Bezsenne Środy: Do piekła i z powrotem” Tomasz Czarny – recenzja

Tomasz Czarny snuje ekstremalną wizję życia po śmierci i zabiera czytelnika na lubieżnie straszną wyprawę Do piekła i z powrotem.

Pamiętacie opowieść o Orfeuszu i Eurydyce? Miłości wielkiego greckiego poety, który potrafił hipnotyzować muzyką, a który utracił ukochaną nimfę Eurydykę i postanowił wyrwać ją ze szponów Hadesa? Wbrew wszystkiemu zstąpił do świata podziemia, oczarował władców tego strasznego królestwa, ale mimo to jego misja nie powiodła się, bo zawiódł na samym końcu. Ta historia przetwarzana jest od wieków, odkąd uwierzono w wędrówkę dusz. Bez względu na religię, bez względu na szerokość geograficzną, w kulturach świata odnajdziemy niejednego takiego Orfeusza. To archetyp wrażliwca, który gotowy jest pokonać samą śmierć w imię miłości. Z tego mitu czerpie również Tomasz Czarny, którego bohater zstępuje w piekielne otchłanie, które nijak jednak nie przypominają spokojnej czeluści Hadesu. Czytaj dalej

Bezsenne Środy: „HEADER” Edward Lee – recenzja

bombla_header

To jest pewne, że człowiek, co knuje zemstę, zachowuje świeże swe rany, które w przeciwnym razie zagoiłyby się i zarosły.

Francis Bacon

Podobno zemsta najlepiej smakuje na zimno, a na dokładkę ma słodki smak. Nie ma nic przyjemniejszego ponad pyszną wendetę, czyli tradycyjne oko za oko, ząb za ząb, jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. Podnosi się poziom adrenaliny, serce pompuje krew szybciej i szybciej, a kiedy nadchodzi spełnienie ma w sobie coś szczególnego, coś, co porównać można z najwspanialszą cielesną rozkoszą, bo w końcu cudza krzywda, zdobyta w odwecie, nabiera jeszcze większego znaczenia. Ludzkość od początku swoich dziejów prześcigała się w najwymyślniejszych, najokrutniejszych sposobach, by zemścić się na tych, którzy zawinili. Tortury, zabójstwa, gwałty, podrzucanie trupów, urządzanie uczt z ludzkiego mięsa to w zasadzie kropla w morzu niepojętej przemocy, a wszystko po to, by oczyścić swoje imię i honor, które im odebrano.

Zemstę obrzydliwą, zemstę tak zboczoną i wypaczoną, że aż śmieszną, zemstę, która stała się swoistą tradycją amerykańskich wzgórz i przechodziła z pokolenia na pokolenie opisuje niedościgniony mistrz horroru ekstremalnego, czyli Edward Lee w powiastce Header.

Czytaj dalej

Bezsenne Środy: „Ludzie z bagien” Edward Lee – recenzja

Bombla_LudzieZbagien

Pierwsze spotkanie z horrorem ekstremalnym przypomina pierwsze spotkanie z operą – albo czytelnik zakocha się od pierwszej, ociekającej krwią strony, albo zniesmaczony odłoży książkę i już więcej nie sięgnie po ten wyjątkowy gatunek. Bo horror ekstremalny, jak powszechnie wiadomo, oznacza równie ekstremalne doznania podczas lektury. Przemoc doprowadzona często do granic absurdu, seks oscylujący na pograniczu wycia z rozkoszy i bólu jednocześnie, połyskujące połacie mięcha, zazwyczaj ludzkiego, a wreszcie te oklepane flaki, krew i posoka. Powszechny gore w najczystszej postaci, makabra, splatterpunk czasami tak szokujące, że przekraczające pewien pułap i paradoksalnie nudne, o ile oczywiście czytelnik ma co nieco mocniejszych kęsów tej prozy za sobą, ma otwarty umysł na wyrafinowane formy cielesnych zabaw i potrafi zdystansować się wobec hardcorowej ludzkiej krzywdy. Bo dla wytrawnego czytelnika szaleństwo przemocy już nie wystarcza, a seksualne dewiacje nudzą, jeśli nie ma tego „czegoś”, iskry, fabularnej ciekawostki, która ukaże coś więcej poza rozlewem krwi.

Fanom horroru ekstremalnego nie trzeba przedstawiać nazwiska Edwarda Lee, jednego z czołowych twórców gatunku, któremu nasi wydawcy dali szansę zaistnieć na polskim rynku, wydając swojego czasu kilka tytułów spod jego pióra, w tym „Ludzi z bagien” (w oryg. „Creekers”), po których warto sięgnąć zarówno jeśli zaczynamy przygodę z gatunkiem, na próbę, ale także jeśli co nieco z gatunku udało nam się już uszczknąć.

Czytaj dalej

BEZSENNE ŚRODY: „Love Letters from the Rain Forest” Edward Lee & Jack Ketchum

Bombla_BEZSENNELoveLetters

 

„He’d already discovered several dozen unindexed thallophytesbodied fungus. Zoned polyphores, clitopili, tricholomas, rough-stemmed paneoli. The grid-by-grid burning of the forests was making passage to areas virtually unexplored. The collection teams were all going nuts – new insects, new reptiles, new birds, new plants. Everywhere. And lots of new fungi.”

Nie wiem jak to wyglądało u Was, ale odkąd pamiętam fascynowały mnie tematy przyrodnicze. Od dzieciństwa wgapiałam się w ekran, chłonąc każde słowo sir Davida Attenborough, który w „Na ścieżkach życia” krył się w krzakach, czy za skałami i przybliżał świat natury, do którego nie miałam dostępu. Mikro i makrokosmosy, w których kryły się miriady nieodgadnionych tajemnic. Sekretów do tej pory niezbadanych jeszcze przez ludzkie oko. Czułam, że tak naprawdę wszystko może wciąż ukrywać się przed ludzkim okiem – nowe gatunki, niepoznane brakujące ogniwa, a może nawet dinozaury gdzieś tam, w tropikalnym lesie? Ta potrzeba zbadania najbardziej intrygujących tajemnic natury zwróciła się w stronę miłości do wszystkiego co pochodzi z oceanicznych głębin, do marzeń o Cthulhu i innych cudach podwodnego świata.

Z drugiej zaś strony, od zawsze widziałam siebie na wyprawie w głąb Amazonii, by niczym jakiś Indiana Jones historii naturalnej i biologii, odkrywać dziewicze tereny, przedzierać się przez dżunglę, znajdując odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Niefortunnym byłoby jednak odkryć coś, co wcale nie powinno było być nigdy odkryte. Powiedzmy, że na przykład byłby to wyjątkowo drapieżny, zaraźliwy i żarłoczny gatunek pewnego grzyba… Tak jak to przytrafiło się bohaterowi doskonałego opowiadania Edwarda Lee i Jacka Ketchuma zatytułowanego „Love Letters from the Rain Forest”.

Howard Moley jest specjalistą od grzybów. Wybitny w swojej dziedzinie, prawdziwy pasjonat, a w dodatku tak się złożyło, że udało mu się zdobyć stypendium i ruszyć wraz z pokaźną uniwersytecką drużyną badaczy w głąb amazońskiej dżungli. Na kampusie, w Stanach, zostawił swoją „dziewczynę”, niejaką Clarę Holmes, która według wszystkich i jej samej sądzi, że Howardowi jak tej przysłowiowej ślepej kurze trafiło się ziarno. Howard, nudziarz i obsesyjny nerd, naprawdę się w niej zakochał, a Clara, korzystając z wolności, chodzi do łóżka z kim popadnie, nie odpisując na kolejne listy Howarda. A Howard ma o czym opowiadać – otóż, pewnego dnia, podczas spaceru po dżungli odkrył truchło oposa, a na nim wyjątkowy, piękny i unikatowy nieznany gatunek czerwonego grzyba. Grzyb okazuje się być wyjątkowo agresywny, szybko się rozprzestrzenia, a kolejni członkowie ekipy Howarda umierają w męczarniach. Natomiast Clara ma dość Howarda i postanawia raz na zawsze zakończyć ten „związek”, wysyłając mu swój ostatni i jedyny list, na który wkrótce doczeka się odpowiedzi, już po jego śmierci.

Edward Lee i Jack Ketchum połączyli pisarskie siły, tworząc opowiadanie doskonale łączące seksualny mrok znany z historii Lee wraz z tajemnicą i zemstą znaną z książek Ketchuma. A wokół tego wszystkiego sekret amazońskiej dżungli – nie da się przejść obok tej historii obojętnie. Zarówno Lee, jak i Ketchum to mistrzowie grozy, w której tak naprawdę główną rolę odgrywa człowiek. Człowiek jako potwór, człowiek jako nieszczęście dla drugiego człowieka. I tutaj jest podobnie, chociaż dodatkowym elementem, podkreślającym Inność pozostaje wciąż nieznany gatunek grzyba odkryty przez Howarda. I zemsta, której ten grzyb się posłuży, w czym ja widzę akurat zemstę podwójną, bo skierowaną tak w kierunku Clary, jak i tych, którzy zdecydowali się spenetrować dolinę Amazonki, nieodwracalnie ją niszcząc. I kolejny raz, na kilku stronach otrzymujemy prosty, mroczny i smutny komunikat dla gatunku ludzkiego.

Dzisiaj nie zmrużę oka, bo rozmyślam o tajemnicach, jakie wciąż skrywa natura.

O.

*Opowiadanie pochodzi z tomu „Sleep Disorder” autorstwa Edwarda Lee i Jacka Ketchuma – duet doskonały 🙂

„Golem” Edward Lee

Bombla_GolemLee

Lubię poznawać i zgłębiać stare podania, baśnie i legendy. Co więcej, uwielbiam czytać nowe, unowocześnione wersje, jak również wariacje na ich temat w książkach, których autorzy inspirują się folklorem różnych kultur. Najbardziej intryguje mnie baśniowość i magia tych historii. Opowieści, które kształtują umysły tysięcy ludzi, w różnych zakątkach świata, a jednak odnoszących się przede wszystkim do tego co istnieje poza rzeczywistością, poza tym co zwyczajne i normalne. Tego co nawiązuje do świata tajemnic i ukrytych symboli. Baśnie, legendy i podania zawierają w sobie wszystkie najważniejsze kulturowe wskazówki, wszelkie lęki i radości danych społeczności, których członkowie przekazują je kolejnym pokoleniom, tworząc jedyne w sobie, zaklęte w słowa kulturowe dziedzictwo. 

Edward Lee, który od zawsze zaskakuje mnie ujęciem tematu, wykorzystał jedną z najważniejszych legend żydowskich i jej własną interpretację umieścił w powieści zatytułowanej „Golem”. O golemach z pewnością słyszeliście, nawet przypadkiem, tym bardziej jeśli jesteście fanami fantasy, bo tam golemy i golemopodobne twory już wiele lat temu zadomowiły się na dobre. Ale prawdziwa historia golema wyłania się z czeluści żydowskiej duchowości i najgłębiej skrywanych tajemnic o religijnych korzeniach. Z początku legenda ta była jedynie ciekawostką, ale z czasem nabrała głębokiego znaczenia, gdy obrosła w mity i nowe konotacje. Stała się także ostrzeżeniem przed niewłaściwym wykorzystaniem wiedzy i tajemnic wiary, które obrócić mogą się z łatwością przeciw temu, kto narusza ich podstawowe zasady.

Wykorzystana przez Edwarda Lee legenda praskiego golema to jedna z najbardziej znanych na świecie opowieści pochodzących z naszej części Europy. Pod koniec XVI wieku, w Pradze za rządów cesarza Rudolfa II nasiliły się ataki na żydowską społeczność, którą posądzano o okultyzm i bezbożne praktyki. Rabin Jehuda Loew ben Becalel, zwany również Maharalem, by obronić siebie i innych przed prześladowcami, za pomocą kabalistycznego zaklęcia powołał do życia potężną istotę ulepioną z gliny. Uformowane, olbrzymie ciało ożywił za pomocą tajemnych rytuałów i modłów, a na końcu, by dopełnić dzieła, wypisał na czole (lub na pergaminie włożonym w usta) magiczne słowo, które tchnęło życie w glinianą istotę. Zadaniem golema była obrona praskich Żydów, ale pewnego dnia coś się zmieniło i golem w szale zaatakował rabina i ludzi, których z założenia miał bronić. Podobno szczątki tej istoty wciąż leżą na strychu synagogi Staronowej w Pradze. Przytoczona opowieść jest najstarszą i najpopularniejszą, jednak historii o golemach było o wiele więcej na naszych terenach, gdy mit został wtłoczony do przypowieści ludowych.

Historia „Golema” Edwarda Lee rozpoczyna się w 1880 roku, gdy na parowcu płynącym przez amerykańskie rzeki, poznajemy uciekinierów z Europy – Poelziga i jego żonę Nanyę. Statek, który płynie z Baltimore do Lowensport w stanie Maryland, wiezie wyjątkowy ładunek, na który składają się beczki praskiej gliny i inne nietypowe, bliżej niezidentyfikowane przedmioty. Lowensport jest jedną z żydowskich enklaw w nowym świecie, ale to nie tam szukają schronienia Poelzig i jego żona. Co więcej wydaje się, że gdy tylko słyszą o porcie, chcę zawrócić z trasy, albo chociaż przeczekać noc na stałym lądzie, z dala od granic miasta.  Jednak gdy zapada zmrok coś dziwnego dzieje się z podróżującymi i dochodzi do straszliwej tragedii.

W ponad sto lat później znany twórca gier komputerowych – Seth, wraz z dziewczyną imieniem Judy, wprowadzają się do starej siedziby zwanej Lowen House, które miała być ziszczeniem ich marzeń. Stara posiadłość i przynależące do niej tereny rolnicze stają się własnością pary, a wraz z nią tajemne brzemię, które skrywa to miejsce. W niedługi czas po ich przyjeździe, grupa robotników odkrywa zakopany w ziemi, a dokładnie dawnym rzecznym korycie, parowiec, a w nim szkielet trzech osób i nienaruszony ładunek. Znalezisko inicjuje ciąg dziwnych zdarzeń, wznieca poruszenie w miejskiej społeczności i u miejscowego rabina, a także prowokuje do kradzieży dwóch, pozornie z niczym niepowiązanych osiłków. Życie Seth i Judy jest w wielkim niebezpieczeństwie. Z szybkością błyskawicy powracają stare legendy, przypominają się historyczne wydarzenia i tragedie z przeszłości, a na polach otaczających dom, z błękitnych ogni, rodzą się przywołane z piekieł istoty.

Golemopodobne twory stworzone przez Edwarda Lee to owoce starej magii, zapomnianych rytuałów i okultystycznych zaklęć. W fabule pisarz odwraca porządek religijny, nagina go i tworzy własny kabalistyczny odłam żydowskiej wiary, jeszcze bardziej tajemny i oparty na czystej formie zła. Kreatury powstałe z praskiej gliny i ciał ofiar poświęconych ciemnościom niczym nie przypominają tych z historii o kreacji pierwszego człowieka. Słowa, które budzą je do życia to zemsta, mord i zniszczenie. Nie ma w nich nic idealnego. Są zdeformowane i zniekształcone od samego początku swojego istnienia, a że oparte zostały na ludzkich szczątkach, posiadają również instynkty tych, którymi byli dawniej. Trzeba dodać, że te najokrutniejsze instynkty. Brutalność, agresja, popęd seksualny wyolbrzymiony do maksimum – wszystko to chore i zdeformowane, tak jak same golemy w powieści.

Legendy mają to do siebie, że z czasem zostają uproszczone i ujednolicone. Lata ustnych przekazów, różne źródła opowieści, wpływy z zewnątrz sprawiają, że często z prawdziwej historii zostają jedynie strzępki i niedopowiedzenia. Szczegóły zacierają się, a ich wymowa ostatecznie przybiera raczej dydaktyczny ton. Unowocześniona wersja historii praskiego golema przedstawiona w powieści Edwarda Lee ożywia jego mit na nowo. Całość nabiera kolorów i swoistej mięsistości, dzięki której aż chce się powrócić do źródeł golemów i zapoznać się z ich prawdziwym, religijnym znaczeniem. Aż chce się od nowa opowiadać ich historię i dotrzeć do źródeł dawnej magii i starej wiary, która stała się źródłem perfekcyjnej zemsty w „glinianej” istocie.

O.

„Incubi” Edward Lee

Bombla_Incubi copy

O powieściach Edward’a Lee można napisać wiele. Bywają drastyczne. Albo inaczej: są drastyczne. Nie owijajmy w bawełnę. Prawie zawsze pełne przemocy. Przesiąknięte lejącą się strumieniami krwią. Wszechobecnymi walającymi się tu i ówdzie flakami. Upstrzone dosadną cielesnością. Zezwierzęconą seksualnością. Oparte na okrucieństwie i ludzkiej przedmiotowości. Odkrywają mroczną stronę ludzkiej natury jak i jego zwyrodniałej wyobraźni. Poszerzają horyzonty percepcji i psychicznej wytrzymałości czytelnika. Bawią się naszym kosztem i balansują na granicy dobrego smaku.

Jednak w odróżnieniu do pisarzy, którzy wyolbrzymiają te cechy i traktują je jako główny punkt zawieszenia dla historii, opowieści Lee zawsze mają drugie dno. Znaczą więcej niż można by się po nich spodziewać. Tylko trzeba się troszkę najpierw napracować. By móc odczytać ich symboliczność faktycznie czytelnik musi być silny psychicznie. Powinien nauczyć się najpierw odfiltrowywać cały ten gore. Zobojętnieć odrobinę. Uodpornić się na okrucieństwo. Na  kipiącą seksualność. Buchającą cielesność. Przyzwyczaić się do ich istnienia. I uznać za kluczowe do zrozumienia tego typu prozy.

W powieściach Lee odnaleźć można również pewien dodatkowy element, który wyróżnia jego historie nadając im odpowiednią głębię jednocześnie zwiększając fabularne napięcie. Najprościej nazwać go składnikiem paranormalnym. Tajemniczym elementem, którego korzeni należy doszukiwać się poza światem zwykłych śmiertelników. Raczej wywodzącym się z ich wierzeń, mitów i legend. Opartym na pradawnych rytuałach i kultach, jeszcze sprzed czasów chrześcijaństwa lub przez chrześcijaństwo  z czasem zaadoptowanych. Kultów, których wyznawcy wyginęli, zniknęli w mrokach historii lub zeszli do podziemi i ukryli czekając na nadejście lepszych czasów.

Nie inaczej jest z jedną z pierwszych i jednocześnie uznaną za jedną z najlepszych powieści w dorobku pisarza, czyli „Incubi” wydaną w 1991 roku. Czym są tytułowi incubi? Według „Malleus Maleficarum” incubus, inaczej zwany również demonem nocy, jest męskim odpowiednikiem seksualnego demona nawiedzającego kobiety we śnie. Przybiera zazwyczaj postać przystojnego mężczyzny o nieodpartej uwodzicielskiej mocy, którego magiczne szeptane zaklęcia zmuszają jego ofiary do uległości. Słowo „incubus” pochodzi od łacińskiego „incubare”, czyli spoczywać na czymś (w tym wypadku na kimś). Te erotyczne demony mają umiejętność przybierania ludzkiej postaci, inkarnacji, czyli wstępowania w ciało wybranego mężczyzny i spółkowania ze swoimi ofiarami, które często kończy się dla nich śmiercią, rzadziej szaleństwem.

To właśnie ich seksualny rytuał stał się filarem powieści. Rytuał skąpany w największej namiętności. Zrodzony z „najczulszej” miłości. Oczywiście miłości takiej, jak mogą rozumieć ją demony. Czyli miłości ukierunkowanej. Uprawianej w konkretnym celu. Całkowicie obrzędowej. Opartej na pradawnym kulcie, tak by przypodobać się istotom potężniejszym i starszym niż sam świat. Kulcie wszechwładnego mężczyzny, doskonałego stworzyciela, pradawnego ojca wszystkich inkubów. By zaspokoić jego nienasycony głód zstępują na ziemię, by owładać umysłami wrażliwych kobiet. Tych najbardziej podatnych na ich odurzający wpływ. Pisarek, malarek, rzeźbiarek… Artystek. Tych, dla których głównym źródłem natchnienia w procesie kreacji jest doświadczenie. Poznanie. Wyzwolenie swoich pragnień, przekroczenie ich, by potem móc oddać tą prawdziwą intensywność doznań w swojej twórczości.

Dla takich kobiet stały mężczyzna, życiowy partner często bywa tylko niepotrzebnym dodatkiem. Komplikującym sprawy. Wchodzącym w drogę ich „dzikim” pragnieniom i potrzebie nowych doznań. Te kobiety potrzebują ciągłej iskry. Ich miłość jest w gruncie rzeczy miłością własną. Nakierowaną na odbiór, nigdy na dawanie. Dzięki nim współczesne inkuby, które zesłał Edward Lee ,mają czym karmić swojego mistrza. Odnajdują źródła największej seksualnej kobiecej energii i kumulują je, oddając silniejszym mocom.

Męskim „piątym kołem u wozu” jest główny bohater „Incubi” otoczony przez garstkę silnych, artystycznie nienasyconych kobiet. Detektyw Jack Cordesman. Lee sprawił, że to właśnie on został najważniejszą postacią powieści. Straumatyzowany oficer policji, zmagający się ze swoim alkoholizmem zostaje opuszczony przez ukochaną Veronicę. Nie muszę dodawać, że Veronica jest jedną z najbardziej „gorących” malarek nowego pokolenia, której prace zostają uznane za wyjątkowo obiecujące. Zaczyna być również rozchwytywana przez popularne galerie, a jej nazwisko oznacza w branży prestiż. Oczywistym staje się fakt, że nie może poświęcać swojego „wyjątkowego” życia dla jakiegoś detektywa po przejściach. Veronica pragnie miłości. Jednak takiej, w której będzie mogła odbijać się niczym w lustrze. Tym razem skierowanej wyłącznie na jej potrzeby.

I właśnie taką miłość odnajduje. A raczej ona odnajduje ją.  Przyjmuje ona postać ekstremalnie przystojnego cudzoziemca o nieziemskiej sile przyciągania delikatnie usposobionych kobiet o artystycznych zapędach. Dla każdego czytelnika jej pochopne decyzje wydają się być po prostu naiwne, a sama Veronica i jej towarzyszki po prostu głupawe. Osłabione swoimi własnymi oczekiwaniami, które przerosły rzeczywistość, na siłę szukają wrażeń w momencie, gdy są najbardziej narażone na ciosy z zewnątrz. I dlatego wiemy, że Lee wcale nie chodziło o te kobiety, ale właśnie o tego jednego opuszczonego mężczyznę.

Jego siła leżała w doskonałej umiejętności rozwiązywania najtrudniejszych spraw. W idealnej zdolności dedukcji. Niestety sprawa z przeszłości nie daje mu o sobie zapomnieć. Wracają koszmarne wspomnienia. Wyrzuty sumienia. Bez pomocy Jack popada w alkoholizm. A gdy miasto zalewa fala rytualnych zbrodni dokonanych na ładnych artystkach, w opóźnionym tempie łączy kolejne fakty. Razem z nim musimy brnąć przez kolejne tropy. Badać poszlaki. Iść na przód. Wyjazd i w końcu tajemnicze zaginięcie Veroniki i jej przyjaciółki tylko dolewa oliwy do ognia. Śledztwo staje się walką z własnymi słabościami.

Gdyby nie „detektywistyczna” postać Jack’a Cordesman’a nie byłoby w tej historii pewnie nic specjalnie wyjątkowego. Poznawalibyśmy kolejne fakty z perspektywy oprawców i ich ofiar. Topilibyśmy się w kolejnych opisach krwawych rytuałów, nie wyciągając nic dla siebie. Dzięki historii opowiedzianej z punktu widzenia Jack’a zyskujemy nowy punkt zaczepienia. Inną wizję rzeczywistości, której głównym celem nie jest ślepe dążenie za pragnieniami, ale pokonywanie kolejnych osobistych barier.

W historiach Edward’a Lee jego bohaterowie nigdy nie zaznają pełnego odkupienia. Ich zemsty nigdy nie bywają w pełni spełnione. Za obcowanie z mocami nie z tej ziemi zawsze przychodzi odpowiednia cena. Zazwyczaj jest to czyjeś życie. Osoby, która najwięcej dla nich znaczy. Którą kochają lub chcieliby pokochać. Dla której poświęcili się w pierwszej kolejności. I ostatecznie okazuje się, że oni wszyscy robili to tylko dla siebie. Wyłącznie po to, by wyzwolić się spod własnej osobistej klątwy. Pokonać swoje głęboko skrywane lęki, pozbyć się słabości. Wyjść poza siebie i poświęcić się w ofierze. By móc narodzić się na nowo. I zacząć od początku.

O.

„Minotauress” Edward Lee

Bombla_MinotauressTen tekst z pewnością ucieszy wszystkich tych, których zafascynował „Bighead” Edward’a Lee. „Minotauress” (dosłownie Minotaurzyca, ale nie tłumaczmy tego tytułu nigdy więcej) jest kontynuacją, a raczej luźnym prequelem do wyżej wymienionej książki. Ponownie wracamy do zwyrodniałego miasteczka gdzieś w sercu Appalachów. Do końca nie wiadomo, czy to dokładnie to samo miasteczko co w poprzedniej historii, czy może sąsiednie, ale spotykamy kilka wspólnych, znanych już postaci. Mamy szansę zobaczyć jak mordercza para, czyli Dicky i Balls, zaczynała życie zbrodni i okrucieństwa. Natomiast głównym narratorem pierwszej z dwóch pojawiających się w tomie opowieści jest Pisarz, postać przez lata powracająca i wielokrotnie obecna, chociażby epizodycznie, w opowiadaniach Edward’a Lee. Bighead również ma swoje momenty, ale jak na razie pozostaje jedynie legendą, jeszcze ukrytą głęboko w lasach, która dopiero uczy się korzystania ze swoich „wyjątkowych” przymiotów.

„Minotauress”, jak wspomniałam powyżej, to dwie osobne opowieści. Jedna zatytułowana jest, co oczywiste, „Minotauress”, a druga to „Horncranker” (dosłownie „Łamacz rogów”)zwieńczenie całej historii. Oczywiście obie napisane są w taki sposób, że niekoniecznie możemy traktować je poważnie. I znowu zamiast strachu wywołują bardziej dziki śmiech i szaleństwo. Ale już w lepszym gatunku niż „Bighead”. Odrobinę bardziej wyrafinowane. Tym razem to horror typu B, którego czytanie sprawia obłąkaną przyjemność. Jeśli znamy już niektóre historie Lee (szczególnie opowiadania) znajdziemy bardzo dużo odniesień i znajomych fragmentów np. legendy, wspomnienia, piosenki… Trzeba również dodać, że Lee to pisarz, który uwielbia zabawę archetypami i symbolami. Zamienia je,  wymienia, tasuje, miesza i wygina. Powstaje trochę taki potwór Frankensteina, którego dokładne mikroskopijne oglądanie z każdej strony cieszy czytelnika. Co prawda nigdy nie jesteśmy do końca przygotowani na to, co tam dojrzymy, ale chodzi właśnie o ten element zaskoczenia.

Jednak przede wszystkim to na co musimy się przygotować czytając „Minotauress” to nowe zjawisko jakim jest White Trash Gothic. Uwielbiam tą nazwę. Dla mnie to w końcu odkrycie całkowicie unikalnego gatunku literackiego. Dzięki tej nazwie w końcu mogę stworzyć osobną kategorię dla niektórych historii, które poznałam. Dodam, że nazwa ta jest całkowicie fikcyjna, stworzona przez Pisarza, jako tytuł pisanej w hipnotycznym transie książki. Jednak Edward Lee wiedział dokładnie, co wymyśla i pewnie również w jakiś sposób bawiło go, że jego tworów nie można jednolicie zakwalifikować do jednego albo drugiego odłamu z zakładki horror. Ale teraz już można, bo White Trash Gothic jest idealnym miejscem dla „Bighead’a” i dla „Minotauress” (nie wliczając wielu jego opowiadań).

Czym jest White Trash Gothic? Dla ułatwienia w zrozumieniu rozłożę to sformułowanie na części. White Trash, to dosłownie „białe śmiecie” a po polsku tzw. „biała hołota”. Wyrażenie bardzo rzadko spotykane w Europie, tym bardziej w Polsce (nie wiem dlaczego, bo nadzwyczaj często mogłoby być adekwatnym określeniem co do niektórych… )Określa, co oczywiste, w sposób pejoratywny, ludzi rasy białej, którzy znajdują się na najniższym szczeblu drabiny społecznej, o najniższych dochodach, niewykształconych, bardzo często bezrobotnych, żyjących z czynności nielegalnych, np. pędzenie bimbru, prostytucja czy kłusownictwo lub na rachunek państwa. Błędnie utożsamiani z „redneckami”, którzy są po prostu normalnymi mieszkańcami głębokiej prowincji, a przede wszystkim stanów dawnego Południa.

Zachowanie „white trashów” odbiega od normalności. Jest wyjątkowo patologiczne i dysfunkcyjne. Na porządku dziennym spotyka się przemoc mężczyzn wobec kobiet, kobiet wobec dzieci, przemoc w ogóle, gwałty, kazirodztwo, zoofilię, głęboki alkoholizm i inne zjawiska rzadko penetrowane przez zwykłych ludzi. Z chorych związków rodzą się kalekie dzieci, dotknięte często kretynizmem, debilizmem, zniekształcone i zdeprawowane już od najmłodszych lat. „Biała hołota” nie ma konkretnych hamulców moralnych. Kierują się zasadą, że „wszystko zostaje w rodzinie” i to sprawia, że pozwalają sobie na więcej od innych. Tortury, uprowadzenia, morderstwa uchodzą w tym dziwnym świecie na sucho i nie ma kto za nie odpowiadać. Ot, taka sobie codzienność. Lepiej omijać z daleka, a najlepiej unikać kontaktu w ogóle.

„Gothic” jest łatwiejszy do rozgryzienia, gdyż odnosi się po prostu do powieści gotyckiej, albo do tworu wystylizowanego na takową, która jest o wiele lepiej znana w kręgach literackich. Jej główne założenia to atmosfera grozy, strachu, nawiedzone budowle, duchy i widziadła, legendarne zbrodnie piętnujące całą fabułę. W formie bardziej nowoczesnej można odnaleźć okultyzm, składanie ofiar i morderstwa.

Połączenie White Trash i Gothic może z początku wydawać się nierealne, jednak kiedy przeczytacie „Minotauress” zrozumiecie, jak idealnie pasuje i jak wiele wyjaśnia. Edward Lee udowodnił, że taka fuzja jest jak najbardziej możliwa i doprawdy nie rozumiem, jak można było wcześniej jej nie wykorzystać 🙂

Za podstawę pod powieść posłużył mit o Pazyfae. Kto nie pamięta tego fragmentu mitologii greckiej już pędzę z przypomnieniem. Otóż, Pazyfae, żona Minosa, królowa Krety, bardzo niefortunnie zakochała się w świętym byku podarowanym przez Posejdona Minosowi. Oczywiście nie przez przypadek, ale w ramach klątwy. Niezaspokojona w żądzy postanowiła oddać się zwierzęciu. Pomógł jej w tym Dedal, który zbudował drewnianą krowę, w której Pazyfae ukryła się i podsunęła bykowi. Została ukarana wydając na świat potwora o imieniu Minotaur, czyli postrach Krety. Tu mit się kończy, a wkracza Edward Lee. Pazyfae po śmierci trafiła w otchłanie piekielne i stała się odrażającym demonem.

Nie zdradzę Wam fabuły, ale powiem jedno: Pazyfae powraca. Wciąż niezaspokojona. Stęskniona za swoim zmutowanym synem. Okoliczne lasy otwierają dla niej zupełnie nowe możliwości działania. A nieświadomi i głupkowaci mieszkańcy stanowią doskonałe ofiary. Pradawne mity, okultyzm, magiczne rytuały i ofiary z ludzi. Trochę filozofii, dużo krwi, dużo seksu, bardzo dużo przemocy. White Trash Gothic w najczystszej postaci. Dla wielbicieli tego nowego gatunku.  I jak poprzednio ostrzegłam teraz również nie omieszkam zapomnieć: najlepiej nie jeść i nie pić w czasie lektury. Co prawda to nie jest „Bighead”, ale jak cała proza Lee również ta książka kryje w sobie zaskakujące smaczki.  Tak na wszelki wypadek.

O.

Potwory w ciemnościach

Bombla_HorroryJestem czytelniczką horrorów i lubię się bać. Inaczej nie sięgałabym  po ten gatunek. To oczywiste. Lubię przeżywać moje najskrytsze lęki i obawy. Rzecz jasna na niby. Pod kontrolą. Tak, żeby wyrzucić te emocje z systemu i nie martwić się już więcej.

Paradoksalnie, w prawdziwym życiu, staram się unikać sytuacji stresowych. Uciekać, zanim nadarzy się jakieś niebezpieczeństwo. Nie kuszę  losu. Bo wiem, że w ciemnościach i tajemniczych otchłaniach czają się rzeczy od mnie większe. Całkowicie niezależne.

Czytając, zgadzam się na ich istnienie. Wybieram powolne ich oswajanie, bo to pozwala mi chociaż na chwilę zdominować zło poza mną. Poczuć złudną przewagę. I pokonać samą siebie.

Co więcej, daje mi to wrażenie, że nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Jestem przygotowana na najgorsze. A nawet na to, co jeszcze potworniejsze. Ale to tylko wrażenie. Tylko cień i nieprawda. W tym obsesyjnym czytaniu horrorów i poddawaniu się strachom jestem uzależniona.

Uzależniona od zła i od okrucieństwa. Jestem podglądaczką najgorszych zakamarków ludzkiej natury. Baczną obserwatorką narodzin zbrodni. Cichym współwyznawcą tajemniczych kultów łamiących prawa natury. Poszukiwaczką paranormalnych zjawisk. Łowczynią duchów i wampirów. Alchemikiem okultyzmu.

Jestem opętana przez pragnienie poznania. By móc sobie wyobrazić „więcej”. Więcej wszystkiego. I karmić moje własne lęki. Przekraczać granice. Pokonywać kolejne tabu. Czytać jeszcze więcej. Jeszcze intensywniej. Bo nigdy nie przestaję się bać.

Nic tak dobrze nie wpasowuje się w moją teorię, jak czytanie opowiadań grozy. Opowiadania mają tą ważną zaletę, że występują w wersji combo. Dostajemy wiele historii naraz. Jeśli trafimy na dobrego opowiadacza, to każda z tych historii sprawi, że podskoczy nam mocno adrenalina. A na pewno jeszcze bardziej otworzy nam się umysł.

Ponadto opowiadania nie są przeciążone „niepotrzebnymi” wątkami i „uciążliwymi” pobocznymi bohaterami. Jeśli miałabym porównać opowiadania do jedzenia, to powiedziałabym, że to najlepszy fast food z możliwych. Albo, bardziej abstrakcyjnie, pralinka z pudełka pełnego cukierków o niezliczonych smakach. Rarytasik na jeden chaps. Bo już po jednym jesteśmy syci i zadowoleni. A zawsze można się jeszcze porządnie obeżreć i przeczytać na raz wszystkie 🙂

Specjalnie dla Was wybrałam pięć zbiorów opowiadań moich ulubionych pisarzy grozy, czyli Edward’a Lee, Jack’a Ketchum’a i Stephen’a King’a. Wszystkie przeczytane w przeciągu ostatniego roku. Wszystkie za jednym podejściem.

Krolestwo1. „Królestwo Spokoju” Jack Ketchum („Peaceable Kingdom”)

Najgorsze instynkty człowieka i trawiące nas lęki zebrane w jednym tomie. Po raz kolejny Ketchum sprawia, że strach wychodzić z domu. A na pewno nie warto ufać innym. Nawet tym najbliższym. Po przeczytaniu całości ma się wrażenie wyzucia z emocji. Że już nic nie może nas zmartwić. Prawdziwe królestwo spokoju. Ulubione opowieści z tomu to: „Karabin”, o konieczności poświęcenia tego, co kocha się najbardziej; „Pasować do Zbrodni”, o zemście idealnej; „Przesyłka”, o pewnym fanie filmów „snuff”; „Pudełko”, o głodzie i „Bliźniaki”, o miłości kazirodczej, bez granic.

Carnal2. „Carnal Surgery” Edward Lee (nieprzetłumaczone na język polski)

Jeśli powieści Lee są pełne seksu i nieuzasadnionej przemocy, to jego opowiadania, wręcz odwrotnie, są mocne, ale raczej bardziej filozoficzne niż krwawe. Zbrodnia i perwersja są tutaj powodem do rozmyślań, nie do przyciągania kolejnych ofiar. Każda historia dopracowana do perfekcji, z zaskakującą puentą. Ulubione to: „The Seeker”, o pisarzu (postać powracająca w twórczości Lee), poszukiwaczu prawdziwej natury człowieka; „Please Let me Out”, o sile obsesyjnej miłości; „Hands”, o fetyszu mordercy (spokojnie mogłaby być filmem z Kevinem Spacey w roli głównej) i „Table”, o niebezpiecznych seksualnych fascynacjach.

Skeleton3. „Szkieletowa Załoga” Stephen King („Skeleton Crew”)

Drugi tom opowiadań.  King jest mistrzem krótkiej formy. O ile w niektórych powieściach zatraca wątki i sens, w opowiadaniach (wszystkich) każdy element jest idealny. Są tylko te najlepsze i lepsze, nie ma gorszych. Ulubione z tomu (a wyjątkowo trudno wybrać) to: „Mgła”, ponadczasowa historia o strachu przed eksperymentami i o tym, co czyha na ludzkość w innym wymiarze; „Małpa”, o zabawce, która ma duszę; „Skrót Pani Todd”, o świecie w podróży na skróty; „Edytor Tekstu”, o rzeczywistości, którą można zmieniać; „Szkoła Przetrwania”, o tym, do czego zdolny jest głodny człowiek i „Babcia”, o rodzinnych tajemnicach, które nie miały prawa wyjść na światło dzienne.

disorder4. „Sleep Disorder” Jack Ketchum i Edward Lee (nieprzetłumaczone na język polski)

Dwóch pisarzy. Jeden tom opowiadań. Fuzja perfekcyjna. Pisali oddzielnie, by ostatecznie poprawić samych siebie, nawzajem. Połączenie odrębnych stylów dało bardzo mroczne, tajemnicze historie, które niełatwo zapomnieć. Bardziej do rozmyślań niż do strachu. A na koniec bonus: jak wyglądały historie napisane tylko przez jednego z pisarzy. Ulubione z tomu: „Love Letters From the Rain Forest”, o zranionym sercu w środku dżungli; „Masks”, o szukaniu nowych doznań seksualnych; „I’d Give Anything For You”, o poświęceniu siebie dla dobra miłości.

Czarna5. „Czarna Bezgwiezdna Noc” Stephen King („Full Dark, No Stars”)

Gdy rozum śpi budzą się demony… Cztery opowiadania o ciemnej stornie człowieczeństwa. Bez nadziei. Bez przebaczenia. Jak na razie jest w mojej czołówce opowiadań w ogóle. Żadnej skazy. Pozostawia poczucie olbrzymiego niepokoju. I niedosytu. Bo chciałoby się jeszcze więcej takiego Kinga. „1922”, o odmowie i spirali zbrodni, do której doprowadziła; „Wielki Kierowca”, okrutne i niebywale rzeczywiste, o pragnieniu zemsty za wszelką cenę; „Dobry Interes”, o tym, że nie ma prawdziwych przyjaciół, tylko zazdrośni wrogowie; „Dobrane Małżeństwo”, oparta na faktach próba wyjaśnienia, czy to możliwe, że najciemniej jest pod latarnią.

Wszystkie te opowieści, z każdego tomu, są sprawdzone i godne polecenia. Każda byłaby idealna do postraszenia. Najlepiej przed snem, gdy potwory czają się w ciemnościach. I tylko czekają, aż ktoś je zauważy.

O.

„Bighead” Edward Lee

Bombla_Bighead

Napiszę Wam całkiem szczerze, że nie planowałam wpisu o „Bighead” Edward’a Lee na Buku. Miał to być raczej mój mały przerywnik, kolejny horror do kolekcji, nic nadzwyczajnego. Jednak jak tylko zaczęłam czytać, wiedziałam, że nie uda mi się powstrzymać od podzielenia się z Wami tą opowieścią. Bo widzicie, jak się okazało, według internetowych recenzji i recenzji tej książki w ogóle, „Bighead” jest NAJOBRZYDLIWSZĄ  historią opowiedzianą kiedykolwiek, przez kogokolwiek. Jako uodporniona na wszelkie okrucieństwo i obrzydlistwo (w końcu bycie badaczką twórczości Markiza de Sade zobowiązuje) podjęłam wyzwanie, a sama lektura zaintrygowała mnie jeszcze bardziej.

Czytaj dalej

„Witch Water” Edward Lee

WitchWater

Czas wybrać się na nocne łowy i upolować coś wyjątkowo mrocznego, coś co chociaż na chwilę zaburzy nasz wewnętrzny spokój i rozstroi nerwy, dodając przy tym dreszczyk emocji do naszej codzienności.

Nie przez przypadek jako pierwszą z tej kategorii wybrałam powieść „Witch Water” Edwarda Lee. Niestety nie jestem pewna, czy książka ta została już przetłumaczona na język polski. Jeśli nie, to z pewnością niedługo doczeka się przekładu i wydania przez Wydawnictwo Replika, jak niektóre z powieści tego autora.

Edward Lee to jedno z ciekawszych nazwisk wśród twórców powieści grozy. Jest mistrzem gatunku nazywanego horrorem ekstremalnym. Jego historie są pełne elementów makabry i tego co po angielsku nazywamy „gore”, czyli lejącej się strumieniami posoki i wnętrzności. W każdej opowieści stara się przekroczyć tabu, wyjść poza ustalony porządek i z wyjątkowym wyrafinowaniem pokonać kolejną granicę tego, co uznajemy za ludzkie. W tych powieściach wątek paranormalny jest raczej niewinnym dodatkiem do tego co jeden człowiek może zrobić drugiemu człowiekowi, czerpiąc z jego cierpienia rozkosz. Lee miesza wątki okultystyczne z seksualnymi dewiacjami i muszę powiedzieć, że wychodzi mu to wyjątkowo dobrze. Z pewnością nie są to powieści dla wszystkich 😉 Jeśli jednak nie wzdrygacie sie na widok krwi i nie oburzają Was opisy okrucieństwa, udziwnionych praktyk seksualnych czy wymyślnych tortur, to Edward Lee jest na pewno tym kogo warto poznać i poczytać.

„Witch Water” zaskoczyła mnie ciekawym podejściem do tematu wielokrotnie już wykorzystywanego w literaturze grozy, a często nawet nadużywanego, jakim jest historia miasteczka stylizowanego na Salem, gdzie w przeszłości odbywały się procesy o czary, a czarownice palono lub zabijano w wymyślny sposób. Może byłaby to kolejna podobna powieść, gdyby nie jej główny bohater i osobiste demony, z którymi się zmaga.

Stew Fanshawe nie jest człowiekiem, z którym łatwo się utożsamiać. Mężczyzna, w średnim wieku, któremu wyjątkowo dobrze się powodzi. Miliarder, który zdobył fortunę na giełdzie. Pojawia się w Haver-Towne niejako incognito. Nie chce zostać rozpoznany (bywał niejednokrotnie na okładkach Forbes’a) i woli pozostać w szarym tłumie. Bo to co musicie wiedzieć o naszym bohaterze, to to, że cierpi on na pewną manię. Manię perwersyjną, zboczoną nawet (tak myśli sam o sobie), przed którą zmuszony był uciec z miasta i po roku terapii odpocząć na prowincji. Ta perwersyjna mania to voyeuryzm, czyli podglądactwo.

Uważam, że by poznać drugą stronę „Witch Water” jako powieści, konieczna jest konkretna wiedza na temat tego zaburzenia. Voyeuryzm to rodzaj fetyszu, parafilii, czyli zaburzenia seksualnych preferencji, polegająca (tutaj posłużę się definicją profesora Lwa Starowicza) „na powtarzającej się lub utrwalonej skłonności do oglądania ludzi uczestniczących w zachowaniach seksualnych lub intymnych, takich jak rozbieranie się, związana z pobudzeniem seksualnym i masturbacją. Nie towarzyszy temu ani zamiar ujawnienia swej obecności ani zamiar kontaktu seksualnego z obserwowaną osobą”.

Stew walczy ze swoim uzależnieniem, jednak jak to z silnymi, impulsywnymi uzależnieniami bywa, w nieodpowiednim środowisku, przy odpowiednich warunkach, takie uzależnienie może powrócić w jeszcze silniejszym stopniu niż dotychczas.

Haver-Towne na pierwszy rzut oka wydaje się być uroczym, turystycznym miasteczkiem. Jego mroczna przeszłość jest wykorzystywana jedynie w nazwach szlaków, hoteli i restauracji i innych przygotowanych dla odwiedzających atrakcjach.

My, czytelnicy, spoglądamy na to miasto oczami Stew. Dlatego, z początku, nasze postrzeganie jest mocno ograniczone. Bohater odwraca często wzrok, karci sam siebie za zbytnią ciekawość i tłumi w sobie naturalne instynkty obserwatora. Sytuacja zmienia się diametralnie, gdy zaczyna interesować się i poznawać, krok po kroku, historię miasteczka i jego mieszkańców. Czarownik, wiedźmy, tortury… Traktat z diabłem, Compendium Maleficarum i tytułowa „witch water”, czyli woda czarownic, antyteza wody święconej (nie chcę zdradzać szczegółów). I luneta. Nie byle jaka, bo magiczna.

To właśnie ten przedmiot na nowo rozbudza uśpioną percepcję Fanshaw’a. Nagle na nowo rozkwita w nim rządza patrzenia. Jego oczy stają się z chwili na chwilę wszystkowidzące, spragnione penetracji. Widzi więcej i bardziej. W ogóle dziwna rzecz z tymi oczami…

Georges Bataille widział w oczach lustra. Oko było symbolem, służyło transgresji, czyli przekraczaniu. Nasz bohater dzięki oczom przeżywa podróż w głąb samego siebie, bo to właśnie oko wychodzi poza granice, obraca się, by ostatecznie skierować się do wnętrza Stew, jego „czarnego serca”, jego wewnętrznej ciemności, czarnej strony, którą było dane mu poznać tylko dzięki własnej perwersji. To poznanie ostatecznie doprowadziłoby do obłędu, szaleństwa (jak w prozie Lovecrafta, gdzie bohaterowie widzą i nie potrafią pojąć, więc umierają ze strachu), ale w tym wypadku jest inaczej. Penetrujące oko, wzmocnione magicznymi właściwościami lunety i zboczonym umysłem, pozwala mu pójść dalej, poza to co określone i znane. Spenetrować niepenetrowalne. Zobaczyć pulsującą ciemność, czarniejszą niż najczarniejsze otchłanie. Poznać własne serce.

Woda czarownic otwiera granice, przełamuje tabu, załamuje czas i miejsca. W ten sposób opowieść o czarowniku i zaklętym miasteczku otrzymuje całkowicie nowy wymiar. My również, jako czytelnicy, przekraczamy nieprzekraczalne, wstępujemy w ciemność, a dalej są tylko czary.

O.