„Full circle. A new terror born in death, a new superstition entering the unassailable fortress of forever. I am legend.”
O wampirach mówi się i pisze wiele. W końcu to ikony popkultury i kultury w ogóle. Mityczne stwory, nieśmiertelne i ponadczasowe. Wyciągnięte z odmętów legend i ludowych przesądów. Historii o potwornych istotach wysysających krew z niewinnych ludzi, szczególnie zamiłowanych w młodych dziewicach i dzieciach. Od czasów napisanej przez Polidoriego noweli zatytułowanej „Wampir”, a kilkadziesiąt lat później wydania kultowej już powieści, dzięki której narodziła się jedna z największych ikon literacko-filmowych świata, czyli „Draculi” Brama Stokera, wampir zadomowił się na dobre i sam został niejako wciągnięty w popkulturowe szaleństwo. Nie ukrywam, że lubię wampirze postacie. Kuszą i fascynują, oscylując na granicy największego tabu z możliwych. Oczywiście te najbardziej klasyczne, prawdziwie okrutne, skłonne do sadyzmu i walające się w oparach dekadencji. Perwersyjne w swoim łaknieniu i potrzebie opijania się krwią do nieprzytomności. O takich wampirach warto czytać i takich wampirów warto szukać w odmętach dobrej literatury.
Czasami w swoich poszukiwaniach można natrafić na prawdziwą wampirzą perełkę. Opowieść intrygującą pomysłem, bawiącą się formą, przekształcającą mit i nadającą zdawałoby się utartym już ścieżkom całkowicie nową jakość. Taka jest właśnie doskonała, klasyczna powieść Richarda Mathesona zatytułowana „Jestem Legendą” („I am Legend”) z 1954 roku, która pomimo tylu lat wciąż pozostaje jak najbardziej aktualna i ponadczasowa. Powieść niezwykła i dość prekursorska, ukazująca jako jedna z pierwszych zagładę ludzkości w związku z pandemią nieznanego do tej pory zmutowanego wirusa. Jednocześnie mocno zakorzeniona w swoich czasach. Akcja „Jestem Legendą” rozgrywa się dwadzieścia lat w przyszłość, czyli w latach siedemdziesiątych dwudziestego stulecia, w Stanach Zjednoczonych. Kolejny światowy konflikt przyniósł człowiekowi ostateczne rozwiązanie. Co prawda nikt już nie był zwycięzcą, ale jedno było pewne – zbrojne ataki zmieniły coś na naszej planecie. Zaraz po wojnie zaczęły się związane z użyciem broni masowego rażenia zmiany klimatu, niosące za sobą upalne wiatry, wiry powietrza i burze. A wraz z nimi nadeszła śmiertelna choroba.
Głównym bohaterem powieści jest Robert Neville – ostatni człowiek na ziemi. W związku z pandemią stracił swoich najbliższych, żonę i córkę. Stracił również sąsiadów i znajomych. Wszystkich. Neville jest całkiem sam. Od prawie dziesięciu lat. I od prawie dekady, każdego dnia objeżdża swoje miasto zabijając kolejne ofiary choroby, a nocą, gdy nadchodzi pora ich żerowania, barykaduje się w swoim domu i słucha muzyki klasycznej, czekając na świt i pierwsze promienie słońca. Bo jak pewnie zdążyliście już się domyślić, pandemia, która owładnęła ziemię, to rodzaj potwornego wirusa, który zamiast ostatecznie zabijać, zamienia ludzi w wampiry. W ten sposób wokół Neville’a wciąż piętrzą się istoty, znane sprzed lat twarze, ale wszystkie już krwiożercze, nieustające w swoim polowaniu za świeżym pokarmem. Na szczęście, o ile najbardziej aktywne są one nocami (wtedy wyją, kuszą, krzyczą i łaszą się do drzwi naszego bohatera), to w ciągu dnia chowają się po domach, ciemnych zakamarkach i śpią, czekając na nadejście zmierzchu.
Każdy kolejny dzień Neville’a jest podobny do drugiego. Po przebudzeniu, ablucjach i innych zwykłych czynnościach obwiesza się czosnkiem i przygotowuje na polowanie. Chociaż polowanie nie brzmi odpowiednio, gdy opisuje się systematyczne tropienie kryjówek i wybijanie wampirów we śnie. Ponadto Neville prowadzi także na własną rękę badania –buduje sobie laboratoryjny kącik, pobiera próbki i najpierw próbuje odizolować wirus/bakterię, którą nazwie Vampiris, a potem eksperymentując na różne sposoby marzy o odnalezieniu lekarstwa. Neville tęskni do zwykłego, normalnego życia. Wciąż wspomina ukochaną żonę, widzi jej twarz w wampirzycach kręcących się u niego pod domem. Obserwuje upadek świata, opisuje go i powraca myślami do życia „przed”, gdy miał jeszcze nadzieję, gdy jeszcze wierzył w normalność.
Im dalej przenikamy do postapokaliptycznego świata Neville’a tym wyraźniej zauważamy jego przemianę. Coraz głębiej brnie w eksperymenty i poszukiwania. Przypominając z początku wyciągniętego z klasyki literatury pogromcę wampirów Van Helsinga, z każdym kolejnym dniem zaczyna bardziej przypominać zdeprawowanego doktora Mengele. Przestaje zabijać „szybko i czysto” nabijając wampiry na osikowe kołki, ale w zamian zaczyna się bawić swoimi ofiarami – wyciąga na słońce i obserwuje jak powoli ich ciało pali się w promieniach lub wstrzykuje specjalnie wydestylowane ekstrakty z czosnku, by z fascynacją obserwować powolne rozpuszczanie się tkanek. Porównuje ich budowę, nacina, rozcina, czy bada czaszkę. Dla Neville’a nie ma już żadnego tabu, nie ma prawa, poza tym, które sam sobie tworzy. Dzięki swoim okrutnych praktykom zmniejsza się również wampirza populacja, a jego nocni goście, którzy dziesiątkami czatowali i wyli pod domem, powoli się wykruszają. Neville zaczyna pogrążać się w coraz większym szaleństwie, napędzanym jego rosnącym poczuciem osamotnienia. I wtedy w jego życiu pojawia się Ruth, a wraz z nią powraca utracona dawno nadzieja.
„Jestem Legendą” Mathesona zaskakuje swoją uniwersalnością. Nie nudzi, co to, to nie. Wciąga i zachwyca wieloznacznością. W przeciągu tych kilkudziesięciu lat nie straciła nic ze swojej wymowy, pomimo że stworzona była jako odpowiedź na przenikliwy strach Zimnej Wojny, na wspomnienie okrutnych wojen i masowej zagłady. Samotność prowokuje emocjonalne burze, naznacza rzeczywistość, mijający czas, gdy nie ma już nikogo do kogo można się odezwać. Przychodzi horror monotonności, horror odpowiedzialności i horror podejmowania wyborów. Neville’owi pozostaje jedynie co noc słuchać wycia w ciemnościach, obserwować zrujnowany świat i samemu powoli zamieniać się w swoisty rodzaj bohatera. Legendę opartą na własnym życiu, tym samym przechodząc do historii nowej ludzkości i zostając ostatnim takim człowiekiem.
O.