Miłość do podróżowania, wiara w oczyszczająca moc wędrówki i zamiłowanie do częstej zmiany miejsca pobytu to bardzo wdzięczny temat dla różnorodnych twórców kultury. Wanderlust to motyw, który przebija się od zawsze, a który można najlepiej zobrazować postacią Włóczykija z sagi o Muminkach Tove Jansson. Iść przed siebie, jechać w kierunki słońca, często z raczej zarysowanym celem, bo to właśnie wędrówka i idea podróży same w sobie są najważniejsze, tak jak wyrwanie się z okowów codzienności. Cechą wędrowca jest pragnienie wiecznej zmiany, strach przed rutyną i wtłoczeniem w społeczną machinę z wyścigiem szczurów na czele. Nie łatwo być wagabundą, tym bardziej we współczesnym świecie nakierowanym przez system.
Śpiączka jest jednym z najniezwyklejszych stanów w jaki popaść może ludzkie ciało. Nie do końca objaśniony fenomen, przypadłość, która wciąż kryje w sobie moc medycznych sekretów. Niby sen, który nie do końca jest snem. Istnienie w nieistnieniu. Przerażająca ciemność, w której nie ma nic, a może jest wszystko. Uśpiona świadomość, zatracona przytomność, odcięcie od rzeczywistości. Koma. Ci, którzy budzą się ze snu, po miesiącach, czasami wielu latach, nie wiedzą dokładnie gdzie byli, dokąd uciekł im ten utracony czas. To jedna z tych największych tajemnic. Zagadka cielesności, mózgowych fal, które wyprowadzają człowieka poza ciało, gdzieś, gdzie nawet pamięć nie ma dostępu.
Mokradła, bagna, wrzosowiska, wzgórza, doliny, szczególnie te angielskie, na jednej z brytyjskich wsi, a na nich dom. Takie osamotnione, opuszczone domostwa, gdzieś na końcu świata, odcięte od cywilizacji, pełne złych wspomnień aż proszą się o swojego ducha. O zjawę, która będzie go nawiedzać, która będzie krążyć po pokojach i ciemnych korytarzach. Dmą wichry i nigdy nie jest pewne, czy to jeszcze wycie wiatru, czy wrzask osamotnionej duszy. Wiecznie siąpi deszcz, a jego bębnienie o szyby miesza się ze stukaniem mebli w pustych pomieszczeniach. Mgła osacza go z każdej strony, tworząc omamy, zaburzając percepcję, nic nie jest pewne, nic nie przypomina istoty rzeczy.
Takie właśnie domy, posiadłości, w których śmiech już dawno nie odbijał się od ścian, a ostatni raz słychać w nich było krzyki złości i rozpaczy, aż prosi się o swoją opowieść. I o nazwę, która przejdzie do legendy. Idealnym przykładem takiego opuszczonego, nawiedzonego domu jest Dom na Węgorzowych Moczarach otoczony Ławicą Dziewięciu Topielców z niesamowicie popularnej, gotyckiej powieści Susan Hill zatytułowanej „Kobieta w Czerni”.
Cyrk to z założenia miejsce dość tajemnicze. Mały, zamknięty świat, rządzący się własnymi prawami. Cyrk pojawia się nagle i równie niespodziewanie odjeżdża zostawiając za sobą opustoszałą przestrzeń i specyficzny zapach siana i waty cukrowej. Cyrk to swojego rodzaju iluzja, to jedno wielkie przedstawienie od początku do końca. Każda cyrkowa rodzina ma swoje tajemnice, swoje sekrety i tajniki cyrkowego fachu. Klauni, akrobaci, kobiety-gumy, iluzjoniści, treserzy zwierząt, miotacze ognia… Cyrk w swojej podstawie ma być jak wejście do krainy magii, do miejsca, gdzie zapomina się o wszystkich smutkach dnia codziennego – idea cyrku to pyszna zabawa i ucieczka od szarej rzeczywistości. Oczywiście każdy cyrk jest inny, ale bywają cyrki naprawdę wyjątkowe. Takie, w którym prawdziwa magia naprawdę istnieje…
Każdy z nas sięga po książki z różnych powodów – czasami po to, aby się bezpiecznie postraszyć, jak w przypadku grozy, czasami po to, by poczuć skok adrenaliny, jak przy thrillerach i sensacji, czasami po to, by wzruszyć się, zwyczajnie zachwycić, czy zapomnieć o całym świecie. Istnieją również książki, po lekturze których czytelnik po prostu czuje się lepiej i intensywniej – ich fabuła dostarcza moc pozytywnej energii, wywołuje uśmiech na twarzy, a przeżywana historia, dzięki elementowi katharsis sprawia, że na końcu wychodzimy szczęśliwsi, pełni wiary w dobro i w siłę przeznaczenia. Może brzmi to trochę naiwnie, jednak takie książki, po które naprawdę warto sięgnąć od czasu do czasu, potrafią zdziałać cuda, nadać życiu nowy kierunek, lub sprawić, że będziemy wdzięczni za nasz własny los.
Kiedy powieść staje się bestsellerem zanim jeszcze trafi na dobre do księgarń, kiedy znamienity autor gatunku (i przyjaciel pisarki) nazywa tę powieść „najwspanialszą angielską powieścią fantastyczną, jaką napisano na przestrzeni ostatnich siedemdziesięciu lat” (wykluczając tym samym np. Tolkiena i jego „Władcę Pierścieni”), a wydawnictwo kreuje jedną z największych kampanii reklamowych jakie kiedykolwiek stworzono do promocji książki, to oznacza, że nie pozostaje nic innego, jak skierować swój wzrok i podążyć za chwytem, za świecidełkiem, które zahipnotyzowało tysiące, nawet jeśli minęło już ponad dziesięć lat od premiery, a sama powieść nie stała się jednak, wbrew przewidywaniom wydawców, hitem na miarę innej powieści, której próbowała dorównać.
Mowa tu o gargantuicznej, magicznej-niemagicznej powieści autorstwa brytyjskiej pisarki Susanny Clarke, czyli „Jonathanie Strange’u i Panu Norrellu”, która miała stać się hitem na miarę cyklu o Harrym Potterze J.K. Rowling, tylko dla dorosłych, z całym zapleczem poparcia od wybitnego Neila Gaimana, wyżej wymienionego jako przyjaciela autorki. Co poszło nie tak? Być może to, że Susanna Clarke wysoko stawia poprzeczkę i wymaga od czytelnika, jednak sama do tej poprzeczki nie do końca dosięga, co więcej, rozdrabnia się już od pierwszych rozdziałów i zamiast przyciągać, odstręcza nadmiarem hiperboli, pastiszem, który sprawdza się przy pamfletach, jednak przy ośmiuset stronicowych dziełach po prostu męczy, i zamaszystym tłem społeczno-obyczajowym, które ściąga na manowce i pozwala zapomnieć, o czym tak naprawdę miała być to historia.
A sam zamysł fabularny jest niezwykle prosty. Na początku dziewiętnastego wieku, w Anglii, podczas Wojen Napoleońskich, magia już nie istnieje. Dawno temu, w czasach średniowiecznych czarodziejów rozwijała się, a jej praktykowanie było czymś naturalnym. Jednak z czasem sztuka ta stała się jedynie teorią, zwyczajnym konceptem, którym zajmują się współcześni „magowie”, czyli męskie kółka zatwardziałych dżentelmenów, ukrywający niekompetencje w klubach wzajemnej adoracji. Ale jest ktoś w Anglii, kto wciąż potrafi czarować – niejaki Gilbert Norrell, odludek i znawca tematu, ekscentryk okopany w księgach, który ma szansę zrehabilitować magię i sprawić, że na nowo rozkwitnie. Wkrótce przybywa do Londynu i wkracza na polityczno-śmietankowe salony, gdzie jego umiejętności okazują się być przydatne w zbrojnym konflikcie z Napoleonem. Na dokładkę, niebawem pojawia się drugi mag o niezwykłych umiejętnościach, utalentowany Jonathan Strange i razem z Norrellem przyjdzie im stanąć naprzeciw przeznaczeniu i przepowiedni Króla Kruków, władcy magicznej krainy.
Całość powieści opiera się na alterantywnej ścieżce europejskiej historii, którą Susanna Clarke skrupulatnie wypełnia kolejnymi wyjaśnieniami, dziesiątkami przypisów i anegdotami, które mogą przyprawić o zawrót głowy. Wszystkiego jest tutaj dużo, intensywnie i z pasją historyka, który w końcu ma szansę wyjaśnić WSZYSTKO i ani słowa mniej. Co więcej, stwarza w „Jonathanie Strange’u i Panie Norrellu” niby atmosferę tradycyjnej powieści obyczajowej w stylu Karola Dickensa, czy Jane Austen, jednak szybko czytelnik zostaje przytłoczony ciętością języka, rozbudowanymi relacjami salonowych rozgrywek i wrzucony w tło, które ma tyle detali, że można się w nim zagubić, tracąc podstawowy wątek. Między tytułowymi bohaterami rysuje się typowa sherlockowsko-watsonowska dynamika w stylu Sir Arthura Conan-Doyle’a, jednak w nadmiarze i za bardzo, co daje efekt przerysowania, jeszcze bardziej podkreślając karykaturalność powieści. Całość próbuje się doprawić nutką mrocznej tajemniczości, zapomnianej magii w gaimanowskim stylu, legendami prosto z Krainy Faerie, ale te wtłoczone w rozsadzoną hiperbolą fabułę, nie dają już ukojenia.
Ostatecznie powieść Susanny Clarke traci na lekkości przez swój własny, nadmierny rozmach, przez próbę uwiarygodnienia nowo wykreowanych faktów historycznych i zapatrzenie się w swój ogrom i zamaszystość. Z jednej strony chciałoby się podziwiać Susannę Clarke za takie skupienie się na detalach, ale dość szybko fabuła rozchodzi się w szwach i nawet momenty przełomu nie są tak intensywne w doznania, bo energia zostaje pochłonięta w całości przez wątki poboczne i elementy tła. Emocje wyczerpują się i opadają szybciej niż przychodzi finał i ostatecznie nie daje on fabularnego spełnienia. To niby jest wyrafinowana proza, pełna metafor i odniesień, która pozwoliła autorce stanąć na piedestale, ale jednocześnie cisnęła ją w cień czytelniczego zapomnienia, bo „Jonathan Strange i Pan Norrell” nigdy nie dogonią przyjemnością poznania historii cyklu o Harrym Potterze, czy „Władcy Pierścieni”.
„Jonathan Strange i Pan Norrel” to dopracowany kolos, który z pewnością urzeknie wielbicieli przerysowanej angielskości, czy narracji pół-żartem, pół-serio podszytej czarnym humorem. Należy jednak pamiętać, że powieść Susanny Clarke może przytłoczyć ilością szczegółów, rozłożystym tłem społeczno-obyczajowym i skupieniem się na detalach, które zamiast dodawać „Jonathanowi Strange i Panu Norrellowi” lekkości, przeciążają ją, bo narracyjne dygresje zamiast zachęcać – odstraszają od fabuły. To książka przeznaczona dla wąskiego grona odbiorców, którzy lubią tego typu opowieści, pełne specyficznego rozmachu, penetrującego niepoznane dotąd zakamarki swojego ograniczonego świata. Bo mimo wszystko czytelnicy obyci w tego typu prozie, czy wielbiciele Neila Gaimana, którzy pragną nieco innego magicznego oderwania się od rzeczywistości, powieść Susanny Clarke mogą pochłonąć, delektować się nią, by w końcu odnaleźć objawienie. Jednak dla szerszej grupy odbiorców, szukającej „Harry’ego Pottera dla dorosłych” (jak reklamowano swojego czasu tę powieść), „Jonathan Strange i Pan Norrel” może okazać się nie tym, czego oczekiwali. Jak dla mnie, pozostawia poczucie magicznego niedosytu.
Francja, wiek siedemnasty, panowanie najjaśniejszego Króla Słońce – Ludwika XIV Wielkiego z dynastii Burbonów. Cóż to był za czas dla wersalskiego pałacu! Fala niebywałego przepychu, szalonych intryg i arystokratycznych rozgrywek zaprzątała główki bywalców dworu. Cały czas coś się działo – bale, spotkania, obiadki, spektakle, a wszystko mieniło się jak w kalejdoskopie. Gdzie przemieszczał się władca, gdzie świeciło niebiańskie Słońce, tam bywali najznamienitsi aktorzy, najpoczytniejsi literaci, najbardziej rozchwytywane damy… W końcu Ludwik XIV znany był z niezwykłych porywów serca i otaczał się pięknymi kobietami, które pod jego protekcją zyskiwały, chociaż na krótką chwilę, niewyobrażalną władzę. Kochanki, metresy, podopieczne, a wokół nich sieć niebywałych intryg. I inne kobiety…
Historia niejednokrotnie udowodniła i wciąż przypomina, niemal każdego dnia, że inność, odmienność rzadko bywają w cenie. Unikatowość zazwyczaj bywa czyimś przekleństwem, a zysk przynosi wszystkim, tylko nie tym, których dotyczy. Bowiem inność może stać się bronią, narzędziem manipulacji w rękach silniejszego, sprytniejszego, tego, który jest w stanie i ma możliwość poświęcić wiele i pozbawić się skrupułów. Idealnie sprawdzają się tutaj obrazy krain totalnych, autorytarnych, których reżim opiera się na strachu i wbijaniu w błoto tych, którzy mają odwagę być sobą. Inwigilacja, propaganda, publiczne egzekucje. I jeszcze tortury, obozy pracy i karne kolonie, w których znikają ludzie. To rzeczywistość, która była, jest i będzie powracać, tak w realnym świecie, jak na łamach popkulturowych fikcji.
Dwadzieścia pięć lat temu, widzowie stacji ABC, a wkrótce wszyscy, których stacje wykupiły czas emisji, co tydzień wstrzymywali oddech i próbowali odpowiedzieć na pytanie: „Kto zabił Laurę Palmer?”. Zagadka była tym wspanialsza, że serial, stworzony przez wizjonerskiego Davida Lyncha, łączył w sobie małomiasteczkową tajemnicę z niezwykłymi sekretami, a wszystko w niespotykanej dotąd w telewizji atmosferze. „Twin Peaks”, bo to o nim mowa, wkrótce przeszedł do historii, widzowie wciąż od niego powracają, a Laura Palmer stała się swoistą ikoną ofiary. Wielu próbowało powielić sukces serialu Lyncha. Wielu naśladowało, całkiem nieudolnie, próbując odwzorować duszne, niezrozumiałe relacje mieszkańców tego sennego górskiego miasteczka. Przepis wydawał się prosty – mała społeczność, miejscowe zależności i sekrety, których każdy chce chronić, gdy pojawia się „ten z zewnątrz”.
Móc poznać naturę wszechrzeczy! Wejść za czarną, niewidzialną zasłonę ciemności wszechświata! Odkryć odpowiedzi na te najbardziej nurtujące ludzkość pytania. Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy? Jaki jest cel naszego istnienia na ziemi? Pokonać barierę czasu! Uzyskać nieśmiertelność! Sprawić, że dusza będzie żyła zawsze, a nasza świadomość nigdy nie zginie. Nie brakuje w historii ludzkości śmiałków, którzy byli zdolni poświęcić wszystko, byle spróbować odkryć chociaż jeden z tych dręczących sekretów. Jak by to było, gdyby człowiek miał szansę rzeźbić w swojej historii? Nawracać, powracać, próbować na nowo kreować swoją rzeczywistość? Zrozumieć sens wszystkiego, chociaż wszystko wydaje się być tak wielkim i nieogarniętym pojęciem.