BEZSENNE ŚRODY: „Muzyka Ericha Zanna” H.P. Lovecraft

Bombla_BezsenneMUZYKAErichaZanna

 

„Tam w wąskim korytarzu wsłuchiwałem się poprzez zamknięte drzwi z zakrytą dziurką od klucza w dźwięki, które napełniały mnie dziwną grozą… grozą pomieszaną ze zdziwieniem i tajemniczą melancholią. Nie były to jakieś straszne dźwięki, bynajmniej, ale towarzyszyła im wibracja zupełnie niespotykana na naszym ziemskim globie, a w pewnych momentach wydawało się, że jest to symfonia wykonywana nie przez jednego muzyka.”

Miasta mają swoje tajemnice. W czeluściach skrywają najmroczniejsze sekrety. Miasta są jak labirynty, w których ten, co nie zna drogi może z łatwością się zapodziać, zgubić gdzieś między uliczkami i nigdy już nie powrócić. Zaułki, piwniczki, ciemne przejścia, o których wiedzą jedynie nieliczni. Miasta to niezwykłe twory-stwory, bo nigdy nie wiadomo, co może czaić się w ich trzewiach. Kogo chowają przed wzrokiem przyjezdnych. Krążą legendy o całych dzielnicach, które znikają z map. O dziwnych istotach widzianych we mgle. O przejściach do innych światów. Takie miasta-potwory opisywało już wielu autorów, jednak jest ktoś, kogo miejskie mroczne opisy działają na wyobraźnię bardziej niż jakiegokolwiek innego pisarza. Mowa tu o kimś, kto sam bał się spacerować o zmroku, wśród wąskich przejść czuł się nieswojo, a nocami śnił o terrorze z otchłani. Pewnie już wiecie, o kim mowa. O H.P. Lovecrafcie oczywiście i tym razem jego niesamowitym opowiadaniu „Muzyka Ericha Zanna”.

Za dawnych, młodzieńczych lat studenckich narrator tej opowieści zamieszkiwał niejaką Rue d’Auseil, wąską, bardzo stromą i mroczną uliczkę w magazynowej dzielnicy, do której nigdy nie docierały promienie słońca. Uliczkę, której po latach nie jest w stanie odnaleźć ani na żadnej mapie, ani w terenie. Wspomina, jak ciężkie były dla niego tamte czasy. Był słaby zarówno fizycznie, jak i psychicznie, osamotniony. W okolicy sami starsi ludzie, a na poddaszu jego domu pokój wynajmował pewien niemiecki skrzypek, Erich Zann. Każdej nocy zza drzwi wydobywała się przedziwna muzyka, inna niż wszystko do tej pory. Dźwięki tajemne, nietypowe, na swój sposób genialne. Student próbował zaprzyjaźnić się z muzykiem, jednak ten odmawiał bliższego kontaktu. Wycofywał się i reagował nerwowo na wszelkie wzmianki o swoich utworach. On na coś czekał. Czegoś wypatrywał. Pewnej nocy oszalałe dźwięki, które wypływają ze skrzypiec przywołują naszego narratora, a to czego będzie świadkiem na zawsze już naznaczy jego życie.

W „Muzyce Ericha Zanna” H.P. Lovecraft ponownie hipnotyzuje czytelnika. Tym razem na wielu poziomach, gdzie koszmar rodzi się z natłoku artystycznych doznań. Czaruje opisem wrażeń tak intensywnych, tak poetyckich, a jednocześnie zrozumiałych, że przejmujemy niejako percepcję głównego bohatera i na moment stajemy się nim, doświadczając czegoś zupełnie niezrozumiałego. Opowiadanie to, pomimo swojej króciutkiej formy, jest wspaniale wieloznaczne. Daje pole do popisu wyobraźni, aktywuje wszystkie zmysły. Znajdziemy tu miejską legendę o zaginionej uliczce, której nie da się odnaleźć. Metaforę twórczego szaleństwa w geniuszu opętanego skrzypka. I muzykę płynącą prosto z otchłani.

Dzisiaj nie zmrużę oka, bo słyszę szalone dźwięki skrzypiec i wiem, że coś przysłuchuje się jej z ciemności.

O.

*To cudowne, króciutkie opowiadanie na jeden chaps znajdziecie zupełnie za darmo po polsku TUTAJ oraz w oryginale TUTAJ.

BEZSENNE ŚRODY: „Widmo nad Innsmouth” H.P. Lovecraft

Bombla_BezsenneWidmoNadInnsmouth

 

„Ale czyż halucynacja nie może się zdarzyć pod wpływem hipnotycznego czaru, jaki rzuca to stare, widmowe miasto? Miejsca takie mają dziwne właściwości, a spuścizna obłąkańczej legendy może działać na wyobraźnię nie tylko jednego człowieka, zwłaszcza pośród wymarłych, cuchnących ulic, zbutwiałych dachów i kruszących się wieżyc. Czyż nie jest to możliwe, że źródło obecnego, a tak zaraźliwego szaleństwa czai się w głębiach tego widma, jakie roztacza się nad Innsmouth?”

Kiedy rozmyślam i piszę o H.P. Lovecraft’cie, czy jego twórczości to od razu narzucają mi się określenia „kultowe”, „jedyne w swoim rodzaju”, czy „na wskroś nowoczesne”. Nie umiem się nie zachwycać, bo jego proza, jak i sama postać autora, są tak fascynujące, tak wciągające, że nie pozostaje mi nic innego, jak zachęcać Was do czytania i poznawania opowieści Samotnika z Providence. Oczywiście, w moim bezdennym zachwycie nie pozostaję osamotniona, bo sam Stephen King traktował mitologię Cthulhu i cały wyimaginowany świat wykreowany przez Lovecrafta jako kamień milowy literatury grozy. Jest coś takiego w tej twórczości, że gdy raz zostanie się wciągniętym w jego majaki i senne widziadła, nie potrafi się po prostu o nich zapomnieć. W jakiś zaraźliwy sposób przejmujemy sposób spojrzenia bohaterów i otwiera się przed nami koszmarny, potworny, niewysłowiony  obraz kosmosu.

To co fundamentalnie obce, niewysłowione, Inne i stosunek do tego zarówno samego Lovecrafta, jak i jego bohaterów jawi się jako najbardziej współczesne właśnie. Samotność postaci, ich marionetkowość, ich odrębność wtłoczona w miejsca, z których nie ma wyjścia wydaje się jak najbardziej uniwersalna.  Z niektórych miejsc nie ma ucieczki, a konfrontacja z rzeczywistością staje się nieunikniona. I dlatego właśnie wybrałam dzisiaj jedno z najlepszych i moich najulubieńszych opowiadań grozy, jakie kiedykolwiek napisano, a dodatkowo opowieść niezwykle mi bliską, bo nadmorską, jeden z „Wielkich Tekstów” Samotnika z Providence, jak nazwał je Michel Houellebecq, czyli „Widmo nad Innsmouth” („The Shadow Over Innsmouth”).

Stary port Innsmouth w stanie Massachusetts to miejsce, które od lat nie schodzi ludziom z ust. Mieszkańcy okolic Arkham zawsze szeptem przekazują sobie plotki o tym legendarnym, oddzielonym od reszty świata pasem mokradeł i bagien miasteczku. Jeśli zapytać kogokolwiek, to nikt do końca nie jest pewny, czemu odczuwa taką niechęć do mieszkańców Innsmouth. Coś jest z nimi na pewno nie tak. Mają dziwne, jakby zdegenerowane twarze, niezbyt ludzkie, pokryte chropowatą skórą. Ich miasto jest praktycznie wyludnione i nikt nie wie, co tak naprawdę wydarzyło się tam lata wcześniej. Podobno dawno temu niejaki Obed Marsh sprowadził na pobliską Diabelską Rafę coś albo kogoś, kto przejął władzę nad Innsmouth. Coś, co wymusiło na mieszkańcach nową wiarę i nienawiść do zewnętrznego świata. A razem z tym, do portu przybyło niespotykane bogactwo, złoto-niezłoto i tony ryb przy każdym połowie. Jakaś tajemnica drąży to miejsce. Coś tam siedzi i żeruje, wyczekując lepszych czasów. Co? Tego dowie się przypadkowy podróżnik, ktoś, kto zmuszony będzie spędzić w Innsmouth najpotworniejszą noc swojego życia.

H.P. Lovecraft był mistrzem obrazowania obcości i inności. W swoich opowiadaniach ukazywał bohaterów, którzy zagubieni w labiryntach ulic doznają niezwykłych wizji, przeżywają największe koszmary i wpadają w otchłań szaleństwa. Intryguje mnie od zawsze w tych historiach swoiste odwrócenie ról. Miejsca, które opisuje są dziwne i tajemnicze z założenia. To one i ich mieszkańcy nie pasują do reszty rzeczywistości. Jednak, gdy tylko pojawi się w nich ktoś nowy, to on z miejsca staje się wyrzutkiem, a wszyscy wokół niego zdają się być wrogami. Śledzą go oczy, niby zabite deskami okna wpatrują się w każdy jego ruch, narastające poczucie klaustrofobii na pustej przestrzeni doprowadza na skraj rozpaczy. Dokładnie tak jest w Innsmouth. Chore miejsce rani zdrowy rozsądek i każe zapomnieć o normalności. Każdy kto odwiedza to miasto jest prawdziwym Innym. Dziwolągiem wśród potworów, anonimowym gościem, który już nigdy nie powróci z ciemności obłędu.

Dzisiaj nie zmrużę oka, bo już stoją u moich drzwi.

O.

*Tekst opowiadania „The Shadow Over Innsmouth” w wersji oryginalnej, zupełnie za darmo znajdziecie do poczytania TUTAJ.

**O Lovecrafcie już pisałam (a jakże :D), więc kto jest zaintrygowany, zainteresowany i chce więcej może zajrzeć do tekstów o „Zewie Cthulhu”, czy „Koszmarze w Dunwich”, a także na tekst o doskonałym zbiorze esejów i listów „Koszmary i fantazje”. 🙂

***A na dokładkę screenshot zrobiony z jednej z najstraszniejszych gier, w jakie dane było mi grać, czyli: „Call of Cthulhu: Dark Corners of The Earh” – bardzo polecam 😀

Innsmouth

„Koszmar w Dunwich” H.P.Lovecraft

Bombla_DunwichHorror

Wielcy Przedwieczni. Śpiący Pradawni. Yog-Sothoth, Azathoth Shub-Niggurath, Nyarlathotep, Cthulhu i tylu innych. Przybyli z pustki kosmosu. Z eonów czasu poza czasem. Z przeszłości i przyszłości. Z wymiarów niepojętych ludzkim rozumem. Z odwiecznych ciemności. Z czarnych otchłani. Zrodzeni z umęczonego umysłu. Jest oczywistym, że to właśnie oni stanowią niepodważalną podstawę twórczości H.P.Lovecraft’a. To oni są głównym filarem łączącym każdy kolejny wątek. Każdą opowieść Samotnika z Providence. Są ich fundamentalnym elementem. Pradawni są tym, co tworzy i buduje wszystkie historie. Są osobnym ich działem. Odrębną mitologią. Bez nich nie byłoby Lovecraft’a. Nie byłoby jego snów.

Jednak, pomimo iż to o nich i przede wszystkim dla nich poznajemy każde kolejne opowiadanie, żadna z tych opowieści nie mogłaby zaistnieć bez swoich głównych bohaterów. Bo Wielcy Przedwieczni bohaterami nie są. Są motywacją. Są tym co nakierowuje owładniętych ich obsesją ludzi. Są tym co odpowiada na modlitwy, błagania i prośby. Wynikową krwawych rytuałów. Bogami pradawnych pogańskich kultów. Są ostatecznym wyzwoleniem. Ostatnim koszmarem. Przeklętym przeznaczeniem. Tym co nieuchronnie nadchodzi i zabiera życie. W każdym znaczeniu.

„Koszmar w Dunwich” („The Dunwich Horror”)to kolejny z serii Wielkich Tekstów Lovecraft’a. Główny rdzeń mitologii Cthulhu. Żeby nikomu nie zepsuć lektury i zabawy odkrywania kolejnych zakamarków fabuły streszczę tylko jej główny punkt wyjścia. Otóż, całość dzieje się w małej, rozpadającej się, zapomnianej przez współczesny świat wiosce, gdzieś na wzgórzach Doliny Miskatonic (czyli jednym z ulubionych miejsc wydarzeń pisarza). Pewna zdegenerowana, szalona kobieta Lavinia Whateley pewnego dnia rodzi syna. Ojciec dziecka pozostaje nieznany. Okoliczności narodzin co najmniej tajemnicze i niewyjaśnione. Sam noworodek, nazwany Wilbur’em, rozwija się nadnaturalnie szybko. I zdrowo, pomimo swojej chorej matki. A z czasem, w okolicy zaczynają ginąć bydło, inne zwierzęta domowe i psy. Mogę dodać jedynie to, że dziadek dziecka znany był w wiosce z bluźnierczych, rytualnych praktyk, których tajemnic nie udało się do końca odkryć nikomu.

Ale nie o samej fabule chciałabym tutaj pisać. Czytając po raz kolejny „Koszmar z Dunwich” zauważyłam pewną istotną cechę całej twórczości H.P.Lovecraft’a. Jest to podział jego bohaterów. Może to zabrzmi dziwnie, ale zauważyłam pewien schemat ich tworzenia. Każdego z ich działań. I głównej charakterystyki. Jak pisałam już wyżej, każda historia opiera się na kulcie jednego z Wielkich Przedwiecznych.  To główna jej podstawa. I te właśnie historie szczegółowo poznajemy dzięki lovcraftiańskim protagonistom.

W uproszczeniu można ich podzielić na trzy podstawowe grupy, oczywiście z możliwością rozszerzenia zakresu, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Gdybym miała przedstawić konkretny schemat, to byłby on pewnie kształtu piramidy. Zaczynając od dołu. Pierwsza grupa to mieszkańcy wiosek, miasteczek i okolic tajemniczych wydarzeń. Druga, to policjanci i inni przedstawiciele prawa, detektywi, urzędnicy, czy naukowcy. Trzecią grupą są natomiast główni uczestnicy wydarzeń, występujący zazwyczaj w pojedynkę, rzadziej grupowo np. stary profesor zajmujący się okultyzmem, bratanek sławnego profesora, księgarz, bibliotekarz, czasami detektyw. To z ich relacji poznajemy wydarzenia. I podobnie jak oni mamy ograniczony punkt widzenia.

Zacznijmy od mieszkańców. Biernych obserwatorów i równie biernych uczestników potwornych wydarzeń. To ludzie, którzy z dziada pradziada żyją na tych samych terenach. W tych samych domach. Obsiewają te same pola. Hodują te same zwierzęta. Zajmują się dokładnie tym samych, co wszyscy w ich rodzinie zajmowali się od wieków. Ich pula genów jest zazwyczaj drastycznie ograniczona. Wszyscy w jakiś dziwny sposób do siebie podobni. Często zdeformowani, albo dotknięci inną chorobą genetyczną. W zależności od miejsca przyjmują cechy swojego otoczenia. Także te fizyczne. Są pogodzeni z losem. Nie walczą o żadne prawa dopóki ich ziemia pozostaje ich ziemią i nikt obcy nie próbuje im jej odebrać. Żyją w zgodzie z naturą. Przynajmniej na tyle ile im ta natura pozwala. Każdy z nich zna siebie na wylot. Wszystkie plotki. Legendy. Zabobony. Zjawiska nadprzyrodzone traktują jako kolejny element, do którego można się przyzwyczaić. Z którym da się żyć. Mieszkańcy Dunwich i okolic są tego idealnym przykładem.

Do drugiej grupy, jak już wspomniałam, należą osoby z zewnątrz, których głównym zadaniem jest pomóc, gdy problem przerasta miejscowych. Są to stróże prawa, osoby z kręgów naukowych itp. Zjeżdżają oni na miejsce wydarzeń, kiedy następuje zbyt duża eskalacja problemu. Kiedy wszystko wymyka się spod kontroli. Swoim zachowaniem przypominają mi tzw. „czerwone koszule” z serii Star Trek: przypadkowe osoby, które przyjeżdżają tłumnie i tłumnie giną. Bardzo często anonimowo, zanim zdążą w jakiś oryginalny sposób zaistnieć. Nie umieją poradzić sobie z własną paniką i niezrozumieniem sytuacji. Próbują za wszelką cenę racjonalnie tłumaczyć to, co zdecydowanie do rozumu nie należy. Wierzą, że w grupie jest siła, a siłą można pokonać wszystko, bo tylko wtedy stają się wystarczająco odważni i zdecydowani.

Trzecia grupa, to szczyt „bohaterskiej” piramidy. To z ich oczu poznajemy wydarzenia. To ich motywacją nieświadomie kierujemy się przekładając kolejne strony książki. Z nimi najłatwiej nam się utożsamić, bo wiemy bardzo konkretnie, co ich prowadzi. Pewni siebie, ciekawscy świata, eksploratorzy „niepoznanego” o otwartych umysłach. Dla nich nie ma ograniczeń. Mają niesamowite szczęście jeśli chodzi o wpadanie na kolejne tropy np. pradawne manuskrypty, okultystyczne dzienniki, pogańskie statuetki itp. Kieruje nimi wiedza i wiara. Zdają sobie sprawę z zagrożeń. Przygotowują się najlepiej jak potrafią i nie biorą pod uwagę swojej porażki. Jeśli taka nastąpi i uda im się przeżyć, to nie omieszkają spisać swoich wspomnień ku przestrodze. Ich ciąg nigdy się nie kończy. W „Koszmarze w Dunwich” takich bohaterów jest aż trzech: doktor Armitrage, profesor Rice i młody doktor Morgan.

Mogłoby się wydawać, że żadna z tych grup bohaterów nie ma chociażby jednej cechy wspólnej. Każda z nich jest na tyle wyjątkowa, że nic tak naprawdę ich nie łączy. Błąd. Lovecraft w swoim geniuszu „sprezentował” im jeden podstawowy szczegół, dzięki któremu wszyscy jego bohaterowie są tak bardzo podobni. I każdy z nich stanowi odzwierciedlenie całej lovecraftiańskiej filozofii.  A mianowicie: bezsilność. Każdy z bohaterów, nieważne czy będzie tylko obserwującym mieszkańcem wioski, zagubionym policjantem, czy nawet narratorem opowieści, wszyscy oni w obliczu Wielkich Przedwiecznych są nikim. Nie mają żadnej władzy. Nic od nich nie zależy. Nie mają wystarczającej siły i wystarczających umiejętności fizycznych na pokonanie zagrożenia. Ich psychika nie umie poradzić sobie z tym co widzą. Ich umysły dosłownie „topią” się od nadmiaru bodźców.  W końcu zatracają się i często umierają nie dowiadując się tego, co było dla nich tak istotne.

Bohaterowie Lovecraft’a nie znaczą nic. Dla samego pisarza byli tylko symbolami, by pokazać, że w otchłani kosmosu człowiek jest nikim. Pyłkiem, który najłatwiej zdmuchnąć. Natomiast dla nas, czytelników, są tylko narzędziami w zgłębieniu wiedzy. Ich losy to tylko kolejna opowieść. Kolejny trop. Następna ścieżka, która zbliża nas do poznania największej prawdy. Zgłębienia najczarniejszej mocy. Podczołgania się przed tytaniczne oblicza Pradawnych. I tylko łudzimy się, że będziemy w stanie ich przeżyć. W jakiś nadludzki sposób pokonać. Bo gdy bogowie powrócą na ziemię, nie będzie przed nimi ucieczki.

O.

„Zew Cthulhu” H.P. Lovecraft

Bombla_Cthulhu
 

„Nie jest wykluczone, że są pozostałości tych wielkich sił i istot… pozostałości bardzo odległego okresu, kiedy… świadomość wyrażała się, być może, w kształtach i formach dawno już zanikłych, jeszcze przed zalewem rozwijającej się ludzkości… formach, o których tylko poezja i legenda zachowały przelotne wspomnienie, zwąc je bogami, potworami, mitycznymi istotami wszelkiego gatunki i rodzaju…”

Algernon Blackwood

Niełatwo jest pisać o twórczości H.P.Lovecraft’a. I nie tylko dlatego, że sam Lovecraft był pisarzem trudnym, o skomplikowanym życiu wewnętrznym. Jednak przede wszystkim dlatego, że jego opowieści, to historie przewodzone lękiem. Chociaż lęk to zbyt mało, by opisać uczucie wszechobecne w jego historiach.  To niesamowity strach, a nawet horrendalne przerażenie. Strach przed czymś tak bardzo nienazwanym, tak potwornie monstrualnym i niezmierzonym, że nie można tego ogarnąć umysłem. Co więcej ten strach jest mocno zaraźliwy. A to niedobrze. Bo strach Lovecraft’a  prowadzi prosto w objęcia szaleństwa. Obłędu totalnego. Katatonii. I śmierci.

Twórczość  Pustelnika z Providence, jak zwano Lovecraft’a, to także ucieczka od znienawidzonej rzeczywistości. Przed ułożonym życiem dorosłych, bez wyobraźni, bez snów. Przed życiem dla samego życia. Jego opowieści otwierają umysł na nowe światy. Na przestrzenie ukryte za zasłoną złudzeń i iluzji. Prawdziwy wszechświat jest pełen okrucieństwa. Człowiek jest w nim samotny. Pozostawiony samemu sobie. I nic nie znaczy. Ale lepiej poznać prawdę, ujrzeć cały ogrom ohydy czający się w przestworzach niż nie widzieć nic. Lepiej poszukiwać istoty wszelkiego zła, poświęcić radość swojego życia niż być nieświadomym. Brak świadomości i ucieczka przed poznaniem to poddanie się  realizmowi. A dla Lovecraft’a nie istniało nic gorszego od prawdziwości życia.

Poszukiwaczami, artystami, pisarzami czy podróżnikami są wszyscy bohaterowie prozy Lovecraft’a. To właśnie oni penetrują najgłębsze zakamarki najciemniejszego kosmosu. To oni poświęcają swoje życia, by poznać oblicze zła. Dokopują się do najgłębszych jaskiń, najmroczniejszych zakamarków ziemi i najgłębszych czeluści oceanów. Badają niezbadane. Próbują nazwać nienazwane. Aż wreszcie udaje im się zobaczyć to co niewidzialne. Przeżywają wielkie objawienie. W obliczu koszmaru mogą tylko patrzeć, przykuci, sparaliżowani strachem są obserwatorami zagłady własnego umysłu. Pozwalają się pożreć i zmiażdżyć, by wreszcie oddać się w ramiona obłędu. Ich śmierć nie ma znaczenia. Nie zostają męczennikami. Nikt o nich nie wspomina. To konieczne ofiary odwiecznego zła.

„Zew Cthulhu” („Call of Cthulhu”) napisany w 1926 roku to pierwszy z serii tzw. wielkich tekstów H.P. Lovecraft’a. Właśnie to opowiadanie zapowiada cały ciąg serii opowieści o Wielkich Pradawnych i zapoczątkowało  to, co dzisiaj nazywamy mitologią Cthulhu.  A czym jest Cthulhu?

Na to właśnie pytanie próbuje sam sobie odpowiedzieć główny bohater opowiadania „Zew Cthulhu”. Po swoim wuju Angellu, tragicznie zmarłym emerytowanym profesorze języków semickich na  Brown University w Providence Rhode Island (miejsce nie jest wybrane przypadkowo) dziedziczy zagadkową skrzynkę. Jej zawartość stanowiły dziwne, niezrozumiałe zapiski i pewna prehistoryczna płaskorzeźba. Przedstawiała ona koszmarne monstrum. Dziwne, nienaturalne połączenie ośmiornicy, człowieka i smoka na tle „cyklopowej architektury”. Zbiór zapisków zatytułowany był „Kult Cthulhu” i zawierał spisane ręcznie relacje dziwnych zdarzeń i zjawisk na przestrzeni kilku lat.

I w tym momencie nasz główny bohater, a my razem z nim, zostajemy wciągnięci w śledztwo i poszukiwanie pochodzenia dziwnej płaskorzeźby. Razem zapuszczamy się odmęty psychicznych schorzeń, tajemnych stowarzyszeń, by wreszcie natrafić na trop pewnego  zapomnianego pierwotnego kultu. Starszego od samej ludzkości. Kultu tak monstrualnie okrutnego, nieznanego i niezwykłego, że każdy z ich rytuałów wydaje się być nieludzki, a opowieści z nim związane niewiarygodne. Ich podstawą są ofiary z ludzi, a ostatecznym spełnieniem wezwanie Wielkiego Starego Bóstwa.

Tym bóstwem jest Cthulhu. Istota istniejąca od eonów wieczności. Śpiąca w otchłaniach oceanów. Która czuwa i czeka. Czeka, by powstać ponownie, zbudzić innych i wspólnie opanować ziemię siejąc chaos i zniszczenie. Ich przebudzenie i przybycie zwiastuje koniec ludzkości. Upadek świata. Pogrążenie w wiecznej ciemności.

„Bóstwa nie mogą żyć. Ale choć teraz nie żyją, to naprawdę nie umierają nigdy. Spoczywają w kamiennych domach w swoim wielkim mieście R’lyeh, zabezpieczone czarami potężnego Cthulhu do czasu chwalebnego zmartwychwstania, kiedy to gwiazdy i ziemia będą znowu gotowe na ich przybycie.”

A do tego czasu sieją strach i obłęd. Bo w swoim uśpieniu wciąż czuwają i rozmyślają. A ich myśli płyną przez wszechświat i tylko najwrażliwsi mogą ich usłyszeć. Zdarza się to jednak niezwykle rzadko. Najczęściej w okresie wiosennego przesilenia. W dni takie jak dzisiaj, kiedy przyroda zaczyna budzić się do życia. Przychodzą w snach, by nawiedzać ludzi straszliwymi wizjami. Uchylają rąbka swojego ogromu i niewypowiedzialnego terroru, jaki potrafią wywołać. Ale tylko odrobinę, by całkowicie nie zniszczyć swojej ofiary. Ich cel jest prosty: nie można o nich zapomnieć. W niesamowitych wizjach przekazują obrazy i słowa, które maja stanowić natchnienie twórczości wrażliwych. Przywołują obłęd konieczny przy tworzeniu cyklopowej twórczości. Przy próbie uchwycenia nieuchwytnego. Tego co nie ma kształtu, koloru czy formy. Tego co nie mieści się w euklidesowych kątach i rozumowaniu człowieka.

H.P. Lovecraft zastawił na nas pułapkę. Podzielił się swoim koszmarem. Zaraził nas swoim przerażeniem. Jego opowieści nie da się zapomnieć. Kto raz wkroczył w ten świat już wie, że nie do końca jest tym samym człowiekiem. Teraz trzeba bardzo uważać. Żeby nie oddać się całkowicie szaleństwu. Nie wpaść w czeluści strachu. Ale już zawsze będziemy pamiętać o Nich, którzy śpią w otchłaniach czasu i że:

„Nie jest umarłym ten, który może spoczywać wiekami,

Nawet śmierć może umrzeć wraz z dziwnymi eonami.”*

O.

* Tłumaczenia tekstów w przekładzie Ryszardy Grzybowskiej.

** W przemyśleniach pomógł mi Michel Houellebecq i jego praca „H.P.Lovecraft, Przeciw światu, przeciw życiu”.