Bezsenne Środy: „W górach, miastach” Clive Barker

Bombla_BezsennaGoryMiasta

Kiedy byłam jeszcze mała, ale już wystarczająco duża, aby zadawać sensowne pytania i oczekiwać konkretnych odpowiedzi, pamiętam migawki z wiadomości telewizyjnych – ruiny miast, płaczące kobiety, mężczyzn z karabinami wśród dymu i hasło rozbijające się po ścianach „rozpad Jugosławii”. Dziwne jest pamiętać takie epizody, ale wryło się w moją świadomość kilka ujęć, mocnych, brutalnych, dojrzanych przypadkiem, które wstrząsnęły moim wyobrażeniem o świecie za murami bezpiecznego mieszkania moich rodziców. Wiem, że zadawałam pytania i otrzymywałam odpowiedzi, niemniej zdawkowe, bardzo przemyślane, bo jak dziecku wyjaśnić terror bratobójczej walki? Jak wyjaśnić, że tam na jugosłowiańskiej ziemi sąsiad z sąsiadem, z dnia na dzień czasami musieli zacząć się nienawidzić i zabijać? Wiadomo, że ta sytuacja nie wzięła się znikąd. Konflikt nie wyrósł z podziemi. Lata przepowiadanego rozpadu i zapowiadanej śmierci.

Czytaj dalej

BEZSENNE ŚRODY: „Nocny pociąg z mięsem” Clive Barker

Bombla_BezsenneNocnyPociągZMiesem

 

„There were so many felicities he could pass on. The tricks of his extraordinary trade. The best way to stalk, to cut, to strip, to bleed. The best meat for the purpose. The simplest way to dispose of the remains. So much detail, so much accumulated expertise.”

Miasta mają swoje głęboko skrywane tajemnice. W swoich trzewiach potrafią pielęgnować sekrety, o których nigdy nikt o zdrowym umyśle nie pomyślałby naprawdę. Miejskie legendy, zagubione w czasie, w zaułkach i bocznych uliczkach, których nazwy znane są jedynie nielicznym. Pojawiające się znienacka dzielnice, zagubione ścieżki ludzi, których nie powinno wcale być. Korytarze prowadzące donikąd. Drzwi w murach, za którymi jest jedynie ciemność. Tunele w głąb ziemi, a w nich kolejne miasta przenikające te na powierzchni. Miejsca zbrodni. Rytualne kazamaty. Grobowce i pieczary. Labirynty, które pochłaniają przypadkowych przybyszy na zawsze i pożerają nie zostawiając po nich nic.

Miasto jak człowiek, który nie do końca świadomy jest tego, co skrywa wewnątrz, który nie pojmuje sekretów starszych niż jego mury. Miasto, które odwraca głowę i godzi się na poświęcenie. Nie chce widzieć, nie chce słyszeć, nie chce przemówić w czyjejkolwiek obronie. A w niesamowitym opowiadaniu Clive’a Barkera zatytułowanym „Nocny Pociąg z Mięsem” („The Midnight Meat Train”), miasto, w tym wypadku Nowy Jork jest jak olbrzymka, gargantuiczna dziwka, które co rano oczyszcza się z brudu, pozbywa ciał, krwi, wydzielin nocnych przeżyć miasta. A jej cykl ekstazy i śmierci powtarza się co noc.

Dla Leona Kaufmana Nowy Jork miał być spełnieniem marzeń. Odpowiedzią na lata wyczekiwania, na sny i pragnienie stania się częścią tego miasta, „które nigdy nie śpi”. Marzenie jednak napotkało rzeczywistość i chociaż Kaufman wciąż wielbił to miejsce, to jednak również bał się go. Niosło za sobą śmierć. Mrok i przemoc. Dowodem na to jest nowa fala morderstw, których dokonuje osobnik o przezwisku medialnym Rzeźnik. Ciała, znajdowane w metrze, wiszą na rzeźnickich hakach, ogolone, oporządzone, spływające krwią – po prostu profesjonalnie przygotowane do transportu. Młode, dojrzałe, gładkie… doskonałe mięsne okazy. Kaufmana fascynują te morderstwa. Są inne. Mają jakiś złowieszczy cel. Są perfekcyjnie dopracowane. Czuć w nich rękę mistrza. Kaufman nie ma nawet pojęcia, że pewnej nocy, gdy miasto na nowo będzie przywdziewać halucynogenne, nocne łaszki, w ostatniej linii metra, w drodze do domu, stanie oko w oko ze swoim przeznaczeniem. Tunelem, prosto w nieznane, wybierze się na przejażdżkę swojego życia.

„Nocny pociąg z mięsem” to niepokojące, dziwne opowiadanie – bardzo mroczne i niezwykle pierwotne w swoim przekazie. Myśl o kanibalizmie, o pożeraniu ludzi zdaje się być niczym powrót do pradawnych dziejów spoza ery cywilizacji. Barker po mistrzowsku operuje symbolami. Człowiek jako ciało. Jako mięso. Tkanka. Mięśnie, ścięgna i krew. Bez twarzy. Bez nazwisk, czy imion. To człowiek uprzedmiotowiony, pozbawiony tego co najbardziej ludzkie. Gdzie kończy się człowiek, a zaczyna mięso? Jest w tej historii jakiś urwany element eugeniki. Poszukiwania perfekcji, ideału, niedościgłej doskonałości – te wysportowane ciała bez skazy. Element nazistowskiej zagłady totalnej – pociąg, ludzie jak zwierzęta, nieznany cel. Wypaczony. Odwrócony. Odizolowany. Makabryczny, bo zupełnie niezrozumiały.

Tak jak wzrasta prędkość pociągu z każdą mijaną po drodze stacją, tak rośnie fascynacja czytelnika. Co znajduje się na końcu podziemnego tunelu? Dokąd doprowadzi Nocny Pociąg z Mięsem? I przede wszystkim – co czai się w bezdennej czeluści nowojorskiej ziemi?

Dzisiaj nie zmrużę oka, bo intryguje mnie ciemność podziemnych tuneli.

O.

* Opowiadanie pochodzi z pierwszego tomu „Books of Blood” i jego dłuższy fragment (na zasmakowanie) możecie przeczytać i można je przeczytać na stronie Amazona TUTAJ – wystarczy kliknąć „look inside” i tam znajdziecie fragment 🙂

**Na dokładkę polecam Wam ekranizację, która może nie była dziełem sztuki, ale dzięki temu, że to sam Clive Barker opracował projekt, to ma wszystko to, co powinna mieć i świetnie oddaje klimat opowiadania – „Nocny pociąg z mięsem”, a w rolach głównych Bradley Cooper i Vinnie Jones.

BEZSENNE ŚRODY: „The Book of Blood” Clive Barker

Bombla_BezsenneBookOfBlood
 

„The dead have highways.
They run, unerring lines of ghost-trains, of dream-carriages, across the wasteland behind our lives, bearing endless traffic of departed souls.”

Dzieciaki miewają różne pomysły. Niestety wiele z tych pomysłów z czasem okazuje się być niekoniecznie mądrymi, a nawet bardziej głupawymi, gdy przemyśli się ich konsekwencje. Jednym z takich wybitnych pomysłów młodości, tak w moim przypadku, jak wielu moich koleżanek i kolegów (chociaż przyznam, że to była raczej domena dziewczyn) było wywoływanie duchów. Ach, oglądało się „Szkołę czarownic”, „Czarownice z Eastwick”, trochę wspomnień Scooby Doo i od razu miało się poczucie, że fajnie byłoby na przykład pogadać nocną porą z Jimem Morrisonem. Był nawet taki moment, gdy w rękach trzymałam tablicę Ouija w jakimś sklepiku na Korsyce, ale na szczęście odłożyłam i zreflektowałam się w porę.

Kiedy wracam myślami do tego momentu zdaję sobie sprawę jak niemądre było moje pragnienie kontaktu ze zmarłymi. Jak naiwne i dziecinne. Bo zmarli nie żartują. Nie mają nic do stracenia i być może krążą gdzieś na ścieżkach pomiędzy światami i czekają na kontakt. Na drzwi do poprzedniego życia, gdzie wszystko było lepsze niż na pozaziemskich szlakach, po których przyszło im podróżować obecnie. A co jeśli jeden z ich najczęściej uczęszczanych szlaków przecina konkretne miejsce w naszej rzeczywistości? O tym przekonali się już niejednokrotnie mieszkańcy kamienicy nr 65 w opowiadaniu Clive’a Barkera „The Book Of Blood”.

Kamienica nr 65 z zewnątrz nie wyróżnia się praktycznie niczym. Ot, jeden z kolejnych podobnych, nieciekawych domów w okolicy. Ale nr 65 jest wyjątkowy. To właśnie przez ten dom przechodzi jedna z największych dróg zmarłych, która sprawia, że dom jest po prostu nawiedzony, a każdy kto w nim przebywa dłuższy czas popada w szaleństwo. Nikt nie wie co takiego wydarzyło się w tym domu, ale z pewnością był to jakiś akt niewyobrażalnego okrucieństwa, który pozostawił po sobie rozpacz i złość. Kamienica 65 obrosła w legendy, a jej paranormalne właściwości postanowiła w końcu sprawdzić specjalna ekipa powołana z mocy Uniwersytetu Essex. Już od trzech tygodni prowadzą badania, a ich młody początkujący medium Simon McNeal nawiązuje niesamowite kontakty ze światem zmarłych. A przynajmniej tak się wszystkim wydaje. To, co wydarzy się niebawem już na zawsze naznaczy wszystkich, którzy zdecydowali wejść na ścieżkę zmarłych w kamienicy nr 65.

„The Book of Blood” to opowiadanie inicjujące. Zapowiedź tego, co odnajdziemy w całym tomie i tomach kolejnych. Odpowiedź na potrzebę poznania świata spoza naszej rzeczywistości. Zerknięcie na drugą stronę, tam, gdzie nie ma już życia, a króluje jedynie śmierć. Clive Barker, z którym zapoznałam się przy lekturze „The Thief of Always”, także i tutaj wtłacza to co niewyjaśnione, obce, z innego czasu i przestrzeni, w naszą codzienność i zwykłą, szarą rzeczywistość. Kamienica 65 to niby tylko zwykły budynek. Dom, który miał dla kogoś stać się bezpiecznym schronieniem, a w zamian okazał się najgorszym koszmarem. Swoisty portal do nicości. Odpowiedź na marzenia wszystkich nakręconych poszukiwaczy duchów i kontaktów z zaświatami. Jeśli nie wiecie co wydarzy się po śmierci – przeczytajcie Księgę Krwi i tam znajdziecie odpowiedź. Pozostaje tylko jedno pytanie: czy wiedza ta  pozwoli Wam spać spokojnie?

Dzisiaj nie zmrużę oka, bo boję się ujrzeć to, czego nie powinnam.

O.

*Opowiadanie pochodzi z pierwszego tomu „Books of Blood” i można je przeczytać na stronie Amazona TUTAJ – wystarczy kliknąć „look inside” i tam znajdziecie pełny tekst 🙂

 

„The Thief of Always” Clive Barker

Bombla_ThiefOfAlways

 

„The great grey beast February had eaten Harvey Swick alive.”

Poczucie wszechogarniającej, obezwładniającej nudy od zawsze kojarzy mi się z beztroskim okresem dzieciństwa. Co prawda wychowywana byłam w przeświadczeniu, że tylko głupi człowiek nudzi się sam ze sobą, więc wynajdowałam masę prześwietnych rzeczy jakimi można było zająć sobie mijający czas (origami, rysowanie, czytanie, różne plastyczne cuda). Tamte dziecięce lata to był niezwykły, krótki czas, kiedy można było robić cokolwiek się chciało, oczywiście w granicach rozsądku.  Jednak bywały momenty, szczególnie gdy za oknem panowała zimowo-wiosenna szaruga, a wszystkie koleżanki wydawały się nieadekwatne do moich pomysłów, że chciało się czegoś więcej. Tak jakby nie starczało przestrzeni dla mnie, gdy książki to było zbyt mało, zabawki były jakoś tak wybawione już i marzyłam o wielkich przygodach. Tak niezwykłych, tak niesamowitych, że równocześnie totalnie nierealnych, ale co to znaczyło dla mnie? Dziewczynki, którą ponosiła wyobraźnia?

Pewnego lutowego, bardzo deszczowego i szarego dnia, w zwyczajnym domu na przedmieściach, wynudza się śmiertelnie dziesięcioletni Harvey Swick – bohater niezwykłej powieści Clive’a Barkera „The Thief of Always” (w Polsce przetłumaczono jedynie powieść graficzną pod tym samym tytułem, pt. „Złodziej wszystkich czasów”). Harvey jest potwornie znudzony dosłownie wszystkim – kolegami, szkołą, nauczycielami, no po prostu wszystkim. Pogoda za oknem nie pomaga mu w jego chłopięcym cierpieniu. Nie pomagają mu również rodzice, którzy zmartwieni apatią syna próbują wynajdować mu ambitne zadania w postaci prac domowych. Harvey po prostu chce uciec, wyrwać się z tego nudnego miejsca i przeżyć przygodę swojego życia. I niefortunnie wymawia to życzenie na głos. Takich właśnie życzeń wymęczonych przez życie dzieciaków wysłuchuje niejaki Rictus, który ni stąd ni zowąd pojawia się w oknie pokoju Harveya i proponuje mu pobyt w wyjątkowym domu zwanym Holiday House (Dom Wakacji), całkiem niedaleko, zupełnie blisko. Ale Harvey musi wyjść już teraz i podążyć za Rictusem.

Jak się pewnie domyślacie chłopak przystaje na propozycję nieznajomego i wyrusza do Holiday House. Według jego wyjątkowych mieszkańców to prawdziwy raj na ziemi dla wszystkich znudzonych dzieci. Bo widzicie, każdy dzień jest tam najpiękniejszym dniem. W ciągu doby mija wiosna, lato, jesień i zima, wraz ze swymi najlepszymi momentami. Każdego dnia o poranku cała przyroda budzi się do życia i rozkwita szaleństwem kolorów. W południe, letni skwar można przesiedzieć w domku na drzewie popijając lemoniadę, a zaraz po obiedzie przebrać się w halloweenowy kostium i zbierać słodycze. A wieczorem? Delikatne płatki śniegu wirują w powietrzu, wszystko pachnie piernikiem, cynamonem, a przy kominku czekają wymarzone, idealne prezenty. I tak codziennie. W kółko. Harvey jest oczarowany. Tak bardzo, że z początku nie zauważa, że coś w tej sielankowej atmosferze nie gra. Chociażby ospała dziewczynka imieniem Lulu, która z każdym dniem ich znajomości coraz bardziej snuje się bez celu. Albo jego nowy przyjaciel Wendell, dla którego wszystko w tym domu jest najwspanialsze i bez skazy. Harvey spędza w Holiday House trzydzieści jeden dni, w trakcie których próbuje rozwiązać zagadkę domu i jego ekscentrycznego, wiecznie nieobecnego właściciela, jakim jest niejaki Mr. Hood.

„The Thief of Always” ma w sobie coś zarówno z baśni, przypowieści, jak i typowej historii grozy. Świat wykreowany przez Clive’a Barkera jawi się jako piernikowy domek czarownicy – czarujący, hipnotycznie pyszny z zewnątrz, a w środku zgniły i pełny czołgającego się robactwa. Wszystko jest tutaj na pokaz. Otoczenie ma kusić i przyciągać potencjalnych bywalców. Oferuje w końcu to, czego pragną wszystkie dzieci na świecie – spokój, zabawę i wieczne wakacje. Zawsze słoneczny, ciepły, pachnący… Co więcej, zmienia się jak w kalejdoskopie – pory roku to godziny dosłownie, wszystko przekształca się tak szybko, że nikt nie jest w stanie się nudzić. A nawet jak najdzie kogoś na zadawanie trudnych pytań lub na myślenie w ogóle, to zawsze czeka na niego kubek ciepłego kakao i łóżko, w którym mija ochota na wszelkie bunty, czy niepotrzebne rozważania. Cel dla przybyszów jest jeden – cieszyć się i bawić, korzystać z wyjątkowych chwil, póki trwają.

Powieść Barkera mami czytelnika iluzjami i wyprowadza na manowce. Z jednej strony można od razu spojrzeć na sytuację zdroworozsądkowo, oczami dorosłego – wtedy wszystko jest jasne już w chwili, gdy na oknie ląduje podejrzany nieznajomy. W końcu dla dorosłych wszystko jest podejrzane. Wszystko ma drugie dno i lepiej się go doszukiwać nawet na siłę, niż później żałować swoich decyzji. Z drugiej strony, gdy spojrzymy na Holiday House oczami Harveya, oczami znudzonego dziecka, to od razu zrozumiemy jego naiwność. Nagle wszystko staje się jasne, a ta „bezmyślna” decyzja, jaką podejmuje wychodząc z domu, zyskuje jakieś wytłumaczenie. Bo marzył o przygodzie. Marzył o doskonałej zabawie. Chciał przestać się nudzić. A w takich chwilach wszelkie piernikowe domki, „wakacyjne rezydencje”, ciężarówki z lodami, bywają dla dziecka pokusą nie do odepchnięcia. No chyba, że ktoś dorosły nie pozwoli mu popadać w taką apatię. Zainteresuje czymś. Wyciągnie z marazmu marnowania czasu. I ostrzeże, że nie wszystko co wydaje się być piękne z zewnątrz jest tak samo piękne w środku.

„The Thief of Always” jest horrorem zupełnie nietypowym. Bo nie ma tu konkretnej ciemności. Z początku nie ma bezpośredniego zła. Nie ma mroku. Jest za to buzujące słońce. Są tęcze, drzewa w rozkwicie i anielski zapach świeżo skoszonej trawy. I same piękne chwile, te najlepsze z najlepszych. Clive’owi Barkerowi udało się napisać opowieść, której jasność i kolorowość przytłacza bardziej niż cienie, a to natomiast prowadzi czytelnika do swoistej klaustrofobii. Nagle odechciewa się tych wszystkich łakoci, odechciewa się przygód i tęskni do zwykłej codzienności. Nieważne jak szarej. Nieważne jak nudnej. Po prostu własnego życia, rodziny i domu, niekoniecznie uchwyconego w tym jednym doskonałym momencie.

O.