„Dzicy Detektywi” Roberto Bolaño

Bombla_DzicyDetektywi

 

„Jest taki rodzaj literatury dobry, kiedy się nudzisz. Pełno tego. Jest literatura dobra na czas, kiedy jesteś spokojny. To jest najlepsza literatura, tak mi się wydaje. I jest też literatura na smutek. A także na radość. Jest literatura dobra, kiedy jesteś ożywiony. I jest też taka, co pasuje do rozpaczy. Tę ostatnią chcieli uprawiać Ulises Lima i Belano.”

Powieść zwana TOTALNĄ, z wielkich liter, bo to o wielkiej literaturze tu mowa, ma to do siebie, że często wymyka się określonym ramom gatunkowym. Może być, chociaż wcale nie musi, typową powieścią obyczajową, z elementami thrillera bądź kryminału, nawet romansu, przygody, bądź niekoniecznie. Jej zadaniem bowiem jest jak najpełniej, jak najintensywniej odzwierciedlić prawdziwą rzeczywistość. A jak to w życiu bywa, nie istnieją ramy, nikt nie ma monopolu jedynie na komedię, czy tragedię, na dramat, czy bajkowy romans. Wszystkiego po trochu, tak jak w codzienności, w szarej zwyczajności. Skrupulatne jej odwzorowanie, ubranie „życia” w słowa wydaje się być niejako niemożliwe. Totalność i absolut niekoniecznie realne do osiągnięcia. Zbyt wiele emocji, zbyt wiele przeżyć, zbyt wiele człowieka w tym jest, a istoty człowieczeństwa, tej pełnej i całkowitej, nie da się przelać na papier. Niemniej, pisarze podejmują ten ostatni wysiłek. Zagrzebują się w literkach, kreują, budują, aż do opętania. I jeśli od siebie miałabym dodać coś do definicji powieści TOTALNEJ, to będzie to czas. Czas, który taka powieść tworzy – wyrwa w rzeczywistości czytelnika, któremu jest dane, a nie, który sam ten czas poświęca.

Jednym z idealnych przykładów takiej powieści absolutnej jest powieść chilijskiego autora, Roberta Bolaño, który już raz zamącił mi w głowie literackim potworem zwanym „2666”, a teraz znowu wrzucił w książkowy wir, utworzył nowy świat, na chwilę, gdzieś wewnątrz mojego, bym mogła zatopić się w odmętach niezwykłej historii opowiedzianej w jego „Dzikich Detektywach”. Ta tytułowa dzikość obecna jest już od pierwszych stron powieści. Czuć w powietrzu bunt, rewolucję, przemiany polityczne i obyczajowe Ameryki Łacińskiej, dzięki którym już za moment, już za chwilę, rozkwitną szalone twory literackiego świata, wypuszczą pędy, kwiaty i pyłki, obezwładniające wrażliwe umysły. Szaleństwo intelektu. Szaleństwo pióra. Poezja z najczystszej postaci w wielomilionowych miastach, które na zawsze pozostaną wioskami, czy na rozgrzanych, białych pustyniach wokół. Tysiące obgryzionych ołówków. Miliony zapisanych kartek. Setki skradzionych książek. Długie włosy, papieros w zębach, meskal na stole – buntownicy z wyboru. Tacy sami, a zupełnie inni. Przeciw władzy, przeciw utartym ścieżkom przodków, w poszukiwaniu literackiej tożsamości.

Tacy właśnie są „Dzicy Detektywi”. Opętani. Niepokorni. Nieujarzmieni. Jednak zamknięci w słowach Roberta Bolaño. W ponad sześciuset stronach. W trzech częściach. W prawie trzydziestu podrozdziałach. A uwierzcie mi, ciężko jest przytrzymać tych dzikusów w ryzach. Wystarczy odwrócić na chwilę wzrok i myk, już ich nie będzie, tylko szept poetyckich strof na horyzoncie, a w powietrzu przemijający dym z pewnego zioła. A wszystko to dzieje się w Meksyku lat siedemdziesiątych. Szalony rok 1968 pozostawił po sobie pokolenie zbuntowanych. Nonkonformistów, których głównym pragnieniem było tworzyć miejscową awangardę, bohemę poetycką i intelektualną elitę. W ten sposób właśnie powstaje grupa zrzeszająca ambitnych meksykańskich poetów, z misją zrewolucjonizowania tej oto poezji, o dumnej nazwie bebechorealistów. Życiowi aż do bólu, aż do flaków, aż do zachłyśnięcia rzeczywistością.

Założycielami tej dziwnej grupy są Chilijczyk Arturo Belano i Meksykanin Ulises Lima – para awanturników, o których krążą legendy, a którzy stają się niejako głównymi bohaterami tej opowieści. Nikt do końca nie wie, czym ta dwójka się zajmuje. Ktoś, coś tam opowiadał o handlu narkotykami, o przestępczych powiązaniach, o ucieczce przed mafią. Nic pewnego, ale niepowiedziane, że w tych historiach nie ma okruchów prawdy. Z początku o bebechorealistach, w tym o założycielach ruchu, dowiadujemy się ze wspomnień niejakiego Garcii Madero. Niespełna siedemnastoletni chłopak wpada w wir poetyckich uniesień, bierze udział w spotkaniach, zaczytuje się w opasłych tomach i pisze, pisze do utraty tchu. Dojrzewa jego styl, dojrzewa on sam. Nowe towarzystwo jest wręcz bajeczne, jak wyciągnięte z innego świata. Zakochuje się, uprawia miłość, pielęgnuje nowe przyjaźnie… I pewnego dnia, przypadkiem zostaje wplątany w awanturę i odjeżdża w siną dal wraz z Belano i Limą właśnie. Ta podróż prowadzi ich na pustynie Sonory, a jej celem poza ucieczką samą w sobie, jest też odnalezienie poetki, która według Arturo i Ulisesa była niejako pierwszą bebechorealistką – Cesárei Tinajero. Tworzyła w latach dwudziestych, wydała jeden egzemplarz poetyckiego pisma i… wszelki słuch o niej zaginął. Dokładnie tak samo, jak o Belano i Limie. Pozostała część powieści Roberta Bolaño jest bowiem próbą odpowiedzi, co wydarzyło się z tym poetyckim duetem. Kim tak naprawdę byli? Przed czym uciekali całe życie?

„Dzicy Detektywi” są jak literacka zagadka. Jak poetycka zabawa z czytelnikiem. Nic nie jest pewne, więc niczego pewnym być nie można. Podążanie za ciągle urywającym się tropem. Strzępki rzeczywistości wirują, jak w jakimś onirycznej, surrealistycznej wizji. Skrawki informacji migają pomiędzy narratorami, przefiltrowane już przez mijające lata i subiektywną wizję poszczególnych wydarzeń. Czytelnik zbiera relacje świadków, opowieści przyjaciół, znajomych i przypadkowych osób, których życie przecięło się kiedyś, w jakimś punkcie z bebechorealistami. To relacje skrupulatnie zebrane, podpisane, opatrzone miejscem i datą. Są tu byłe kochanki, bracia-poeci, wydawcy, rybacy, emigranci – pełny przekrój tamtego pokolenia. Wspominając Limę i Belano, tak naprawdę wszyscy ci ludzie opowiadają o sobie, o swoim życiu, wspomnieniach lat, które przeminęły bezpowrotnie.

„Dzikich Detektywów” Roberta Bolaño czyta się w napięciu, w oczekiwaniu. Czytelnik rejestruje po kolei wszystkie fakty, zbiera i archiwizuje, przeczuwając, że tak naprawdę nie do końca dowiaduje się tego, czego oczekiwał. Odpowiedź dostaje dopiero na sam koniec, ale nie jest to odpowiedź, jakiej się spodziewa. To po części kolejna zagadka, kolejny element łamigłówki, której podstawą jest życie i śmierć dwóch poetów, poszukiwanie Cesárei Tinajero i wielka, niekończąca się ucieczka. Wiele głosów, różne perspektywy, inne rzeczywistości, a wszystko jak zza pustynnej poświaty. Jest prażące słońce, kurz, droga i wreszcie emocje, które kłębią się, kotłują, by w pewnym momencie sięgnąć zenitu i wybuchnąć pełną parą, znikając szybciej, niż nastąpiła ich erupcja – to co w prozie Bolaño tak typowe i tak znaczące. Totalna totalność. Życie ponad życiem. Wielka literatura, która wciąga i nie wypuszcza ze swoich szponów.

O.

* Za wspaniałą powieść i emocje totalne dziękuję wydawnictwu Muza.

„Lodowisko” Roberto Bolaño

Bombla_Lodowisko
 

„Czasami rano, kiedy jem śniadanie, wyobrażam sobie, że mógłbym zostać niezłym detektywem. Jestem świetnym obserwatorem, mam zdolności do dedukcji, poza tym jestem zaprzysięgłym fanem kryminałów. Jeśli to w czymś pomaga… Tak naprawdę nie pomaga w niczym… Zdaje mi się, że Hans Henny Jahnn napisał kiedyś o tym: kto raz znalazł ciało ofiary zabójstwa, niech się przygotuje na kolejne trupy…”

Zbrodnia fascynuje czytelników od lat. Może nie zbrodnia per se, ale wszystko to, co oscyluje wokół niej – morderstwa, zabójstwa, czy innego makabrycznego czynu dokonanego przez człowieka na drugim człowieku. Motywy, śledztwo i postać samego detektywa bądź detektywów, którzy prowadzą z mordercą grę w kotka i myszkę aż do wielkiego, zazwyczaj krwawego finału, gdy wszystko się wyjaśnia, a sprawca zostaje złapany. Albo ucieka, by była szansa na kontynuację i traumatyczną przeszłość bohaterów. Wiele wątków powiela się, fabuły mieszają między sobą przez lata, fale przemocy narastają, a czytelnicy wciąż z zapartym tchem śledzą wszelkie możliwe wypadki, na każdym możliwym tle. Dzisiaj nawet bardziej niż chociażby dekadę temu. Niemniej, powieść kryminalna towarzyszy literaturze od zawsze. Jej napisania podejmują się mistrzowie gatunku, bądź, zupełnie eksperymentalnie, zatapiają w niej swe pióra twórcy znani z zupełnie innych historii.  Zbrodnia przyciąga i wciąga. Jednak bardzo rzadko znajduje się ktoś, kto potraktuje temat inaczej. Ugryzie opowieść z całkiem innej strony, a przysłowiowego i dosłownego trupa zostawi na boku, bo ten posłuży mu do opowiedzenia całkiem ciekawszej historii.

Kryminał, w którym zbrodnia to jedynie pretekst do zbudowania narracji stworzył chilijski autor Roberto Bolaño, w powieści zatytułowanej „Lodowisko”. Znajdziemy tu wszystkie typowe elementy gatunku, jednak poobracane i wykorzystane w taki sposób, by stworzyć coś zupełnie innego. Na bok idą śledztwo, motyw, kara. Na pierwszy plan natomiast wysuwają się ludzie – trzech wyjątkowych narratorów i otaczające ich postacie poboczne, z których każda może być domniemanym mordercą. Jedno jest pewne – dokonano zbrodni. Na tajemniczym lodowisku znaleziono ciało. Fabuła cofa się w czasie, by powiązać wszystko idealnie, wykreować misterne zależności, które powstały w międzyczasie. Wszystko się łączy i zazębia. Celem niby wciąż pozostaje rozwikłanie zagadki morderstwa, jednak jest to cel dla samego czytelnika, na którym skupiamy myśli, by lepiej ogarnąć znaczenie całości. Jest zagadka, na dokładkę padają pytania i dostajemy rozwiązanie. Daniem głównym są zależności i uczucia, które oplatają szczelnie fabułę. A deserem prześwietny język, jakim posługuje się Bolaño, dzięki któremu nawet najzwyklejsze konwersacje nabierają wyjątkowego znaczenia.

W nadmorskim miasteczku Z, gdzieś na wybrzeżu Costa Brava, właśnie rozpoczyna się letni sezon. Mieszkańcy zbierają swoje siły i przygotowują do dwóch najcięższych miesięcy w roku. Okolica wydaje się drżeć w oczekiwaniu, upał narasta z każdym kolejnym dniem, a turyści i sezonowi pracownicy przybywają z okolic Hiszpanii i całego świata. Pierwszym narratorem jest Remo Morán – dawniej pisarz, a dzisiaj właściciel campingu, baru i sieci sklepików z biżuterią. Jako nocnego stróża zatrudnia swojego dawnego znajomego – zagubionego meksykańskiego poetę Gaspara Heredię, którego historia zaczyna się po przyjeździe do Z. Trzecim narratorem jest Enric Rosquelles, do bólu ambitny radny miasteczka, prawa ręka pani burmistrz. Każdy z nich po swojemu wprowadza nas w swoje życie, powoli odkrywając kolejne karty i tłumacząc dokonane po drodze wybory.

Trzy różne głosy. Trzy zupełnie różne charaktery. Tak naprawdę nie łączy ich nic, albo nic nie powinno ich łączyć. Ot, ręka przeznaczenia. Jedno lato. Jeden sezon. I jedna dziewczyna – Nuria Martí – sławna młoda łyżwiarka, której odebrane zostaje stypendium olimpijskie, a marzenia o podróżach i międzynarodowej karierze lgną w gruzach. To ona niejako rozpoczyna ciąg kolejnych wydarzeń i ona stwarza powód do snucia opowieści. Względem Nurii obsesyjnym uczuciem pała Enric, dla którego miłość to seria jednostronnych poświęceń i szalonych działań, łącznie z nielegalnym wybudowaniem tytułowego lodowiska w starym, opuszczonym pałacu zwanym Pałacem Benvinguta, z miejskich funduszy, byle ukochana miała miejsce na treningi. W Pałacu, który jest zaniedbanym opuszczonym miejscem swoją kryjówkę odnalazły dwie znękane kobiety – Caridad i Carmen, powiązane ze sobą smutnym losem odrzuconych od świata. Obce tutaj. Obce wszędzie indziej. Za dnia błąkają się po miasteczku, w tym pomieszkują również na kampingu, na którym pracuje Gaspar. A Remo torturowany jest biurokratycznymi maniami Enrica i  w dodatku, zupełnie przypadkiem, zostaje kochankiem Nurii.

Pałacowy labirynt korytarzy i lodowisko w samym jego sercu przyciągają wszystkie te postacie i niczym wirująca po środku Nuria w skomplikowanych układach, tak oni wirują wokół niej. Dzieją się rzeczy niedopowiedziane, nieprzemyślane, zaskakujące, a wszystko w imię miłości i namiętności, które rodzą się pomiędzy poszczególnymi bohaterami. Lodowisko w letnim kurorcie nadmorskim jest tak nietypowe, tak zaskakujące, jak jakiś sen szaleńca. Widać w tym od razu poryw serca, który zmusił niejako Enrica do przekroczenia granicy i rzucenia się w wir miłosnych, jednak wciąż wyłącznie jednostronnych uniesień. Miasteczko natomiast rozpędza się, ruch narasta, a upalne dni zdają się doprowadzać do halucynacji, zawieszając postacie pomiędzy tym co realne a jedynie upragnione. Gęstnieje powietrze i gęstnieją emocje. Tylko na odrealnionym lodowisku unosi się para chłodu, który przenika do bohaterów i przypomina im o nieuchronnym końcu lata. O tym, że nic nie trwa wiecznie, a sezon musi się zakończyć. Tym razem wyczekiwaną tragedią. Gdyż w tej historii na tragedię się czeka. Ona wisi nad całą opowieścią, a gdy spada jest jak krótkie trzęsienie ziemi – kulminacją wszelkich emocji. Punktem zwrotnym, od którego coś się skończy, ale również zacznie od nowa. Już w innym tempie. W innej rzeczywistości.

Od „Lodowiska” Roberta Bolaño trudno się oderwać. Perfekcyjnie zbudowane napięcie trzyma czytelnika aż do końca, chociaż zdajemy sobie sprawę, że to gra pisarza z nami. Jakiś taki podstęp. Bo napięcie wynika ze zbrodni, potrzeby rozwiązania zagadki, a przecież nie miała to wcale być powieść detektywistyczna. Nie miał to być kryminał. A jednak podstawa gatunku pozostała. Pozwoliło to niecnie wciągnąć czytelnika w wykreowany świat miasteczka z Costa Brava i otworzyć drzwi do świata intryg jego zagubionych, osamotnionych mieszkańców. Każdy z nich czegoś szuka. Pragnie odnaleźć siebie w innych. Jest w tym przemoc. Jest szaleństwo. Jest pasja. A na dokładkę tajemnica, której nie można się oprzeć. Po raz kolejny powieść Roberta Bolaño pozostawiła mnie w zachwycie. Krótka, piękna w swoim wyrafinowaniu, hipnotyzująca genialnym stylem. Małe arcydzieło.

O.

*Za tą doskonałą powieść dziękuję panu Tadeuszowi Nagalskiemu z wydawnictwa Muza.

„2666” Roberto Bolaño

Bombla_2666

 

„… morderstwa kobiet (…) – To idzie falami. Co jakiś czas przychodzi następna fala i znowu stają się newsem i dziennikarze podchwytują temat. Ludzie też podchwytują temat i gadają, i historia toczy się jak śniegowa kula, i rośnie lawinowo, dopóki nie pojawi się słońce i pieprzona kula się nie roztopi, i wszyscy zapominają, i wracają do pracy.”

Na początek kilka faktów i zarys sytuacji. Chihuahua. Północny stan Meksyku. A w nim jedno z najszybciej rozwijających się miast na świecie. Trzymilionowe Ciudad Juárez. Tuż przy granicy zwanej Paso del Norte (północnym przejściu) – bramie do lepszego świata, bramie na zachód, tam gdzie wszystko jest piękniejsze i gdzie spełniają się marzenia – wejściu do Stanów Zjednoczonych. Miasto potworne. Miasto przeklęte. Miasto zabójcze. Uznane za najniebezpieczniejsze miejsce na świecie poza zadeklarowanymi strefami wojennymi. Miasto, w którym królują narkotykowy biznes, prostytucja i handel ludźmi. W wyniku walk karteli każdego roku giną tam tysiące ludzi. Jednak to nie wyłącznie narko-biznes sprawił, że Ciudad Juárez trafiło na listę najniebezpieczniejszych miejsc na ziemi, ale makabryczne zabójstwa i zniknięcia kobiet, które nie ustają od 1993 roku. Według oficjalnych danych w brutalny sposób zabito tam około pięciuset dziewczynek, dziewczyn i kobiet, ale nieoficjalnie mówi się o tysiącach ofiar. W tych obliczeniach nie uwzględnia się zgłoszonych zaginięć i nieodnalezionych ciał, które również liczy się w setkach.

To właśnie te brutalne zbrodnie, ich makabryczność i bezkarność sprawców zainspirowały chilijskiego pisarza Roberto Bolaño do napisania swojego opus magnum, powieści-potwora, gigantycznej i przenikliwej do szpiku kości, wydanej już pośmiertnie, a zatytułowanej „2666”. Do twórczości Bolaño przymierzałam się bardzo długo i nie byłam pewna co tam odnajdę, a raczej co odnajdzie mnie. Mówiono o arcydziele, samego twórcę cytowano i wychwalano, a Susan Sontag (której zdanie bardzo cenię) nazwała go „najważniejszym powieściopisarzem języka hiszpańskiego”. Pozostało mi się przekonać na własne oczy i na własnej skórze. Z tej literackiej przygody wyszłam zmiażdżona i emocjonalnie posiniaczona. Taki pewnie był zamysł samego Bolaño, chociaż jeszcze przed śmiercią (przedwczesną) zaznaczał, że chciałby, żeby ta historia pojawiła się w pięciu osobnych częściach. Może czuł gdzieś głęboko, że taki intensywny książkowy ładunek to zbyt wiele dla przyzwyczajonego do ułagodzonego obrazu przemocy czytelnika? Jak by nie było, jego spadkobiercy zadecydowali inaczej – „2666” w ponad tysiącstronicowej, oryginalnej wersji zawarło w sobie wszystkie pięć opowieści, których spoiwem i punktem stycznym są masowe zabójstwa kobiet w granicznej strefie Meksyku.

Zwierciadlanym odbiciem prawdziwego Ciudad Juárez jest w „2666” fikcyjna miejscowość Santa Teresa, która niejako przyzywa kolejnych bohaterów, odkrywając przed nimi swoje krwawe, podziemne tajemnice. Mamy pięć opowieści. Punktem wyjścia i klamrą zamykającą powieść jest postać Benna von Archimboldiego – niemieckiego pisarza, którego nikt nigdy nie widział, a którego dzieło jest źródłem niegasnącej fascynacji wśród literaturoznawców na całym świecie. Przypadek sprawia, że pierwsze cztery postacie poszukujące tego dziwnego twórcy trafiają za tropem właśnie do Meksyku tylko po to, by przekonać się, jak śmiertelnie niebezpiecznym miejscem jest Santa Teresa. Dalej historię kontynuują wyrwane z osi czasu fragmenty życia mieszkańców i przypadkowych przyjezdnych morderczego miasta – młodej Rosy, jej ojca Amalfitano, który wciąż drży w strachu o życie swojej pięknej córki, i amerykańskiego reportera o znaczącym imieniu Fate (z ang. przeznaczenie), który zostaje wplątany w podziemne życie Santa Teresa.

Kulminacyjną częścią „2666”, jednak nie ostatnią, jest „Część zbrodni”, którą spokojnie można zastępczo tytułować „Kroniką Śmierci”. Ta właśnie część powieści wydaje się być punktem wyjścia dla Bolaño, który próbuje w niej uchwycić chociaż niektóre z zapomnianych twarzy dziesiątek zamordowanych kobiet. W suchy, bezlitosny sposób opisuje kolejne ciała ofiar, ekstremalnie brutalnie gwałconych, kaleczonych i w końcu zabijanych, by na końcu zostać porzuconymi na wysypiskach, polach, pustyni, śmietnikach… Ta część przygważdża nas ideą wielkiej, anonimowej liczby, ludobójstwa i masowych grobów, do których ciała dziesiątek niezidentyfikowanych kobiet w końcu trafiają. Przypomina archiwum zbrodni, katalog portretów martwych istot, nieprzypadkowo nawiązując do nazistowskich zbrodni II Wojny Światowej. Bolaño nie znajduje odpowiedzi, pozostawia jedynie znaczące tropy. Im głębiej jego bohaterowie zanurzają się w skorumpowane, zarobaczone wnętrze Santa Teresa, uświadamiają sobie i my wraz z nimi, że te morderstwa nigdy się nie skończą. To krwawy, niezmienny element krajobrazu Sonory, w niezrozumiały sposób całkowicie oswojony przez większość jej mieszkańców. I resztę świata.

„2666” nie jest lekturą przyjemną ani łatwą. To gargantuiczny kawał opowieści ekstremalnie wymagającej, niezwykle intensywnej w czytelnicze doznania. To nie jest powieść na jedno posiedzenie. To nie jest powieść na relaksacyjny wieczór z książką. Wysysa z czytelnika całą uwagę, przyzywa go i kusi opowieścią potworną i wyjątkowo męczącą emocjonalnie. Bolaño zostawia nas zupełnie wyprutych, wyzutych i przerażonych. Podwaja te uczucia niedokończonymi wątkami, otwartymi zakończeniami i niedopowiedzeniami, które dręczyły mnie przez całą tą książkową przygodę. Czytając suche, katalogowe opisy kolejnych ciał torturowanych, gwałconych kobiet, po pewnym czasie miałam ochotę krzyczeć. Nie, nie krzyczeć – wrzeszczeć z niemocy, z niemożności zrozumienia. I co chwila zadawałam sobie to samo pytanie: jak to możliwe? W jaki diaboliczny sposób w XXI wieku, gdy na świecie pozostało tak niewiele sekretów do odkrycia, akurat tak makabryczna, ludobójcza zagadka wciąż pozostaje bez rozwiązania? Czego ludzie tak bardzo się boją? Czemu nikt nie reaguje tak jak powinien?

Jak widzicie „2666” pozostawia po sobie gorycz, smutek i zdziwienie. I dziesiątki pytań, wszystkie bez odpowiedzi. Kolejne sekrety. Kolejne tropy, które wciąż czekają, by ktoś za nimi podążył. I po wszystkim jestem pewna tylko jednego – że nie można zapomnieć o Santa Teresa, czyli nie można zapomnieć o Ciudad Juárez, bo zapomnienie i milczenie przyciągnie tam jeszcze więcej śmierci. Więcej zła. I jeszcze więcej niewinnych ofiar. „2666” to bukowy gigant. Dzieło totalne chociaż wciąż otwarte. Bardzo Duży Buk.

O.

*A dla wszystkich, którzy zastanawiają się dlaczego warto czytać takie trudne, bolesne i intensywne w wewnętrzne emocje buki, czyli o czytelniczym masochizmie, polecam doskonały tekst Anny „Katuj, tratuj – czyli trudna miłość w moim domu”. 🙂