„(…)yet for all these accumulated associations, with whatever is sweet, and honorable, and sublime, there yet lurks an elusive something in the innermost idea of this hue, which strikes more of panic to the soul than that redness which affrights in blood.”
Moby Dick Herman Melville
Jest coś hipnotyzującego w opowieściach, które zaczynają się sformułowaniami typu „oparte na faktach”, „zainspirowane prawdziwymi wydarzeniami”, czy „ta historia wydarzyła się naprawdę”. Nieistotne czy to opowieść książkowa, czy też filmowa – dodając ten jeden element na samym jej początku nadaje się dalszej historii zupełnie nowy ton, przyciąga uwagę i podwójnie angażuje emocjonalnie czytelnika/widza. Wykazując prawdziwość i rzeczywistość danej opowieści włączają się zupełnie nowe zmysły, tryb poszukiwacza, który kalkuluje prawdopodobieństwo kolejnych wydarzeń i sprawdza krok po kroku wszelkie możliwości. Tak jest przynajmniej w moim przypadku. I wcale to nieważne czy ta historia jest jak najbardziej krwawym thrillerem, dramatem obyczajowym, czy pocieszną powieścią przygodową – sam fakt, że chociaż niektóre momenty fabuły mogły być prawdziwe, mogły być fragmentem czyjegoś jak najbardziej realnego życia, wprawiają mnie w chorobliwą ciekawość, uruchamiają głębokie pokłady wyobraźni i przerażenia. Tym bardziej gdy opowieść ta jest horrorem.
Tak stało się ostatnio w przypadku niezwykle wciągającej, skutej lodem i spowitej w arktycznych zawiejach niesamowitej powieści Dana Simmonsa zatytułowanej „Terror” (tytuł oryginału „The Terror”). Ten potężny kawał mrocznego buka rozpoczyna się kilkoma faktami właśnie, a w zasadzie szczegółowymi mapkami, uzbrojonymi w konkretne przypisy i fakty historyczne, a dotyczące ostatniej polarnej ekspedycji Sir Johna Franklina, który w 1845 roku wyruszył na poszukiwanie przesmyku na północnych morzach. Szlaku, który umożliwiłby przepłynięcie między Morzem Baffina a Morzem Beringa. Sir Franklin, wraz z doświadczoną załogą liczącą sobie 129 ludzi, wypłynęli na dwóch statkach ochrzczonych imionami Erebus (któremu dowodził Franklin) i Terror (którego kapitanem został Francis Crozier). Wyprawa, która według wstępnych oszacowań miała trwać około roku, najwyżej dwóch przy niesprzyjającej pogodzie i trudnych prądach wód okręgu polarnego, zaginęła na ponad trzy lata, by nigdy już stamtąd nie wrócić. Po latach poszukiwań i kolejnych nieudanych wyprawach ekip poszukiwawczych i ratunkowych, okazało się, że Erebus i Terror na ponad dwa lata utknęły w lodzie. Nikt nie przeżył. Tak przynajmniej mówiono. Co działo się na pokładach obu okrętów? To pozostaje już jedynie legendą, gdzieś w sferze domysłów i wielkich tajemnic historii. I to właśnie ten etap pomiędzy, niedopowiedziana historia zagubionej załogi, zainspirowała Dana Simmonsa do wysnucia niesamowitej i porażającej opowieści o zaginionej ekspedycji sir Johna Franklina.
Opowieść zaczyna się tam, gdzie kończą się konkretne fakty. Gdzie zaczyna się cień i trwająca w nieskończoność noc polarna. Erebus i Terror stanęły w lodzie, w odległości około mili, przytrzymane ni stąd ni zowąd przez szpony napierającej, czarnej morskiej masy. Po niebie przetacza się zorza polarna, temperatura sięga ok. -45 st. Celsjusza, a po pokładzie Terroru snuje się mrożąca i pochłaniająca wszystko mgła. Życie na obu statkach płynie prawie zwyczajnym trybem. Prawie, bo żaden ze statków nie porusza się. Wciąż jednak trwają wachty, rotacje i zmiany. Co tydzień kapitan Franklin organizuje nabożeństwo dla marynarzy. Każdego dnia czterech chirurgów walczy z coraz częstszymi odmrożeniami, a z każdym mijającym miesiącem wykwita na horyzoncie widmo plagi szkorbutu. Pojawia się również problem racji żywnościowych, które zebrane w magazynach w najniższych pokładach statków zaczynają gnić, a puszki z gotowymi daniami (zupełnie nowatorska i wciąż niedoskonała metoda pakowania żywności) korodują, wydzielając gazy i zatruwając jedzenie. A lód wcale nie zamierza pękać.
Wyczekiwane lato wcale nie nadeszło. Lodowe pokrywy zamiast rozpuścić się, utwardziły się tylko i zgromadziły, tworząc przeszkodę nie do pokonania. Nie powróciły morskie stworzenia, nie ma wielorybów, nie ma fok, nie ma nic. Tylko zimno. A do tego coś dziwnego czyha na załogę obu statków w zimowej ciemności. Coś co pojawiło się nagle, wraz z przybyciem tajemniczej Inuitki zwanej przez załogę Lady Silence (Pani Cisza). Młoda dziewczyna ma wycięty język i w ogóle nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. Lady Silence z wyboru staje się gościem kapitana Croziera, mieszka na pokładzie Terroru, co nie przeszkadza jej od czasu do czasu oddalać się i znikać w lodowej zawiei. Jednak tajemnicza przybyszka, która wydawała się zupełnie bezbronna, przyciągnęła za sobą coś monstrualnego. Coś co porywa ludzi Erebusa i Terroru, pożerając ich żywcem, rozrywając ciała i czasami pozostawiając ich szczątki w dziwnych aranżacjach na umazanym krwią i wnętrznościami lodzie. Potwór poluje, a ludzie zaczynają się niecierpliwić. Nadchodzi bunt. Nadchodzi czas wyborów. Nadchodzi czas białego szaleństwa.
Nie przez przypadek powieść Dana Simmonsa prowadzi od początku cytat zaczerpnięty z klasycznego, równie niezwykłego dzieła Hermana Melville’a „Moby Dick”, udowadniający horror jaki niesie za sobą niekończące się widmo bieli. Nieskończona pustka, której nie można pojąć ludzkim rozumem. Jasność, która w niezbadanym nadmiarze przenika myśli, wżera się w nie i prowadzi nieuchronnie ku granicom szaleństwa. Wielka, biała istota powstała z lodu, która prześladuje załogi Terroru i Erebusa wywodzi się właśnie z tej białej obsesji. Istnieje zarówno na poziomie realnym, jak i symbolicznym. Jest elementem mitologicznym, zakorzenionym w najgłębszych inuickich legendach i wierzeniach, a jednocześnie jak najbardziej prawdziwym. Innym, który rozrywa na strzępy marynarzy, doprowadza ich na krawędź normalności i w końcu odwraca od siebie, wymuszając niejako poddanie się lodowym przestrzeniom.
„Terror” to opowieść, która może pochłonąć czytelnika w całości. Simmons udowadnia jak szerokim pojęciem jest strach i jak wielowarstwowym gatunkiem potrafi bywać horror. W powieści w przejmujący sposób odtworzył codzienność załogi, ich walkę o zdrowie i życie tam, gdzie wszystko wokół zdaje się czaić na człowieka, pragnąć złamać go i rozszarpać wśród obłąkanych wrzasków. A przede wszystkim, Simmons w perfekcyjny sposób odmalował śnieżne, nieskończone lodowe otchłanie oraz labirynty Arktyki i kręgu polarnego, których nigdy do końca nie można być pewnym. Którym lepiej nie ufać, bo nie wypuszczą podróżnika ze swoich szponów. To także opowieść o końcu pewnej epoki. Czasie, który zwiastuje upadek i zdobycze przyszłości.
Jedno jest pewne – kto raz wszedł na pokład „Terroru” będzie miał sporo trudności, by zejść z niego w pełni władz umysłowych. By znowu z polarnych otchłani i wszechogarniającego zimna wyjść w światło i pełne ciepła słońce. O tej historii nie da się zapomnieć. Nie da się nie myśleć. Ja chyba tam trochę zostałam. Wśród gór lodowych, świszczącego wiatru i skrzypienia niszczonego czarnymi falami kadłuba. Nasłuchując wycia z ciemności. I wcale nie mam zamiaru wracać.
O.