Współczesna polska literatura opiera się na bardzo specyficznych tropach i motywach literackich, które znaleźć można w niemal każdej publikacji ostatnich lat. Nic w tym dziwnego, bo w końcu te charakterystyczne elementy są istotną częścią naszej rzeczywistości, a dzięki nim z łatwością możemy zakotwiczyć się w przedstawianej opowieści. Przewijają się blokowiska, falowce, wieżowce z wielkiej płyty, osiedla pełna syfiastych zaułków, obdrapanych trzepaków i pijących po krzakach swojskich żuli. Mamy miasta i miasteczka, które stanowią kwintesencję polskości. Mieszkania z czasów PRL, wspomnienia czasów transformacji, balonówy turbo i dziewczynki skaczące w gumę. Mamy sielskie wioski, w których świerzop kwitnie, a bociany budują gniazda. Wszystko to tak bardzo nasze, rodzime i znajome, a przez to najbliższe naszemu sercu.
A jednak czasami się zdarza, że polski pisarz wyprowadza oswojonego z codziennością naszego kraju czytelnika z tej bezpiecznej strefy komfortu. Wrzuca na głęboką wodę, otaczając tym, co nieznane, tym, co często obce i przez to niezrozumiałe. Wzbudza niepokój, otumanienie nadmiarem nowych wrażeń, intryguje nieznajomym podejściem do budowania fabuły. Na taki ryzykowny chwyt zdecydowała się Grażyna Plebanek w swojej najnowszej powieści zatytułowanej „Pani Furia”, osadzając ją nie w Polsce, a w Belgii, w Brukseli, w której Polacy to tylko kolejni imigranci pośród sfrustrowanych ludzi z całego świata.