„Małe lisy” Justyna Bargielska

Bombla_MałeLisy

 

„U nas za to jest wszędzie blisko – fryzjer, fryzjer, trzeci fryzjer, przedszkole i mamy własny cmentarz– ale też i do Azji bliżej, a po różowobeżowej kostce chodzą sobie dziki. Dekoracyjnych, dajmy na to, klombów kwiatowych nasz samorząd lokalny nie prowadzi, boby dziki nocą zżarły. Za to siłownia jest dosłownie na rogu mojego osiedla.”

Małe Lisy

„Schwytajcie nam lisy, małe lisy, co pustoszą winnice, bo w kwieciu są winnice nasze.”

 Pieśń nad Pieśniami 2, 15.

Gdy tylko słyszę, bądź czytam, że ktoś zwraca się do mnie słowami typu „kobietko”, „siostro”, czy jak w tym konkretnym przypadku per „dziewczynko”, to przeczuwam, a w sumie to już nawet wiem, że szykuje się poważne babskie mięso. Na takie mięsno-pieprzne okazje przyodziewam z miejsca mój specjalny mundurek, w skład którego wchodzą spodnie od dresu z ambitnym napisem na pupie, szlafrok, klapeczki, a na włosach papiloty bądź retro-wałki ewentualnie. Do kompletu pod pachą jakaś gazetka typu „kaloszek”, „sznaucerek” lub „parada gwiazd”. Tak przygotowana, na hasło „dziewczynko” pędzę do najbliższego salonu fryzjersko-kosmetycznego na osiedlu i niczym bohaterka jakiegoś teledysku lub telenoweli-tasiemca zasiadam na swoim miejscu, pod suszarką (bo te papiloty). Wokół mnie rozsiadają się pozostałe „dziewczynki”, które tak jak ja odpowiedziały na zew. Do tego perfekcyjnego, stereotypowego obrazka brakuje tylko atrybutu wszystkich babskich spotkań, czyli wina typu rossi. W tle chichoty, jakiś Justin w radio, w powietrzu lakiery i inne cuda w sprayu i… dopiero wtedy można rozpocząć opowieść.

„A miałyście kiedyś, dziewczynki, romans z gangsterem z lasu?” pyta pierwsza narratorka „Małych lisów” Justyny Bargielskiej, by od razu przejść do swojej historii, nadać jej odpowiedni ton, bo przecież wiadomo było już z góry, że żadna z nas nigdy nie romansowała z gangsterem z lasu. I tak to się zaczyna. Powiastka jak plotka, jak pogaduchy w maglu, taka głupawka i głupotka w jednym. Tak jak dziewczyna do dziewczyny konspiratorskim tonem, fiu-bździu, nic niby ważnego, ale w sumie to już nie wiadomo kto i komu opowiada, bo w głowach mężowie, obiady na kuchence, dzieciaki zasmarkane i tak dalej, w las i w życie. Powieść, która przypomina windowe zagajanie, gdy pomiędzy parterem a piątym piętrem poznajemy czyjeś życie w przytłaczającej ilości szczegółów. Taki monolog kogoś, kto musi się wygadać, inaczej wybuchnie, pęknie i rozleje się po kabinie. Kogoś, kto padnie trupem z nadmiaru własnych wrażeń wewnętrznych. I wcale nieistotny dla tej osoby jest fakt, że my sobie jedziemy, w głowie pstro, przed oczami już zamek od drzwi, więc te wywnętrzanie się no generalnie wcale nas nie interesuje za bardzo.

I tak właśnie w „Małych lisach” wywnętrzają się Spełniona Naukowo Singielka Agnieszka i Matka Polka Desperatka Magda. Obie zamieszkują podwarszawskie nowoczesne osiedle, co prawda z dala od stolicy, ale przynajmniej jest lokalny sklepik, fryzjerów moc, siłownia i las, a w tym lesie nożownik, niejaki Pajda, o którym krążą wiejsko-miejskie legendy. Ten oto Pajda, ucieleśnienie wilka złego, tego przed którym matki małe dziewczynki przestrzegają, zawraca w głowach tak Matce Polce, jak Singielce, obracając nimi i spełniając  ich fantazje o „niebezpieczeństwie” tak, że nawet gwałtu od miłości nie umieją odróżnić i w sumie to przeraża i zaskakuje absurdem. Ale Pajda przynajmniej słucha, a tego tym kobietom ewidentnie brakuje. Bo w tej powiastce mówią wszyscy. Anegdota na anegdocie, a większość tych historyjek to tzw. kobiece sprawy, dotyczące macierzyństwa w szerokim spektrum wrażeń, niemocy porozumienia się między pokoleniami i małżeństwami, które już ze sobą nie dyskutują, tylko przebywają w jednym pomieszczeniu.

„Małe lisy” to wizja surrealistyczna, gdzie kobieta nie za bardzo ma szansę poznać siebie i swoje pragnienia, bo ciągle coś, ktoś, jakieś bardzo ważne sprawy. Niby to wszystko w tonie zabawnym, po części żartobliwym, ale tak naprawdę przez każdy ucięty monolog przewija się osobiste niespełnienie, nieszczęście, pragnienie śmierci. Bo oto Magda chce mieć jeszcze jedno dziecko, ale jej mąż zabrania i mówi, że najwyżej psa, bo jak dziecko, to on się zabije. Sąsiadka Magdy poroniła i pogrążona w rozpaczy jedyne czego chciała to pomnik dla nienarodzonego dziecka, a w zamian jej partner odmawia jej wszystkiego, odchodzi od niej i ciąga po sądach. Agnieszka śni groteskowe sny, gdzie jej pozornie uporządkowany świat staje na głowie i widać w nich, co tak naprawdę dzieje się w niej samej. W tym wszystkim znaleźć można tak bezlitosną prawdę, jak prześmiewczy obraz współczesnej kobiety, która pamiętając o wszystkich wokół zapomniała o sobie, zagubiła się i teraz w otępieniu nie wie, czy to miejsce, w którym żyje, to jeszcze rzeczywistość, czy może pole do eksperymentów, gdzie nawet śmierć będzie teatralna.

„Małe lisy” Justyny Bargielskiej to rozkosznie krótka lektura, taka literacka przekąska na zagryzkę jedynie. Do pośmiania się i zabawy w wyszukiwanie znaczeń, które autorka ukryła prawie w każdym akapicie. Jakieś aluzje, jakieś odniesienia kulturowo-społeczne, więc warto być czujnym, żeby wydłużyć sobie zabawę. W fabule był potencjał, ale w tej desperacji narratorek zabrakło przeciwwagi i jakoś tak to wszystko rozłazi się, jak te pogaduchy u fryzjera, jak zagajka w windzie, jak spotkanie na papierosku w toalecie. Anegdotka, ploteczka, migawka z czyjegoś życia. Wychodzisz, odchodzisz i już nie pamiętasz o co chodziło, ale wiesz, że sporo emocji się przelało i to nawet dobrze, bo komuś, może tobie też, spadł kamień z serca. Takie miniaturowe zwierzenia o życiu zwyczajnym i niezwyczajnym. O przygodach, zdradach, niestworzonych pokładach kobiecości pół żartem, pół serio, bo zbyt serio bolałoby za bardzo. Idealne na przerwę, na chwilkę, na wyrwę w codzienności.

O.