PRZYGODOWE PIĄTKI: „Pod Piracką Flagą” Michael Crichton

Bombla_PRZYGODOWEPodPirackąFlagą

 

„(…) wszędzie raczono nas widokami półnagich, sprośnych kobiet paradujących po chodnikach i wychylających się z okien, pijanych mężczyzn wymiotujących na ulicach, rabusiów i pratów wszczynających burdy na każdym kroku i…

– Piratów? – przerwał mu ostro Almont.

– Istotnie, tylko piratami mogę nazwać tych morskich rzezimieszków.

– W Port Royal nie ma piratów – oświadczył Almont stanowczym tonem.”

Ach, piratem być, po morzach tułać się, grabić, walczyć, kraść i opijać się do nieprzytomności rumem! Na maszcie łomocząca w najlepsze czarna flaga Jolly Roger, we włosach wiatr, w uszach szum nieokiełznanych kipieli, za pazuchą nieodłączny pistolet i sztylet za pasem. Szelmowski uśmiech na ustach, pijacki krok, a w głowie marzenie o zaginionych skarbach. A wszystko to na lazurowych, gorących wodach karaibskich mórz. Złota era piractwa trwała tam w najlepsze przez prawie sto lat od połowy XVII wieku. Czas rabunku, krwawego abordażu i kuszących hiszpańskich galeonów, które namiętnie krążyły na szlakach, mijając pod drodze takie korsarskie przyczółki jak Nassau na Bahamach, Tortugę na Haiti, czy Port Royal na Jamajce. Porty dwuznaczne, angielsko-francuskie, których mieszkańcy, raz na rzecz samej Korony, raz na własny koszt, organizowali pirackie napady na hiszpańskie osady rozsiane po okolicy. To era widowiskowych pojedynków, prawdziwych złotych dublonów i galerii legendarnych postaci pirackiego światka. Czas i miejsce niezwykle pobudzające wyobraźnię wielu twórców kultury i popkultury, w tym także Michaela Crichtona, który karaibską przygodę prosto z Port Royal umieścił w swojej powieści zatytułowanej „Pod Piracką Flagą”.

Jest początek października 1665 roku. Port Royal kwitnie, chociaż to nietypowy rodzaj rozkwitu pełen błocka, wszechobecnych wyziewów, brudnych szynków, burdeli i ogólnej przemocy, która przetacza się przez port. Niemniej dobrze prosperuje i przynosi zyski Królowi. A wszystko to dzięki specyficznemu układowi gubernatora Jamajki, który ni to otwarcie, ni to pokątnie, robi interesy z miejscowymi kapitanami. Taki właśnie korsarski w zamyśle biznes połączy go z Kapitanem Hunterem, który planuje wypad na krwawy skrawek wyspy zwany Matanceros. Ciągnie go tam potrzeba zemsty i pragnienie porządnego zysku. W końcu w tej zatoce zakotwiczony jest hiszpański galeon wypełniony skarbami. Hunter gromadzi niezwykłą załogę najlepszych z najlepszych (również najbezwzględniejszych) i pieczołowicie organizuje wyprawę. Wkrótce, wraz z sześćdziesięcioma ludźmi i statkiem pełnym zapasów oraz nowatorskiej broni rusza na spotkanie przeznaczenia, jak na prawdziwego korsarza przystało.

„Pod piracką flagą” Michaela Crichtona to kawał porządnej morsko-wyspiarskiej przygody. Pędząca fala za falą akcja, świetnie odwzorowane realia portowo-okrętowe, prześwietnie wykreowane postacie, każda z nich warta zapamiętania. Z każdej strony wypływa karaibska atmosfera, może niekoniecznie tak perfekcyjna, jak w cukierkowych pirackich wizjach kinowych, ale mroczniejsza i o wiele krwawsza. Opowieść zapewnia moc wrażeń, bez przerysowania i bez przesytu. Każdy szczegół dopracowany, każdy dialog na miejscu, a wszystko to w powieści przygodowej, którą powinien poznać każdy miłośnik pirackich historii, który swojego czasu zakochał się w takiej klasyce jak chociażby „Wyspa Skarbów” Luisa Stevensona.

O.

AHOJ PRZYGODO dla: piratów z Karaibów, galeonu pełnego ukrytych skarbów, granadoes, mitycznego krakena, krwawych kanibali, nieustraszonego Kapitana Huntera i czterech niesamowitych bohaterek: piratki Lazue, przebiegłej prostytutki Anne Sharpe, namiętnej pani Hacklett i parającej się czarną magią Lady Sary Almont. Dodatkowe YO HO dla doskonale odrysowanych realiów życia korsarza.

O.

*”Pod Piracką Flagą” to ostatnia powieść w dorobku Crichtona, wydana już pośmiertnie przez rodzinę zmarłego. Być może można doszukiwać się w niej braku elegancji, stuprocentowej perfekcji, tym bardziej jeśli porównać ją z najlepszymi tytułami, które wyszły spod pióra pisarza. Niemniej, według mnie, to kawał porządnej przygody, a przygoda to zabawa i podróż w nieznane. A do tego „Pod Piracką Flagą” sprawdzi się idealnie. 🙂

**Tak tylko na dokładkę, żeby jeszcze bardziej Was zachęcić, ekranizację zabukował jakiś czas temu już STEVEN SPIELBERG i wraz ze swoim scenarzystą, z którym współpracował przy tworzeniu „Parku Jurajskiego”, już niebawem zabierają się za filmową wizję „Pod Piracką Flagą”! Pewnie nie muszę nawet Wam dodawać, jaka to dla mnie ekscytacja 😀

„Jurassic Park” Michael Crichton

Bombla_JurassicPark

 

„Life breaks free. Life expands to new territories. Painfully, perhaps even dangerously. But life finds a way.”

Fascynacja światem dinozaurów towarzyszy mi od najwcześniejszych lat dzieciństwa. Już jako obtoczony w książkach maluch, zupełnie przypadkiem dostałam w nagrodę w przedszkolu atlas dinozaurów i od tamtej chwili tylko pogłębiałam swoją obsesję. Książki, gry, edukacyjne programy komputerowe – dinozaury były jednym z moich ulubionych tematów i mało kto mógł mi z moich kolegów i koleżanek w tamtych czasach dorównać wiedzą o nich. I wtedy nadszedł niepokonany Steven Spielberg i jego wspaniały „Park Jurajski”… Ile było radości! Ile szczęścia! Wierzyłam, że gdzieś tam, na niedostępnych dla mnie oceanach, istnieje skąpana w mgłach wyspa, a na niej cały ten zaginiony świat. Latami marzyłam o zostaniu paleontologiem i jeszcze długo po filmie pragnęłam wierzyć, że takie klonowanie jest jak najbardziej możliwe. Marzenia i wiarę zweryfikowało życie, ale uwielbienie do dino-świata zostało już we mnie na zawsze. I właśnie dlatego, po latach, powróciłam tam, gdzie to wszystko się zaczęło – do powieści  Michael Crichtona zatytułowanej „Jurassic Park”.

Wszystko zaczyna się od idei. Od wielkiej wizji, która powraca i prowadzi do obsesji. Obsesji tak intensywnych, że nie można o nich zapomnieć. Nie można ich powstrzymać. Wpijają się w szpony wyobraźni i pozwalają jej dryfować po szalonych konceptach. Zmuszają do poszukiwań i do działania na niespotykaną skalę. Tym bardziej, gdy ich realizacja nagle staje się zupełnie realna. Możliwa i na wyciągnięcie ręki. Koniecznie będą oczywiście wielkie pieniądze, wielkie inwestycje i wielkie korporacje, które urzeczywistnią pomysł i nadadzą całości konkretnej biurokratycznej formy. W „Jurassic Park” Crichtona takim wizjonerem jest John Hammond – twórca i właściciel InGen, firmy która zajmuje się badaniami nad genetyką i klonowaniem zwierząt. Hammond ma pieniądze, wie, gdzie szukać partnerów i sponsorów. Przyciąga ich swoimi pomysłami, marzeniami, a przede wszystkim planem ich realizacji. On wie, że za odpowiednie środki finansowe można stworzyć wszystko. No prawie wszystko, ale z pewnością to, na czym mu zależy przede wszystkim. Tym razem jest to park rozrywki, inny niż wszystko co do tej pory widziano. Park, w których powraca przeszłość i minione epoki. Park Jurajski.

Powieść rozpoczyna się serią niepokojących wypadków, które mają miejsce wzdłuż wybrzeży Kostaryki. Coś atakuje ludzi. W szczególności dzieci – pożerane noworodki, ugryzione na plaży małe dziewczynki i strach wśród tubylców. Szepczą o wampirach, bazyliszkach i potworach z dżungli. Coś czai się na wybrzeżach. Coś nowego i niebezpiecznego. Wysłane próbki angażują coraz to nowe osoby, powstają nowe powiązania, a wszystko to prowadzi właśnie do Johna Hammonda i InGenu. Tak się złożyło, że InGen jest właścicielem wyspy Isla Nublar (dosł. Mglista Wyspa), znajdującej się w niewielkim oddaleniu od wybrzeży Kostaryki właśnie. Na zaproszenie właściciela, który szykuje niezwykłą niespodziankę dla całego świata, przybywają paleontolog Alan Grant, paleobotaniczka Ellie Sattler, znany matematyk i  wyznawca teorii chaosu Ian Malcolm. Na dokładkę prawnik Donald Gennaro i… dwoje wnuków Hammonda, kilkuletni Lex i Tim. Teoretycznie celem przybycia jest sprawdzenie bezpieczeństwa Parku, a tak naprawdę zrobienie wielkiego wrażenia na gościach i pochwalenie się latami genetycznej zabawy. Tyle tylko, że Park Jurajski może i zapiera dech w piersiach, poraża ogromem laboratoryjnych dokonań, ale jednocześnie wcale a wcale nie jest bezpieczny, nie wszystkie systemy dopracowane, a nie każdy pracownik lojalny.

W umyśle Hammonda jego park jest w stu procentach zabezpieczony i gotowy do użytku. Nie ma w nim nic, co wymagałoby poprawki. Każdy szczegół jest według niego dopięty na ostatni guzik. Wydał przecież olbrzymie pieniądze, a pieniądze w jego świecie przekładają się na niezawodną jakość. Błąd ludzki, błąd statystyczny, czy błąd maszyny nie mieszczą się w ogóle w głowie. Dla niego każde ze zwierząt Parku jest samicą, bo tak je zaprogramowali. Każdy z systemów działa bez zarzutu, bo tak został ustawiony. Każdy z komputerów prowadzi nieomylne obliczenia. Dinozaurów na wyspie jest jedna konkretna ilość, tylko w laboratoryjnej wersji. Działają siatki zabezpieczające, ograniczenia terenowe i  każda z maszyn.  Skoro sam to zaplanował i za to zapłacił, to jakżeby mogło być inaczej?

Po drugiej stronie marzeń Hammonda stoi człowiek, który na Isla Nublar przybywa jedynie po to, by potwierdzić swoje obawy. Ian Malcolm, matematyk i wyznawca teorii chaosu od początku wróży Parkowi Jurajskiemu czarną przyszłość i ostateczny upadek. Pomysł właściciela InGenu jest dla niego tak bardzo zuchwały, tak bezczelny wobec samej natury, że nie ma możliwości, by osiągnął sukces. Malcolm wie, że w takiej inicjatywie wcale nie chodzi o pieniądze, ale tysiące pomniejszych możliwych niedociągnięć i niedoskonałości, które skumulowane wyzwolą ciąg niekontrolowanych wydarzeń i zaburzą perfekcyjny porządek Hammonda. Dla Malcolma istnieją elementy po części możliwe do opanowania, ale nie należy do nich sam człowiek, który podobnie jak każda żywa istota nie jest idealny. Jedno drobne odchylenie od normy powoduje zmiany na niewyobrażalną skalę, a Park Jurajski wydaje się być tej teorii modelowym przykładem.

John Hammond stworzył wokół siebie iluzję bezpieczeństwa i gotowy jest kurczowo trzymać się jej aż do końca, byle projekt, któremu poświęcił lata życia w końcu wystartował. I zadziwił świat. Przyciągnął rozgorączkowane tłumy. Zarobił miliony. W jego wyobraźni setki dzieci miało biegać wokół pozamykanych szczelnie wybiegów podziwiając na żywo ukochane tyranozaury, stegozaury, czy triceratopsy. Miało być pięknie. Miało być sielankowo. Czego Hammond nie wziął nigdy pod uwagę, to samej iskry dawnego życia, która ucieknie mu spod mikroskopijnych szkiełek i kriopojemników, by w końcu sforsować bramy pod napięciem i wkroczyć dumnie we współczesny ekosystem. Ekosystem, który może okazać się za słaby na przystosowanie do zwierząt sprzed milionów lat. A co wtedy stałoby się z człowiekiem? Co z naszą historią, minionymi cywilizacjami? Latami ewolucji?

Michael Crichton miał tą niezwykłą umiejętność wyprzedzania swoich czasów jeśli chodzi o różne koncepty naukowo-technologiczne. Wielokrotnie do popkultury wprowadził zalążki idei, które od tamtego momentu były już eksploatowane na wszystkich frontach. W „Jurassic Park” Crichton wskrzesił zwierzęta, które wyginęły dziesiątki milionów lat temu, niezwykłe wydarzenia ubrał w ekscytującą, pełną zwrotów akcji fabułę, a całości nadał ton przypowieści ku przestrodze. Przypomina to kultowego już „Frankensteina” Mary Shelley, czy „Wyspę Doktora Moreau” H.G. Wellsa, czyli dwie historie ukazujące mroczną stronę człowieka, który nie potrafi powstrzymać się przed zabawą w boga. John Hammond to taki współczesny Wiktor Frankenstein – wizjoner, który przekracza granice moralności, by wpaść w otchłań, którą sam otworzył. Bo przecież nie da się zatrzymać życia. Nie da się zapanować nad czymś, co ma władzę nad samym człowiekiem. Nad pierwotną siłą, która trwa nieskończenie od miliardów lat i samotnie przemierza kosmos.

O.

 

„Rój” Michael Crichton

Bombla_Rój

Bardzo nie lubię zawodzić się na książkach. I nie chodzi mi tutaj wcale o książki, które z założenia uznaję za złe (mam tutaj na myśli Stefy, inne Greye i niedorobione YA), skazane na łatkę para-literackiej padliny, ale o buki, które powinny były być doskonałe. Takie, których autorów podziwiam, których twórczość niezwykle sobie cenię i jestem w stanie sięgnąć po wszystko co kiedykolwiek napisali. Bo takie książki nieudane, niedociągnięte do stanu absolutnej perfekcji, odbiegające od innych pozycji tego samego pisarza, martwią i zostawiają swoistą traumę, która sięgając po kolejne jego dzieła każe nam zadawać pytanie: „A co jeśli ta również będzie niegodna?”. Ostatnimi czasy mam tak niestety z ekspresowo wydawanymi najnowszymi powieściami mojego ukochanego Stephena Kinga, który zamiast cieszyć, powoli zaczął mnie męczyć uproszczonymi fabułami, niedociągnięciami dialogów i spłyconymi bohaterami… Ale nie o Kingu będzie tutaj mowa, chociaż ten pisarz wywołał we mnie równie skrajne emocje – mam na myśli Michaela Crichtona i jedną z jego ostatnich powieści zatytułowaną „Rój”.

„Rój”, którego oryginalny tytuł brzmi „Prey” i oznacza zdobycz/ofiarę, mogłaby być jedną z najlepszych powieści Michaela Crichtona. Zawiera w sobie wszelkie elementy tak charakterystyczne dla prozy tego amerykańskiego pisarza, które obecne były w jego absolutnie klasycznych i doskonałych powieściach jak kultowy już „Jurassic Park” (tak moi Drodzy, to Crichton na nowo przywołał do życia dinozaury), perfekcyjnie przygodowe „Kongo”, przerażającej „The Andromeda Strain”, czy podwodnie mrocznej „Kuli”. A to tylko „czubek góry lodowej” jego twórczości, bo w zakamarkach skrywa się jeszcze sporo świetnych tytułów. Szkoda, że potencjał „Roju” tonie w masie fatalnych dialogów, infantylnych bohaterów i zupełnie niepotrzebnych wątków rodzinnych, bo główny zamysł, jak to u Crichtona bywa, jest genialny i obiecywał naprawdę wiele. To wszystko nie oznacza jednak ostatecznego dramatu, bo wciąż, pomimo swojej średniości, „Rój” oferuje ciekawe rozwiązania technologiczne, dość przerażające w swoim przewidywaniu przyszłości. Bo kto jeszcze nie czytał i nie zna crichtonowskiej klasyki, powinien wiedzieć, że pisarz ten czerpał zawsze inspiracje z najnowszych nowinek technologicznych, medycznych i informatycznych, wtłaczając je w swoje opowieści jako główną oś i wokół nich budując resztę fabuły.

Podobnie rzecz ma się w „Roju”. Punktem wyjścia są: niezwykle obiecująca nanotechnologia, czyli działanie na poziomie mikrocząsteczek i atomów, inżynieria genetyczna oraz tworzenie sztucznej inteligencji. Inaczej mówiąc, dość skomplikowana zabawa w Boga, na wysokim poziomie zaawansowania. Głównym bohaterem natomiast jest Jack Forman, jeden z lepszych światowych programistów, który poprzez malwersacje swojego szefa, stracił wysokie stanowisko, jak również dobrą opinię w branży. Ostatnimi czasy całe dnie spędza w roli „domowego koguta”, opiekując się trójką dzieci i parając się zadań typowo przydomowych. Finansowo całą rodzinę wspiera żona Jacka – Julia, jedna z najlepszych specjalistek w firmie Xymos, która jest pionierem na raczkującym rynku nanorobotyki. Razem z innymi inżynierami Julia opracowuje technologie, które wspomóc mając łączenie żywych tkanek z nanorobotami w celu walki z komórkami rakowymi, czy chorobami genetycznymi, tym samym wydłużając życie i dając szansę na życie tam, gdzie ciało samo nie dałoby rady. Jest to piękna i niezwykle idylliczna idea, ale jak to z ideami bywa, łatwo mogą łatwo wymknąć się spod kontroli, tym bardziej jeśli w całość zamieszana jest zabawa sztuczną inteligencją i eksperymenty na poziomie molekularnym.

Jack bardzo szybko zdaje sobie sprawę, że coś jest nie tak z jego żoną, gdy ta z niezrozumiałych przyczyn zaczyna się niecierpliwić i wyjątkowo brutalnie odzywać w stosunku do ich dzieci. Szczególnie wtedy, gdy widzi, jak Julia uderza malutką Amandę i krzyczy na nią, zamiast przytulić ją i uspokoić. Zauważa zmianę zachowania, rosnącą brutalność i utratę instynktów, przede wszystkim rodzicielskiego. Z początku Jack ma wrażenie, że Julia jest po prostu przemęczona, ale z czasem dostrzega więcej niepokojących zmian. Podejrzewa romans, potrzebę ucieczki od rodziny, ale nigdy nie podejrzewałby tego, o czym dowie się, gdy zostanie wezwany do tajnej bazy Xymos, ukrytej na pustyni przed wzrokiem ciekawskich. Jack ma za zadanie pomóc naukowcom opanować skomplikowany system komputerowy, który pozwolił im na pracę nad ich wyjątkowym projektem. Jack staje się świadkiem morderczych działań eksperymentu, który wymknął się spod kontroli i sprowadził swoich twórców do biernej obserwacji narodzin perfekcyjnego drapieżnika, przed którym nie ma ucieczki.

Jest moc akcji, jest doskonały zamysł fabularny z doprowadzonym do perfekcji wątkiem technologicznym i sporo fabularnych zakrętów i twistów. Klasyczny Crichton, nic dodać, nic ująć. Tylko zabrakło spoiwa, jakim byłyby intensywne dialogi, ciekawi bohaterowie, i rozbudowane relacje między nimi. W zamian dostajemy podstarzałego, niepewnego swojej roli w społeczeństwie tatusia, który nie potrafi pogodzić się z karierą swojej żony. A gdy w końcu mu się to udaje i od nowa odzyskuje szacunek w swoich oczach, to psychicznie wraca do roli tatusia i nie umie pogodzić się ze zmianami. Całkowicie rozumiem zamysł autora – w końcu początek lat dwutysięcznych zawierał w sobie mnóstwo dyskusji na temat tradycyjnych roli mężczyzn i kobiet, a tzw. zamiana ról, gdzie to kobieta przejmuje dowodzenie finansowe i robi karierę, stała się po prostu modna. Niestety, o ile w obyczajowej powieści sprawdziłby się ten element w świetny sposób, to do gatunku Crichtona, jakim jest techno-thriller, zupełnie nie pasuje. Odrzuca od postaci i nudzi.

Kto jeszcze twórczości Michaela Crichtona nie zna, koniecznie poznać musi, ale lepiej w tym wypadku od „Roju” nie zaczynać (tutaj zawracam Was do „Kongo” i „Jurassic Park”). Kto jednak mimo powyższych wad jest wciąż ciekawy albo tak jak ja pozostaje wielbicielem jego prozy – niech przekona się na własnej skórze. Bo „Rój” pozostając pozycją średnią w rankingu dzieł Crichtona, wciąż ma coś w sobie i warto do niego zajrzeć. A do tego pozostaje świetną opowieścią ku przestrodze, dla wszystkich tych, którzy niezmiennie wierzą w bezsprzeczną siłę technologii i eksperymentowania z życiem. Czasami warto powiedzieć sobie stop, zanim będzie za późno, bo ewolucja, nawet ta wymuszona, nie będzie na nikogo czekać.

A ja zapominam o nanorobotach, nie myślę o konsekwencjach genetycznej zabawy atomami, tylko pakuję manatki i na nowo rozplanowuję powrót na ulubioną, pogrążoną w tropikalnych mgłach, crichtonowską Isla Nublar, o której napiszę Wam pewnie jeszcze tej wiosny.

O.

„Kongo” Michael Crichton

Bombla_KongoKongo. Tajemnicza i mroczna kraina w sercu Afryki. Dom plemion pigmejskich i skłóconego ludu Bantu. Wojny domowe. Legendy o kanibalizmie. Dziewicza, dzika dżungla, zaledwie muśnięta stopą białego człowieka. Miejsce występowania tysięcy wyjątkowych gatunków roślin i zwierząt. Kolebka górskich goryli. Otoczona wulkanicznymi pasmami, które co jakiś czas dają o sobie znać ledwie wyczuwalnym wybuchem. Jedno z najbogatszych złóż surowców mineralnych na ziemi. Miedzi, kobaltu, złota i… diamentów. Perfekcyjna lokacja na wielką, niezapomnianą przygodę.

A jeśli wielka przygoda, eksploracja i mroczne sekrety, to musi być nie kto inny, a tylko Michael Crichton. Mam wrażenie, że gdyby nie ten wyjątkowy pisarz o nieskończonej, bogatej wyobraźni  i umiejętności ujmowania myśli w słowa, nie pojawiłyby się w naszej kulturze koncepty, które uważamy dzisiaj za kultowe. Wskrzeszone dinozaury z „Jurassic Park”i „Zaginionego Świata”, śmiercionośne nanoroboty z „Roju”, atak śmiertelnego wirusa z przyszłości w „Andromeda Strain” czy bawiący się ludzkimi umysłami zatopiony statek kosmiczny z „Kuli”. I wiele, wiele innych koncepcji, które stały się podstawą współczesnej popkultury.

Nie inaczej jest z „Kongo” wydanym w 1980 roku. To hołd złożony wszystkim wielkim podróżnikom i eksploratorom przeszłości, a zarazem ostatni, zamykający rozdział pewnej niezapomnianej epoki. Koniec czasów niestrudzonego Indiany Jones’a i obalenie mitu o odważnej samotniczce Larze Croft. Zakończenie i podsumowanie ery wielkich odkrywców i symboliczne wypełnienie ostatnich luk na mapie świata. Bo takich miejsc po prostu już nie ma.

Ale zanim pogrzebiemy całkowicie marzenia o odkrywaniu świata jak wielcy odkrywcy sprzed lat, to mamy przed sobą kawał porządnej literatury do nadgryzienia. Kąsek, w którym znajdziemy wszystko to, co dla podróżników najważniejsze. Jest tutaj bestialski atak na obóz jednostki badawczej przez niezidentyfikowane istoty przypominające goryle. Jest ekspedycja prawie ratunkowa, której głównym celem jest kontynuowanie początkowej  misji na tym samym terenie i odzyskanie danych z ich sprzętu. Są rywalizujące ze sobą konsorcjum, którzy za nic mają ludzkie życie, a każda kolejna wyprawa, to ludzie zbyteczni, jednorazowi, których łatwo w razie czego wymienić i zastąpić nowymi. Są konflikty zbrojne wchodzące w drogę bohaterom. I wreszcie jest dżungla Kongo, a dokładnie tereny Parku Narodowego Virunga, z ciągnącym się pasmem uśpionych i drzemiących wulkanów.

Właśnie ta kongijska dżungla jest tłem dla najważniejszych wydarzeń. A może nawet nie tylko samym tłem (chociaż tło dla fabuły na pewno stanowi),ale także jakby dodatkowym, indywidualnym elementem samej historii. Bohaterowie powieści Crichtona zauważają, że dżungla sama w sobie jest wielkim żywym organizmem. Potężną istotą. Całkowicie samowystarczalną. Niezależną od tego co ludzkie. Tym samym człowiek jest tam bardziej intruzem niż przechodniem. Czymś, czego trzeba się pozbyć za wszelką cenę. Nie pozwolić mu brnąć dalej. Zamęczyć go po drodze i zmusić do zawrócenia z drogi. Gigantyczne drzewa o wielkich, opasłych  pniach, w których można by zbudować mały dom. Wielkie korzenie plączące się pod nogami. Trujące, rzadko rosnące kwiaty. Panosząca się, wszędobylska „zieloność”, do której nie docierają nawet promienie słońca tłumione przez nieprzeniknione korony drzew. Brak źródeł wody. Wieczna wilgotność i nieznośny, duszący upał. Wszystko to broni dostępu do jej serca. Do wielkiej tajemnicy i zagadki przeszłości. Zaginionego miasta Zinj.

Jednak zanim bohaterowie trafią do tej wrogiej, „trującej” krainy muszą najpierw przygotować się i zorganizować całą podróż. Michael Crichton nie owija w bawełnę. Nie mydli oczu. Pokazuje nam prawdziwe oblicze nowoczesnej eksploracji. Całość nie zależy wcale od wyjątkowych pasjonatów, specjalistów, czy owładniętych odkrywczą obsesją naukowców. Oni wszyscy nie mają tu nic do powiedzenia. Są kolejnymi twarzami w aktach, interesującymi jedynie ze względu na zakres swoich umiejętności.  Każdy element musi być dopięty na ostatni guzik. Wyliczony, ujęty w tabelki, idealnie wykalkulowany. Nie ma miejsca na pomyłki, kiedy pod uwagę wchodzą setki tysięcy dolarów. A wszystko to  w rękach kilku właścicieli konsorcjum, których głównym celem jest odkrycie nowej rudy błękitnych diamentów, które zmienią losy współczesnej technologii. Tego kto uzyska do nich dostęp uczyni na całe lata największym dostawcą handlowym świata. Kusząca perspektywa. Warta postawienia wszystkiego na jedną kartę.

Właśnie dlatego na tą konkretną misję mają wyruszyć najlepsi z najlepszych. Otoczeni najnowocześniejszym sprzętem naukowym i najbardziej niezawodną bronią na świecie muszą przedostać się do serca Virungi, zorientować się co wydarzyło się z poprzednią ekipą. Oszacować straty, posprzątać, usunąć przeszkodę i kontynuować pierwotny cel. Kierującą kilkunastoosobową wyprawą zostaje młoda ambitna informatyk Karen Ross, która opętana jest narzuconym jej przez zarząd zadaniem. Towarzyszy jej specjalista behawioralny od zwierząt naczelnych Peter Elliot i jego kilkuletnia podopieczna gorylica Amy. Przewodzi im doświadczony najemnik Munro, którego zadaniem jest odnaleźć obóz i bezpiecznie przeprowadzić ekspedycję przez kongijską dżunglę.

Każdy z bohaterów kieruje się innymi pobudkami. Dla Ross priorytetem są błękitne diamenty. Będąc technologiczną maniaczką nie wyobraża sobie już świata bez nowatorskiej technologii czerpiącej z ich wyjątkowych właściwości. Elliot pragnie rozpoznać nowy, niezidentyfikowany gatunek drapieżnego goryla jednocześnie badając reakcje Amy. Munro pragnie jedynie przedostać sie przez tropikalną puszczę, odebrać zapłatę i wrócić do siebie. Wszyscy odgrywają przed sobą wyuczone role. Szczerość nie wchodzi w rachubę, gdy stawki są tak wysokie. Jednak skonfrontowani z rzeczywistością i nowymi możliwościami, jakie dała im dżungla, zrzucają swoje „maski”. Prawda okazuje się wyjątkowo bolesna.

W „Kongo” nie ma magii. Nie występują zjawiska nadprzyrodzone. Nie ma tajemnic. Są ludzie. I jest swego rodzaju przygoda. Może nie taka, o której marzy każdy, kto w dzieciństwie chciał być Indianą Jones’em. Bardziej przygoda pozbawiona złudzeń. I fałszywych pobudek. Eksploracja pozbawiona kolorowych piórek. Naga prawda. I ta prawda ma raczej gorzki smak. Odarta zostaje z mitów i dziecinnych snów. Ta historia pozwala uświadomić sobie, że w odkrywaniu nowych światów nie ma nic tajemniczego. Wszystko jest wykalkulowane. Obliczone co do centa. Doprecyzowane. Nie ma tu miejsca na brawurę. Wszystkim kierują ludzie. A ludźmi żądza zysku i pragnienie sławy.

I nagle zdajemy sobie sprawę, że przecież tak było od zawsze. Kolumb nigdy by nie popłynął w drogę do Indii, gdyby nie pragnienie królowej Izabeli pozyskania nowych wyznawców chrześcijańskiej wiary. Tym samym poszerzenie swoich wpływów w Watykanie. Magellan nie dostałby statków, gdyby nie wizja nowego, szybszego strategicznego szlaku dla handlu przyprawami. A Jacques Cartier nigdy nie namówiłby króla Franciszka I na wyprawę na północ Ameryki, gdyby nie pragnienie odnalezienia nowych złóż złota…

Człowiek uzyskał nowe technologie. Unowocześnił techniki nawigacji. Pojawiły się satelity, GPS, internet… Zorganizowanie podróży trwa teraz zaledwie kilka dni, a nie całe lata jak za czasów Kolumba. Nie musimy bać się zabójczych ludożerców. Nie musimy błądzić całymi dniami po nieznanych terenach z tonami ekwipunku. Wszystko jest szybsze i łatwiejsze. Zorganizowane perfekcyjnie i idealnie. Tylko ludzie i ich motywacje nic a nic się nie zmienili.

O.