Bezsenne Środy: „17 podniebnych koszmarów” Stephen King i inni – recenzja

"17 podniebnych koszmarów" Stephen King
„17 podniebnych koszmarów” Stephen King

Stephen King i Spółka prezentują antologię tematycznych opowiadań z pogranicza grozy i zabierają swoich czytelników w przestworza w 17 podniebnych koszmarach.

Czujesz lęk przed lataniem? Boisz się wsiąść do samolotu, helikoptera, balonu, a sama myśl o wzbiciu się w powietrze sprawia, że drżą Ci kolana i zasycha w gardle? Powietrzne wygibasy nie są dla Ciebie? To zapomnij o tej książce! A jeśli w powietrzu czujesz się jak ryba w wodzie, to poczekaj chwilkę, poczekaj dwie już King sprawi, że odechce Ci się latania na dobre.

Czytaj dalej

TOP 5 OPOWIEŚCI O NAWIEDZONYCH DOMACH

Opowieści o nawiedzonych domach - TOP5 Wielkiego Buka

Opuszczone, opustoszałe domy noszą piętno ludzkiej przeszłości. Stoją osamotnione, nawet jeśli otoczone przez życie, to już jakby martwe, zawieszone w wiecznej ciszy. W ich ścianach odbijają się echa zapomnianych wspomnień, najistotniejszych emocji wyrytych w jego murach. W powietrzu wraz z drobinkami kurzu unosi się czyjś nieuchwytny zapach, zamknięty na zawsze, hulający po pokojach wraz z przeciągami. A nocą Przy pełni księżyca, kiedy jakiś śmiałek podejdzie blisko drzwi, to być może usłyszy nawet jakieś głosy, w wyobraźni dojrzy tańczące w cieniach widma, uwierzy, że dom ożywa na nowo, rozjaśnia się i pogrąża w iluzjach tego, co odeszło już na zawsze i nigdy nie wróci.

A wędrowcy dziś w dolinie
Przez dwa okna krwią płonące
Widzą kształty rozdźwięczone
Fantastycznie kołujące
I, jak rzeki wir szalonej,
Rój zgrzytliwych płynie ech
Poprzez wrota wykrzywiony
Bez uśmiechu w wieczny śmiech.

przeł. Bolesław Leśmian

Czytaj dalej

„Jestem Legendą” Richard Matheson

Bombla_IamLegend

 

„Full circle. A new terror born in death, a new superstition entering the unassailable fortress of forever. I am legend.”

O wampirach mówi się i pisze wiele. W końcu to ikony popkultury i kultury w ogóle. Mityczne stwory, nieśmiertelne i ponadczasowe. Wyciągnięte z odmętów legend i ludowych przesądów. Historii o potwornych istotach wysysających krew z niewinnych ludzi, szczególnie zamiłowanych w młodych dziewicach i dzieciach. Od czasów napisanej przez Polidoriego noweli zatytułowanej „Wampir”, a kilkadziesiąt lat później wydania kultowej już powieści, dzięki której narodziła się jedna z największych ikon literacko-filmowych świata, czyli „Draculi” Brama Stokera, wampir zadomowił się na dobre i sam został niejako wciągnięty w popkulturowe szaleństwo. Nie ukrywam, że lubię wampirze postacie. Kuszą i fascynują, oscylując na granicy największego tabu z możliwych. Oczywiście te najbardziej klasyczne, prawdziwie okrutne, skłonne do sadyzmu i walające się w oparach dekadencji.  Perwersyjne w swoim łaknieniu i potrzebie opijania się krwią do nieprzytomności. O takich wampirach warto czytać i takich wampirów warto szukać w odmętach dobrej literatury.

Czasami w swoich poszukiwaniach można natrafić na prawdziwą wampirzą perełkę. Opowieść intrygującą pomysłem, bawiącą się formą, przekształcającą mit i nadającą zdawałoby się utartym już ścieżkom całkowicie nową jakość. Taka jest właśnie doskonała, klasyczna powieść Richarda Mathesona zatytułowana „Jestem Legendą” („I am Legend”) z 1954 roku, która pomimo tylu lat wciąż pozostaje jak najbardziej aktualna i ponadczasowa. Powieść niezwykła i dość prekursorska, ukazująca jako jedna z pierwszych zagładę ludzkości w związku z pandemią nieznanego do tej pory zmutowanego wirusa.  Jednocześnie mocno zakorzeniona w swoich czasach. Akcja „Jestem Legendą” rozgrywa się dwadzieścia lat w przyszłość, czyli w latach siedemdziesiątych dwudziestego stulecia, w Stanach Zjednoczonych. Kolejny światowy konflikt przyniósł człowiekowi ostateczne rozwiązanie. Co prawda nikt już nie był zwycięzcą, ale jedno było pewne – zbrojne ataki zmieniły coś na naszej planecie. Zaraz po wojnie zaczęły się związane z użyciem broni masowego rażenia zmiany klimatu, niosące za sobą upalne wiatry, wiry powietrza i burze. A wraz z nimi nadeszła śmiertelna choroba.

Głównym bohaterem powieści jest Robert Neville – ostatni człowiek na ziemi. W związku z pandemią stracił swoich najbliższych, żonę i córkę. Stracił również sąsiadów i znajomych. Wszystkich. Neville jest całkiem sam. Od prawie dziesięciu lat. I od prawie dekady, każdego dnia objeżdża swoje miasto zabijając kolejne ofiary choroby, a nocą, gdy nadchodzi pora ich żerowania, barykaduje się w swoim domu i słucha muzyki klasycznej, czekając na świt i pierwsze promienie słońca. Bo jak pewnie zdążyliście już się domyślić, pandemia, która owładnęła ziemię, to rodzaj potwornego wirusa, który zamiast ostatecznie zabijać, zamienia ludzi w wampiry. W ten sposób wokół Neville’a wciąż piętrzą się istoty, znane sprzed lat twarze, ale wszystkie już krwiożercze, nieustające w swoim polowaniu za świeżym pokarmem. Na szczęście, o ile najbardziej aktywne są one nocami (wtedy wyją, kuszą, krzyczą i łaszą się do drzwi naszego bohatera), to w ciągu dnia chowają się po domach, ciemnych zakamarkach i śpią, czekając na nadejście zmierzchu.

Każdy kolejny dzień Neville’a jest podobny do drugiego. Po przebudzeniu, ablucjach i innych zwykłych czynnościach obwiesza się czosnkiem i przygotowuje na polowanie. Chociaż polowanie nie brzmi odpowiednio, gdy opisuje się systematyczne tropienie kryjówek i wybijanie wampirów we śnie. Ponadto Neville prowadzi także na własną rękę badania –buduje sobie laboratoryjny kącik, pobiera próbki i najpierw próbuje odizolować wirus/bakterię, którą nazwie Vampiris, a potem eksperymentując na różne sposoby marzy o odnalezieniu lekarstwa. Neville tęskni do zwykłego, normalnego życia. Wciąż wspomina ukochaną żonę, widzi jej twarz w wampirzycach kręcących się u niego pod domem. Obserwuje upadek świata, opisuje go i powraca myślami do życia „przed”, gdy miał jeszcze nadzieję, gdy jeszcze wierzył w normalność.

Im dalej przenikamy do postapokaliptycznego świata Neville’a tym wyraźniej zauważamy jego przemianę. Coraz głębiej brnie w eksperymenty i poszukiwania. Przypominając z początku wyciągniętego z klasyki literatury pogromcę wampirów Van Helsinga, z każdym kolejnym dniem zaczyna bardziej przypominać zdeprawowanego doktora Mengele. Przestaje zabijać „szybko i czysto” nabijając wampiry na osikowe kołki, ale w zamian zaczyna się bawić swoimi ofiarami – wyciąga na słońce i obserwuje jak powoli ich ciało pali się w promieniach lub wstrzykuje specjalnie wydestylowane ekstrakty z czosnku, by z fascynacją obserwować powolne rozpuszczanie się tkanek. Porównuje ich budowę, nacina, rozcina, czy bada czaszkę. Dla Neville’a nie ma już żadnego tabu, nie ma prawa, poza tym, które sam sobie tworzy. Dzięki swoim okrutnych praktykom zmniejsza się również wampirza populacja, a jego nocni goście, którzy dziesiątkami czatowali i wyli pod domem, powoli się wykruszają. Neville zaczyna pogrążać się w coraz większym szaleństwie, napędzanym jego rosnącym poczuciem osamotnienia. I wtedy w jego życiu pojawia się Ruth, a wraz z nią powraca utracona dawno nadzieja.

 „Jestem Legendą” Mathesona zaskakuje swoją uniwersalnością. Nie nudzi, co to, to nie. Wciąga i zachwyca wieloznacznością. W przeciągu tych kilkudziesięciu lat nie straciła nic ze swojej wymowy, pomimo że stworzona była jako odpowiedź na przenikliwy strach Zimnej Wojny, na wspomnienie okrutnych wojen i masowej zagłady. Samotność prowokuje emocjonalne burze, naznacza rzeczywistość, mijający czas, gdy nie ma już nikogo do kogo można się odezwać. Przychodzi horror monotonności, horror odpowiedzialności i horror podejmowania wyborów. Neville’owi pozostaje jedynie co noc słuchać wycia w ciemnościach, obserwować zrujnowany świat i samemu powoli zamieniać się w swoisty rodzaj bohatera. Legendę opartą na własnym życiu, tym samym przechodząc do historii nowej ludzkości i zostając ostatnim takim człowiekiem.

O.

„Hell House” Richard Matheson

Bombla_HellHouseNie da się ukryć, że temat nawiedzonych domów, strasznych posiadłości na odludziu, które wywołują w ludziach strach i szaleństwo, jest niezwykle kuszący dla spragnionych dreszczyku emocji czytelników. Nie można także ukryć tego, że największy wkład w ten konkretny podgatunek horroru miała Shirley Jackson, której „Nawiedzony” („The Haunting of Hill House”) jest niedoścignionym arcydziełem gatunku i jeszcze przez wiele lat trudno będzie napisać lepszą historię tego typu. A próbowało już wielu. Richardowi Mathesonowi, który wydał „Hell House” w 1971 roku, nieomal się udało, jednak w ostatniej chwili odebrał sam sobie możliwość zwieńczenia całości genialnym zakończeniem (być może niezupełnie świadomie), zostawiając lekki niedosyt i dziwne poczucie fabularnego niespełnienia. A zabrakło tak niewiele…

„Hell House” (dosłownie „Piekielny dom”) jest ewidentnym hołdem złożonym opowieści Shirley Jackson, który dość intensywnie czerpie inspiracje ze swojego pierwowzoru. Zarówno w jednej, jak i drugiej historii podstawą jest pewna legenda związana z potencjalnie nawiedzonym domostwem, które na początku opowieści stoi opuszczone i osamotnione od lat, a po okolicy wciąż krążą plotki o dziwnych, niewyjaśnionych wydarzeniach podkreślających jego złą reputację. O ile Hill House był położony na pięknych, wiejskich terenach, to Hell House (zwany również Domem Belasco, od nazwiska pierwszego właściciela) zbudowany został na zgniłych, podmokłych i bagiennych terenach Maine, specjalnie z dala od wzroku ciekawskich. To, co łączy obydwie budowle, to ich chory, nienaturalny wygląd, z którego dosłownie wypływa zło; wygląd, który odrzuca, pozbywając się co wrażliwszych i jednocześnie przyciągając te najbardziej zwyrodniałe jednostki.

Identyczną sytuację możemy zaobserwować w przypadku bohaterów powieści. U Shirley Jackson pojawiają się cztery osoby: doktor, który przeprowadza psychologiczny eksperyment, dwie częściowo świadome swoich umiejętności medium i młody spadkobierca ziemi. U Mathesona dom odwiedzają również cztery osoby: profesor, który przeprowadza fizyczny eksperyment, dwoje medium o silnych zdolnościach paranormalnych i żona profesora, która z założenia ma być bardziej biernym obserwatorem niż uczestnikiem wydarzeń. Na dokładkę w obu książkach pojawia się stare małżeństwo, które dowozi jedzenie, a które za żadne skarby nie chce nawiązywać kontaktu zarówno z nowo przybyłymi, jak i z samym domem.

Ostatnim i największym podobieństwem – a zarazem paradoksalnie największą różnicą – są legendarni właściciele posiadłości, których życiorysy zdradzają brutalne usposobienie, i to z sadystycznymi skłonnościami. W Hill House jest to Hugh Crain, w Hell House − Emeric Belasco. O ile Crain był swojego rodzaju ofiarą miejsca, które wybrał na zbudowanie domu (w Nawiedzonym to dom/miejsce jest złem samym w sobie), to dom Belasco zyskał swoją upiorną nazwę i status Mount Everestu wśród nawiedzonych domów świata tylko i wyłącznie dzięki wybrykom samego właściciela, a budynek odzwierciedla stan jego mrocznej, przepełnionej złem duszy.

To kim był Emeric Belasco za życia? Z dosłownych opisów przedstawionych w książce wynika, iż Belasco był autentycznym i zmasowanym wcieleniem bohaterów ze „120 Dni Sodomy” Markiza de Sade. Swego rodzaju inkarnacją, kumulującą ich najgorsze, najokrutniejsze i najbardziej zwyrodniałe cechy. Uwielbiał eksperymentować z ciałem i psychiką człowieka. W szczególności wtedy, gdy ta była poddawana skomplikowanym i wyrafinowanym torturom godnym wszelkich chorych idei zrodzonych z umysłu sadycznych, integralnych potworów. Sam siebie traktował jako istotę wyższą, nadczłowieka, który siłą swojej woli potrafi łamać innych i zmuszać ich do zwierzęcej wręcz uległości. Co więcej, wcale nie zależało mu na wynikach swojej pracy. Robił to wszystko dlatego, że mógł, a inni go słuchali i oddawali się dobrowolnie w jego ręce, urzeczeni płynącą z niego siłą. Nie czerpał z tego przyjemności, żadnej satysfakcji – kompletna i pełna apatia.

Tym, co wyróżniało go na tle innych pierwszych właścicieli nawiedzonych posesji, był cel: transgresja ponad wszystko. Nawet kosztem własnego życia. Przeć naprzód, wychodząc coraz bardziej poza granice człowieczeństwa, by wreszcie zniszczyć nie tylko innych, ale przede wszystkim samego siebie. I nawet wtedy iść dalej. Pokonać bariery ciała i stać się duchem. Brnąć w nicość. W nieskończoność. Po kres czasu. Jak mówili sadyczni bohaterowie: tak, by spalić samo słońce, a nawet to nie wystarczy.

W „Hell House” Richard Matheson przedstawił postacie uwikłane w ten dziwny świat paranormalnych doznań, w które jakoś żadne z nich do końca nie wierzy (poza jedną osobą), pomimo iż ich głównym celem jest usidlić i pokonać na zawsze ciemne moce nawiedzające dom. Na siłę próbują udowodnić i wcisnąć w ryzy sensownego rozumowania to, czego nie da się rozumem pojąć. O ile u Shirley Jackson bohaterowie zdawali sobie sprawę z mocy, jaką włada posiadłość Craina, to Dom Belasco traktowany jest raczej jak relikt przeszłości, niemy świadek strasznych wydarzeń, które nie powinny nigdy mieć miejsca, a tym bardziej powtórzyć się trzydzieści lat później. Z drugiej strony te wydarzenia i nieunikniona tragedia są wyczekiwane, ale niezrozumiałe przez przybyłych. Nie potrafią ich z niczym sensownym powiązać. Nękani własnym niedowierzaniem, wpadają w pułapkę, idealnie zastawioną „na miarę” każdego z nich.

Powieść Richarda Mathesona nie jest delikatną, niedopowiedzianą historią z kobiecymi elementami, jak u Shirley Jackson. To mocna, bardzo dosłowna historia, która ocieka perwersją, brutalnym seksem, krwią i ludzkim okrucieństwem. Tutaj nie ma nierozwikłanych tajemnic. Wszystko, co wydarzyło się w Domu Belasco, ostatecznie znajduje swoje wytłumaczenie. Bez symboli. Bez sekretów. I może to właśnie jest jej największą wadą. Zakończenie jest tak pewne, że gdy padają ostatnie słowa, aż dech zapiera z nerwów, że stało się coś innego, niż oczekiwaliśmy. Przychodzi moment niedowierzania, że przecież coś zupełnie przeciwnego miało się właśnie okazać. Pomimo to, „Hell House” Richarda Mathesona jest „prawie” idealną opowieścią o nawiedzonym domu, gdzie rządzą chore kreacje niepokonanego ludzkiego umysłu.

O.

* Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się 14 lipca, a którą można przeczytać także tutaj.