupa i zbiera się w drogę. Nic dodać, nic ująć. Ot, kolejny dzień z życia „wysłanniczki śmierci”.

W ten nomadyczny sposób Miriam od kilku lat przemieszcza się po głównych drogach Stanów Zjednoczonych i próbuje trochę na siłę powiązać swoje życie z życiem innych ludzi. Bo, to trzeba sobie powiedzieć już na początku, Miriam jest niezrównoważona. Zagubiona. Gdzieś po drodze straciła wiarę w ludzkość i właśnie w życie, które nie ma dla niej już takiej wartości jak niegdyś. To złamana postać, która sama sobie wybrała brudną przyszłość, bez konkretnego celu, z dala od normalnego społeczeństwa. Miriam żyje na obrzeżach, tam gdzie najgorszy element i gdzie nawet dobrzy ludzie zmieniają się z czasem w zatwardziałe bestie, bez sumienia. Ona chce być jedną z takich bestii, wyzwolić się ze szponów wyrzutów sumienia i ulec ogarniającej ją ciemności.

Miriam nigdy nie była niewinna. W pewnym momencie podjęła bardzo złe decyzje, zniszczyła czyjeś życie (przy okazji swoje), a całość zakończyła się uzyskaniem tej dziwnej, dotykowej zdolności. Swoją niekończącą się wędrówkę traktuje jak pokutę, próbując wymazać przeszłość, albo chociaż zostawić ją daleko w tyle. Dawniej próbowała walczyć, stawać na drodze przeznaczeniu, ale jak dotąd nigdy nie potrafiła pokonać tego co nadchodzi. Nieuniknionej ręki losu. Dlatego właśnie dziewczyna idzie przez życie, nie żyjąc, ale egzystując. Z dnia na dzień. Z miesiąca na miesiąc. Z roku na rok. Twarze się mieszają, ale widzianych chwil śmierci nigdy nie zapomina. Napadają na nią. Wychodzą z zakamarków podświadomości w postaci najgorszych koszmarów.

Pewnego dnia Miriam natrafia na wyjątkowego mężczyznę. Innego od wszystkich. Dobrego. Pełnego dobrych chęci. Szukającego odkupienia za coś, za co do końca nie powinien nawet siebie obwiniać. Z początku bohaterka nie chce go dotknąć, bo boi się tego co zobaczy. Nachodzi ją rodzaj przeczucia. Nie myli się. Kiedy w końcu podaje mu dłoń okazuje się, że zostały mu tylko cztery tygodnie życia. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że do jego brutalnej śmierci przyczyni się sama Miriam. Staje przed wyborem i wybiera ucieczkę, jak najdalej od niego, żeby nie pozwolić umrzeć jedynemu mężczyźnie, który coś dla niej znaczy.

Jednocześnie już z góry wie, że w tym wyścigu przegrała, a wszystkie jej starania i tak spotka nieuchronna klęska. W starciu ze śmiercią Miriam jest bez szans. Wiele ją kosztuje, by przekonać samą siebie, że potrafi stanąć przeznaczeniu na drodze. Być może ten jedyny raz w życiu uda jej się zrobić to co koniecznie, nawet kosztem samej siebie, tego w co wierzy i… swojego życia.

W „Blackbirds” nie ma skomplikowanej filozofii. Nie ma zawiłych, niezrozumiałych przemyśleń, z których nic nie wynika. Nie ma dziewczęcych problemów rodem z ostatnich klas liceum. Nie ma kobiecych rozterek. Za to mamy brutalnie szczerą opowieść o kimś, kto stara się zrozumieć cel swojego życia, odnaleźć zgubiony kierunek i naprawić wyrządzone po drodze szkody. Kogoś, kto jest na tyle silny, by stanąć naprzeciw śmierci i dzielnie stawić jej czoła. Poświęcić się dla dobra innych, nie żądając nic w zamian. Tak dla odmiany. Mamy Miriam Black, która wie kiedy umrzesz, ale może tym razem pokona Twoje przeznaczenie.

O.

P.S. Rzadko zdarza mi się odnosić do cudzych recenzji, czy komentarzy, ale spotkałam po drodze wiele takich, które oceniają „Blackbirds” i samego Chucka Wendiga z perspektywy bardzo intensywnie i na siłę feministycznej. Otóż, w oczach niektórych Miriam jest strudzoną, biedną kobietą, która jedyne z czym jest konfrontowana, to męski, zwyrodniały świat, w którym nie ma nawet szansy poznać „dobrej, porządnej” kobiety. Przyjaciółki. Co więcej, całe jej życie kręci się wokół mężczyzn i mężczyznami jest naznaczone.

Moi Drodzy, powiem tak: czy możliwe jest, by mężczyzna, albo kobieta (w tym wypadku Chuck Wendig) mogli wejść w umysł osoby przeciwnej płci oddając wiernie jej odczucia na papier? Odpowiedź jest jedna i brzmi NIE. Nie jest to możliwe. Dlatego w „Blackbirds” nie występują „przyjaciółki”, czy nawet inne „zwyczajne” dziewczyny wykrzykujące feministyczne peany na rzecz kobiecości, bo sama ich obecność zniszczyłaby główne założenie postaci. Moim zdaniem Miriam jest jedną z silniejszych postaci kobiecych w literaturze współczesnej właśnie dlatego, że udaje jej się wyjść poza stereotypowe założenia płci i wyzbyć się tego co uznajemy za słabe i zbyt „dziewczynkowate”. To jest historia o white trash dziewczynie, w white trash realiach, urban fantasy jakby nie było, i tyle. Albo aż tyle.

„Joyland” Stephen King

Bombla_JoylandStephen King miał rację. Jest coś wyjątkowego w świeżo wydanej przez Hard Case Crime, nowiutkiej i pachnącej książce „Joyland”. Tak jak zapowiadano wcześniej, powieść ta dostępna jest tylko w wersji papierowej, czyli bardzo „retro” jak na dzisiejsze czasy. A jednak nie da się nie zauważyć, że akurat to konkretne wydanie jest właśnie tym, czym powinno być. Jedynym idealnym wyborem dla tej historii i trudno nawet pomyśleć o „Joyland w wersji zdigitalizowanej. Dlaczego? Hard Case Crime to wydawnictwo z tradycjami. Specjalizuje się od lat w powieściach „pulpowych”, czyli książkach w miękkich „gorszych” okładkach, z charakterystyczną grafiką (często w stylu noir, rysowaną ręcznie), na które składają się przede wszystkim kryminały, thrillery, czy fantastyka. Takie wydanie – miękkie, z unikatową okładką projektu Glena Orbika – to relikt przeszłości. Nawiązanie do niewinnych czasów młodości, która przeminęła i już nie wróci. Dokładnie tak, jak  „Joyland”: opowieść-wspomnienie.

Kto oczekiwał od nowej powieści Kinga, że będzie to mrożący krew w żyłach horror, po którym przebywanie w ciemnym pokoju byłoby nie lada wyczynem, może się nieco zawieść. Podobnie jak wszystkie powieści wydawane w Hard Case Crime, również „Joyland” jest przede wszystkim kryminałem z miejscowymi elementami powieści grozy. Jest tu morderstwo z przeszłości. Jest pełen tajemnic i wyjątkowych postaci park rozrywki. Jest ktoś, kto skrywa mroczny sekret. I jest nasz bohater – Devin Jones, dla którego Joyland miał być jedynie letnią, sezonową przygodą między semestrami na uczelni. Jednak to, co najbardziej rzuca się w oczy w tej opowieści, to wszechobecna i wszechogarniająca obecność śmierci.

Śmierć w „Joyland” ma nie tylko wymiar realny, ale przede wszystkim symboliczny. Całość fabuły dzieje się w drugiej połowie lat siedemdziesiątych XX wieku. Dla Stanów Zjednoczonych był to okres przejściowy. Po aferze Watergate i nieudanej interwencji zbrojnej w Laosie i Kambodży, kraj ten w pewnym zawieszeniu czekał na dalszy rozwój wydarzeń, by pod koniec dziesięciolecia wyjść z kryzysu i rozkwitnąć na nowo. Opowieść Kinga przypada właśnie na ten dziwny moment końca pewnej ery. Devin przypomina sobie o tych letnich miesiącach będąc już u progu śmierci, kiedy przychodzi czas na rozstrzygnięcie życia i doprowadzenie pewnych spraw do końca. Tak, by wszystko stało się jasne.

Żeby dobrze zrozumieć ideę, którą przemycił King, najlepiej będzie poznać kilka faktów na temat jednego z najbardziej amerykańskich przedsięwzięć, jakim są rodzinne parki rozrywki. Co prawda takie parki istnieją na całym świecie i od zawsze, ale w Stanach mają one szczególne, przede wszystkim ekonomiczne znaczenie. Od lat dwudziestych do pięćdziesiątych przypadał czas przyjezdnych wesołych miasteczek, zwanych w USA „carnivals”. Od tego okresu do końca lat siedemdziesiątych królowały prywatne miasteczka stacjonarne, a wraz z postępującą komercjalizacją zostały one zastąpione korporacyjnymi lunaparkami tematycznymi typu Disneyland, które tak dobrze znamy dziś.

Tytułowy Joyland to rodzinny biznes, którego okres świetności już przeminął, ostatni właściciel ma ponad dziewięćdziesiąt lat, a sama idea prywatnego lunaparku chyli się ku upadkowi. Wielka inwestycja, oparta na jednym nazwisku i pojedynczej marce przestaje być modna, a w kolejnych latach całkowicie wyginie, by przeobrazić się w franczyzowe lunaparki, identyczne na całym świecie. Devin, zupełnie się tego nie domyślając, trafia więc do umierającego wesołego miasteczka, dla którego nazwa „wesoły” (ang. joy, czyli radość), przybiera formę anachronizmu.

Główny bohater niedługo kończy dwadzieścia jeden lat, a to oficjalny wiek wyznaczający w Stanach granicę dorosłości. Dla Devina to trudny moment. Jego wieloletnia dziewczyna, Wendy, nagle odsuwa się od niego, zaczyna go ignorować i zarówno on, jak i czytelnicy wiedzą, że wraz z końcem lata nadejdzie także koniec pierwszej, wielkiej miłości. W ciężkiej pracy i codzienności lunaparku, Devin znajduje swego rodzaju ukojenie od dręczących go myśli i bólu złamanego serca. Poświęca siebie dla dobra innych, tak by każdy kto odwiedza park wychodził z niego zadowolony. Szczęśliwszy.

W Joyland Devin sprzedaje radość. Jednak on sam o smutku nie zapomina nigdy. Od śmierci matki to stałe uczucie zawsze gościło w domu, w którym został sam z kochającym ojcem. Mimo to wierzy, że takie krótkie momenty czystego zachwytu zarówno dla młodzieży, dzieciaków, jak i ich rodziców mogą zdziałać cuda i pozwolić chociaż na chwilę zapomnieć o wszelkich otaczających ich troskach. Tylko że samego Devina otacza cień. Czytając powieść może się wydawać, że śmierć obserwuje głównego bohatera na każdym kroku. Coś czai się w mroku i czeka, by schwytać go w swoje szpony i nic nie można na to poradzić.

Głównym wątkiem spajającym „Joyland” jest tajemnicze morderstwo sprzed lat. Cztery lata wcześniej, w jednej z największych atrakcji, jakim jest Dom Strachu, młody mężczyzna zadźgał nożem swoją domniemaną dziewczynę – Lindę Grey. Ciało odnaleziono dopiero na drugi dzień, a jej duch podobno wciąż widziany jest w jednej z alejek strasznej kolejki. Gdy Devin poznaje tę historię całość nabiera tempa, a kolejne puzzle układanki tworzą coraz bardziej spójny i koszmarny obraz. Dalej wydarzenia przybierają dramatyczny obrót, by zakończyć się wielkim, „filmowym” finałem.

Stephen King po raz pierwszy w swojej pisarskiej karierze stworzył historię tak nostalgiczną i tak otwarcie dotykającą tematu śmierci i przemijającego czasu. Pokazał, że nic nie jest stałe. Niczego ani nikogo nie można mieć na wieczność. Na pewnym etapie egzystencji zamiast zyskiwać zaczyna się tracić, a ta strata jest nieodwracalna i nieodwołalna.  Nie można skoczyć w przeszłość, czy powrócić do okresu niewinności. Wszystko jest ulotne, a najbardziej życie człowieka. I właśnie ta myśl staje się największym koszmarem, jaki pozostaje nam po lekturze „Joyland”.

O.

joyland

„Bastion” Stephen King

Bombla_Bastion

„I hear hurricanes ablowing.

I know the end is coming soon.

I fear rivers over flowing.

I hear the voice of rage and ruin.” *

Postapokaliptyczne literackie i filmowe wizje fascynowały mnie od zawsze. Koniec świata takiego jakiego znamy. Nagły. Nieprzewidywalny. Katastroficzny. Pełen bólu i cierpienia. Koniec ludzkości. Śmierć milionów, a nawet miliardów ludzi. Powodów mogą być setki. Tysiące. Wielka erupcja hiperwulkanu, a wraz z nią nadejście nowej epoki lodowcowej. Wybuchy na słońcu prowadzące do zwiększenia jego aktywności. Wojna atomowa i toksyczny deszcz. Uderzenie asteroidy, która zmieni na zawsze klimat ziemi. A ostatnio, jedno z najpopularniejszych zagrożeń, czyli epidemia. Ale nie taka zwyczajna, ograniczona, tylko nieokiełznana. Ciągle mutujący z minuty na minutę śmiertelny wirus. Zabija w przeciągu kilku dni, a nawet godzin. Pochodzenie nieznane. Albo utajnione. Liczba ofiar niezliczona.

Z taką apokalipsą mamy właśnie do czynienia w „Bastionie” Stephen’a King’a (tytuł oryginału to „The Stand”). Nazywana przez wielu największym i najlepszym spośród wszystkich dzieł mistrza horroru. Jego magnum opus, wydawane dwukrotnie. Raz w 1978 roku, w wersji skróconej (dla King’a skrócona oznacza ok.  ośmiuset stron). I ponownie, po latach, w 1990 roku, tym razem w wersji pełnej, czyli ponad tysiąc dwieście stron maszynopisu. Dzisiaj, w erze nieograniczonego internetu, gdzie informacje o nowych wirusach wychodzą praktycznie codziennie, a paranoiczne wizje końca ludzkości mnożą się z prędkością światła, powieść ta jest aktualna jak nigdy dotąd.

Jeśli spojrzeć na budowę fabularną tej olbrzymiej powieści, to zadziwi nas jej prostota. Głównym bohaterem tej historii jest nie jedna osoba, czy dwie, ale cała, duża grupa obywateli Stanów Zjednoczonych, która przez tygodnie lata roku 1980 próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości i stworzyć nowe społeczeństwo. Albo spróbować je odtworzyć. A zaczyna się wszystko zwykłym laboratoryjnym wypadkiem.

W tajnej bazie wojskowej, gdzieś na środku pustyni, uszkodzony fabrycznie pojemnik wypuszcza w powietrze laboratoryjnie wykreowany wirus grypy. W przeciągu kilku minut cała placówka zostaje zainfekowana, a zanim udaje się ją odizolować i zamknąć, ucieka z niej jeden ze strażników. Dodajmy, że całkowicie nieświadomy zakażenia. Zaraża swoją żonę i małą córeczkę, pakuje manatki w pragnieniu ucieczki na południe. Niestety nie wie, że dla niego, jak i dla całej jego rodziny jest już za późno. Podobnie jak dla wszystkich, których mija po drodze. Wirus ten, nazwany Kapitanem Trips, jest wyjątkowo agresywny, przenosi się drogą powietrzną i kropelkową. Oryginalnie stworzony jako broń biologiczna do szybkiej eksterminacji na terenie izolowanym, niekontrolowany przez nikogo ogarnia cały świat. W męczarniach umiera 99% populacji. A pozostały 1% zaczyna walkę o życie.

Nigdy nie dowiemy się, dlaczego część ludzi była odporna. Nigdy się nie dowiemy, czy istnieje jakaś konkretna szczepionka zwalczająca Kapitana Trips. W zamian Stephen King serwuje nam kilkanaście smakowitych i perfekcyjnie stworzonych portretów psychologicznych swoich bohaterów. Każdy z nich jest na swój sposób wyjątkowy. Każdy przeżył wiele, by móc spróbować zacząć swoje życie na nowo, wśród nowych ludzi. Każdego historia nakierowuje na nową przyszłość. Każdy z bohaterów dostaje wybór. Objawia się on wszystkim tym, którzy przetrwali, w postaci snów i wizji. Możemy mieć wrażenie, że ocalonych łączy pewna paranormalna więź. Każdy z nich jest „wrażliwy”, tzn. ma pewne wyjątkowe zdolności, dzięki których wyczuwa zmiany, jakie zachodzą na świecie. Z tymi zmianami związany jest właśnie ten wybór. Mianowicie dobro i zło.

Proste, prawda? Jednak w nowym świecie, po zagładzie nie jest to tylko kwestia moralności. I dobro i zło zależne są od wielu czynników, ale najważniejszym z nich jest fakt, że obydwa są spersonifikowane. Wysłannikiem dobra, można powiedzieć Wyższego Dobra, czyli Boga, jest Matka Abigail (Mother Abigail). Od razu sprostuję, że nie jest ona żadnym aniołem. To człowiek, kobieta z krwi i kości. Najstarsza osoba chodząca po ziemi, bo ponad stuletnia. Jej życie naznaczone miłością Boga i silną, niezachwianą nigdy wiarą jest idealnym przykładem życia nowej prorokini. Kogoś kto swoją miłością jest w stanie zarazić innych. Podzielić się swoim dobrem i pomóc pokonać nadchodzące przeszkody.

Wysłannikiem zła jest osoba o wiele bardziej skomplikowana niż mogłoby się to z początku wydawać. Imię jego to Randall Flagg. Miewa również inne imiona, większość z nich właśnie o inicjałach R.F. Ci, którzy nie chcą wymawiać jego imienia mówią o nim Walking Dude, The Dark Man, czy Man in Black. Jest ziszczeniem całego zła. Odpowiedzią Szatana na unicestwienie gatunku ludzkiego. Przyciąga do siebie ludzi o problemach psychicznych, zachwianych emocjonalnie, zniszczonych przez życie, zagubionych, żądnych zemsty, morderców, gwałcicieli, narcyzów itp. Widzi nowe możliwości, tam gdzie nie ma już nadziei. Jego jedynym celem jest zniszczenie. Ogólnie pojęta destrukcja. Kim jest Randall Flagg? On sam o sobie wie niewiele, a to co o nim wiadomo na pewno warto zachować w tajemnicy, aż do czasu lektury.

Jak wspomniałam wyżej wszyscy bohaterowie King’a mają wybór. Wszyscy śnią i każdego z nich kieruje określona motywacja, a kolejne wydarzenia budują nowe charaktery. Jedni wybierają Matkę Abigail, której ostateczną siedzibą będzie miasteczko Boulder w stanie Kolorado, a inni Randall’a, który na siedzibę wybrał sobie Las Vegas. Między nimi niewzruszone góry i upalna pustynia. Celem grupy z Vegas jest pokonanie innych za wszelką cenę. Natomiast Boulder staje się jakby ostatnim bastionem tego co jeszcze do niedawna było Stanami Zjednoczonymi. Randall skupia się na materialnym aspekcie bytu: przywrócenie elektryczności, stworzenie wojska, otwarcie nowych szkół, gdzie ocalałe dzieci mogą pobierać naukę. Celem ostatecznym jest zawładnięcie społecznością Boulder, zniszczenie i śmierć. Grupa skupiona wokół Matki Abigail przede wszystkim opiera się na relacjach międzyludzkich. Stara się odbudowywać zniszczone morale, przywrócić wiarę w ludzkość i w możliwości człowieka. Udowodnić, że natura człowieka jest przepełniona dobrem. Główny celem jest przywrócenie wartości duchowym. Prawdziwego amerykanizmu.

Konfrontacja jest nieuchronna. Wydaje się, że obie te grupy nie mogą koegzystować na tych samych prawach na jakich koegzystowały wcześniej. Możliwe, że nie ma tu żadnych pół rozwiązań. Kapitan Trips nie tylko zniszczył świat, ale podzielił go bardzo skrajnie i ostatecznie. I dopóki wybór nie zostanie dokonany, to ostatecznym pozostanie. Jest czerń i jest biel. Jest dzień i noc. Jest zło i jest dobro. Są anioły i są demony. Jest Bóg i Szatan. Jest piekło i niebo. To co pomiędzy przestaje być ważne, gdy ostatnią wielką bitwą jest bitwa o duszę człowieka.

O.

* Fragment piosenki zespołu Creedence Clearwater Revival pt. „Bad Moon Rising”, czyli coś do posłuchania, w kingowskim klimacie:

„Incubi” Edward Lee

Bombla_Incubi copy

O powieściach Edward’a Lee można napisać wiele. Bywają drastyczne. Albo inaczej: są drastyczne. Nie owijajmy w bawełnę. Prawie zawsze pełne przemocy. Przesiąknięte lejącą się strumieniami krwią. Wszechobecnymi walającymi się tu i ówdzie flakami. Upstrzone dosadną cielesnością. Zezwierzęconą seksualnością. Oparte na okrucieństwie i ludzkiej przedmiotowości. Odkrywają mroczną stronę ludzkiej natury jak i jego zwyrodniałej wyobraźni. Poszerzają horyzonty percepcji i psychicznej wytrzymałości czytelnika. Bawią się naszym kosztem i balansują na granicy dobrego smaku.

Jednak w odróżnieniu do pisarzy, którzy wyolbrzymiają te cechy i traktują je jako główny punkt zawieszenia dla historii, opowieści Lee zawsze mają drugie dno. Znaczą więcej niż można by się po nich spodziewać. Tylko trzeba się troszkę najpierw napracować. By móc odczytać ich symboliczność faktycznie czytelnik musi być silny psychicznie. Powinien nauczyć się najpierw odfiltrowywać cały ten gore. Zobojętnieć odrobinę. Uodpornić się na okrucieństwo. Na  kipiącą seksualność. Buchającą cielesność. Przyzwyczaić się do ich istnienia. I uznać za kluczowe do zrozumienia tego typu prozy.

W powieściach Lee odnaleźć można również pewien dodatkowy element, który wyróżnia jego historie nadając im odpowiednią głębię jednocześnie zwiększając fabularne napięcie. Najprościej nazwać go składnikiem paranormalnym. Tajemniczym elementem, którego korzeni należy doszukiwać się poza światem zwykłych śmiertelników. Raczej wywodzącym się z ich wierzeń, mitów i legend. Opartym na pradawnych rytuałach i kultach, jeszcze sprzed czasów chrześcijaństwa lub przez chrześcijaństwo  z czasem zaadoptowanych. Kultów, których wyznawcy wyginęli, zniknęli w mrokach historii lub zeszli do podziemi i ukryli czekając na nadejście lepszych czasów.

Nie inaczej jest z jedną z pierwszych i jednocześnie uznaną za jedną z najlepszych powieści w dorobku pisarza, czyli „Incubi” wydaną w 1991 roku. Czym są tytułowi incubi? Według „Malleus Maleficarum” incubus, inaczej zwany również demonem nocy, jest męskim odpowiednikiem seksualnego demona nawiedzającego kobiety we śnie. Przybiera zazwyczaj postać przystojnego mężczyzny o nieodpartej uwodzicielskiej mocy, którego magiczne szeptane zaklęcia zmuszają jego ofiary do uległości. Słowo „incubus” pochodzi od łacińskiego „incubare”, czyli spoczywać na czymś (w tym wypadku na kimś). Te erotyczne demony mają umiejętność przybierania ludzkiej postaci, inkarnacji, czyli wstępowania w ciało wybranego mężczyzny i spółkowania ze swoimi ofiarami, które często kończy się dla nich śmiercią, rzadziej szaleństwem.

To właśnie ich seksualny rytuał stał się filarem powieści. Rytuał skąpany w największej namiętności. Zrodzony z „najczulszej” miłości. Oczywiście miłości takiej, jak mogą rozumieć ją demony. Czyli miłości ukierunkowanej. Uprawianej w konkretnym celu. Całkowicie obrzędowej. Opartej na pradawnym kulcie, tak by przypodobać się istotom potężniejszym i starszym niż sam świat. Kulcie wszechwładnego mężczyzny, doskonałego stworzyciela, pradawnego ojca wszystkich inkubów. By zaspokoić jego nienasycony głód zstępują na ziemię, by owładać umysłami wrażliwych kobiet. Tych najbardziej podatnych na ich odurzający wpływ. Pisarek, malarek, rzeźbiarek… Artystek. Tych, dla których głównym źródłem natchnienia w procesie kreacji jest doświadczenie. Poznanie. Wyzwolenie swoich pragnień, przekroczenie ich, by potem móc oddać tą prawdziwą intensywność doznań w swojej twórczości.

Dla takich kobiet stały mężczyzna, życiowy partner często bywa tylko niepotrzebnym dodatkiem. Komplikującym sprawy. Wchodzącym w drogę ich „dzikim” pragnieniom i potrzebie nowych doznań. Te kobiety potrzebują ciągłej iskry. Ich miłość jest w gruncie rzeczy miłością własną. Nakierowaną na odbiór, nigdy na dawanie. Dzięki nim współczesne inkuby, które zesłał Edward Lee ,mają czym karmić swojego mistrza. Odnajdują źródła największej seksualnej kobiecej energii i kumulują je, oddając silniejszym mocom.

Męskim „piątym kołem u wozu” jest główny bohater „Incubi” otoczony przez garstkę silnych, artystycznie nienasyconych kobiet. Detektyw Jack Cordesman. Lee sprawił, że to właśnie on został najważniejszą postacią powieści. Straumatyzowany oficer policji, zmagający się ze swoim alkoholizmem zostaje opuszczony przez ukochaną Veronicę. Nie muszę dodawać, że Veronica jest jedną z najbardziej „gorących” malarek nowego pokolenia, której prace zostają uznane za wyjątkowo obiecujące. Zaczyna być również rozchwytywana przez popularne galerie, a jej nazwisko oznacza w branży prestiż. Oczywistym staje się fakt, że nie może poświęcać swojego „wyjątkowego” życia dla jakiegoś detektywa po przejściach. Veronica pragnie miłości. Jednak takiej, w której będzie mogła odbijać się niczym w lustrze. Tym razem skierowanej wyłącznie na jej potrzeby.

I właśnie taką miłość odnajduje. A raczej ona odnajduje ją.  Przyjmuje ona postać ekstremalnie przystojnego cudzoziemca o nieziemskiej sile przyciągania delikatnie usposobionych kobiet o artystycznych zapędach. Dla każdego czytelnika jej pochopne decyzje wydają się być po prostu naiwne, a sama Veronica i jej towarzyszki po prostu głupawe. Osłabione swoimi własnymi oczekiwaniami, które przerosły rzeczywistość, na siłę szukają wrażeń w momencie, gdy są najbardziej narażone na ciosy z zewnątrz. I dlatego wiemy, że Lee wcale nie chodziło o te kobiety, ale właśnie o tego jednego opuszczonego mężczyznę.

Jego siła leżała w doskonałej umiejętności rozwiązywania najtrudniejszych spraw. W idealnej zdolności dedukcji. Niestety sprawa z przeszłości nie daje mu o sobie zapomnieć. Wracają koszmarne wspomnienia. Wyrzuty sumienia. Bez pomocy Jack popada w alkoholizm. A gdy miasto zalewa fala rytualnych zbrodni dokonanych na ładnych artystkach, w opóźnionym tempie łączy kolejne fakty. Razem z nim musimy brnąć przez kolejne tropy. Badać poszlaki. Iść na przód. Wyjazd i w końcu tajemnicze zaginięcie Veroniki i jej przyjaciółki tylko dolewa oliwy do ognia. Śledztwo staje się walką z własnymi słabościami.

Gdyby nie „detektywistyczna” postać Jack’a Cordesman’a nie byłoby w tej historii pewnie nic specjalnie wyjątkowego. Poznawalibyśmy kolejne fakty z perspektywy oprawców i ich ofiar. Topilibyśmy się w kolejnych opisach krwawych rytuałów, nie wyciągając nic dla siebie. Dzięki historii opowiedzianej z punktu widzenia Jack’a zyskujemy nowy punkt zaczepienia. Inną wizję rzeczywistości, której głównym celem nie jest ślepe dążenie za pragnieniami, ale pokonywanie kolejnych osobistych barier.

W historiach Edward’a Lee jego bohaterowie nigdy nie zaznają pełnego odkupienia. Ich zemsty nigdy nie bywają w pełni spełnione. Za obcowanie z mocami nie z tej ziemi zawsze przychodzi odpowiednia cena. Zazwyczaj jest to czyjeś życie. Osoby, która najwięcej dla nich znaczy. Którą kochają lub chcieliby pokochać. Dla której poświęcili się w pierwszej kolejności. I ostatecznie okazuje się, że oni wszyscy robili to tylko dla siebie. Wyłącznie po to, by wyzwolić się spod własnej osobistej klątwy. Pokonać swoje głęboko skrywane lęki, pozbyć się słabości. Wyjść poza siebie i poświęcić się w ofierze. By móc narodzić się na nowo. I zacząć od początku.

O.