„Oh, the rare old Whale, mid storm and gale In his ocean home will be A giant in might, where might is right, And King of the boundless sea.”
/Whale Song/
Mówią, że życie pisze najlepsze scenariusze. Tworzy najlepsze opowieści. Kreuje największe legendy. Te dobre, pełne bohaterskich czynów i poświęcenia, ale także te najmroczniejsze, które czyhają w ciemnościach i głębinach, czekając by je odkryć. Jedną z takich historii jest mit lewiatana. Potwora morskiego, olbrzymiej istoty, która zamieszkuje oceany ziemi i tam poluje, od czasu do czasu napotykając na swej drodze człowieka. O lewiatanie krążą legendy od początku istnienia rybołówstwa. Zatopione łodzie rybackie. Zaginione załogi. Zmiażdżone olbrzymie okręty. Tysiące podobnych opowieści, w które aż trudno uwierzyć, a które w literaturze powracają od wieków. Lewiatan zawładnął wyobraźnią marynarzy i ludzi związanych z morzem. Nie ma przed nim ucieczki i nie ma odwrotu. Lewiatan jest niepodzielnym władcą swojej morskiej krainy.
Dzisiaj już wiemy, że lewiatan to jedynie legenda. Nie istnieje, a może istnieje, ale z pewnością nie jest potworem. Nie jest zabójcą, krwiożerczą bestią, która poluje wśród fal. Legendarny lewiatan to po prostu wieloryb, kaszalot – największy ze swojego gatunku, od lat zagrożony wyginięciem. Współcześnie jedno z najspokojniejszych i pokojowo nastawionych istot na ziemi. Takich, które trzeba chronić, bo w każdym momencie, w chwili nieuwagi, mogą zniknąć na zawsze i nigdy się nie odrodzić. Jednak jak to z legendami bywa, każda niesie w sobie cząstkę prawdy i oparta jest na prawdziwych wydarzeniach.
W pierwszej połowie XIX wieku, opowieści o statkach staranowanych przez gigantyczne wieloryby nie schodziły z pierwszych stron gazet. Niektóre przeszły do historii, jak na przykład zatonięcie wielorybniczej jednostki Essex w 1820 roku. Cudem ocalała załoga przez kilka miesięcy dryfowała na małych łodziach, cierpiąc głód i choroby, ostatecznie zmuszona dokonywać aktów kanibalizmu na swoich współtowarzyszach. Z jej kilkudziesięciu członków przeżyło zaledwie kilku. Historię ataku na Essex spisał jej pierwszy oficer – Owen Chase, którego relacja zainspirowała jednego z najważniejszych amerykańskich pisarzy – Hermana Melville’a.
„Moby Dick, albo Wieloryb” (w oryginale „Moby-Dick or the Whale”) to literackie arcydzieło należące do kanonu światowej literatury, a którego wydanie w 1851 wcale nie zwiastowało jej późniejszego sukcesu. Powieść bardzo nietypowa, fikcyjna relacja tragedii, której autor spóźnił się z tematem o kilka lat. Jednocześnie opus magnum Hermana Melville’a, któremu poświęcił lata swojego życia, i dla którego sam zaciągnął się na statek wielorybników. Pełna symboli, biblijnych odniesień i metafor to historia obsesji tak wielkiej, że niosącej zagładę wszystkim, którzy podejmą się iść jej tropem.
Narratorem opowieści jest Ishmael, zagubiony młody marynarz, który nie do końca potrafi odnaleźć się w swojej rzeczywistości. Symbolicznie oderwany od świata, wyrzutek, postanawia zaciągnąć się jako harpunnik i nadać swojemu życiu nowy sens. To jego oczami poznajemy społeczność wielorybników i ich własną, odosobnioną od ogółu świata kulturę. Zaskakuje ich otwartość i tolerancja. Wielorybnicy do wszystkiego odnoszą się z niewymuszoną prostotą i ironicznym dystansem do życia. Nie oceniają pochopnie. Na nikogo nie patrzą z góry. Każdy może zaciągnąć się na statek i dołączyć do ich grona, byleby był szczery i potrafił poświęcić się ciężkiej pracy na wielkich wodach.
Ishmael dołącza do nietuzinkowej załogi statku Pequod, której kolejny rejs planowany jest na trzy następne lata. Jednostki obytej w wodnych bojach, znanej ze swoich połowów i zysków jakie przynosi swoim właścicielom. Poza miejscowymi i pochodzącymi z nowego kontynentu, doświadczonymi oficerami, w jej skład wchodzą również trzej czarnoskórzy „kanibale”, jak ich nazywa narrator, harpunnicy równie obyci w morskich bojach i doświadczeni w wielu wielorybniczych przygodach. Bez uprzedzeń. Bez swady. Załoga, której przyświeca jeden wspólny cel. Przynajmniej tak się z początku wydaje.
Na czele wyprawy stoi kapitan Pequoda – postać, o której krążą legendy, budzący strach i respekt, przez wielu uważany za szalonego – kapitan Ahab. „Moby Dick” to tak naprawdę jego historia. Pragnienia zemsty i jego wielkiej, nieogarniętej obsesji, by upolować monumentalne zwierzę. Dla niego Moby Dick symbolizuje największe zło istniejące na ziemi. Biały wieloryb, mutacja matki natury, przemierzający fale Pacyfiku, który zatopił kilkadziesiąt statków, stoczył walkę z setkami marynarzy, a samemu Ahabowi odgryzł nogę w ostatnim pojedynku. Nieposkromiony i niebezpieczny, jest zmorą wszystkich przemierzających oceany statków i to właśnie kapitan z Nantucket jest tym jedynym, który go pokona.
Ishmael dzieli się z nami wszystkimi spostrzeżeniami początkującego wielorybnika. Każdy rozdział powieści to kopalnia wiedzy na temat tych morskich ssaków i chociaż narrator nie nazywa ich ssakami, ale rybami, wszystkie fakty, historie i opowiastki są precyzyjnie opisane, tworząc mini-encyklopedię wielorybnictwa. Czytelnik ma szansę bezwiednie zanurzyć się w ten świat, stanąć na pokładzie Pequoda i czekać na wielki połów. Ale niebezpieczna monomania Ahaba jest zaraźliwa. Z czasem słowa Ishmaela zostają skażone wizją białego wieloryba. Od tego momentu cała załoga ma obowiązek wypatrywać poharatanego harpunami grzbietu Moby Dicka, stawiając jego pokonanie za główny cel wyprawy. W oczach Ahaba wszystko inne jest drugorzędne i nie ma większego znaczenia, bo takie jest jego przeznaczenie.
A sam Moby Dick? Wieloryb-albinos stworzony został przez Melville’a na podobieństwo istniejącego naprawdę zwierzęcia, któremu kres przyniosło spotkanie jednego z polujących statków w 1838 roku. Wielki ssak, o imieniu Mocha Dick (od wybrzeży Mocha) podobno przeżył spotkanie ponad stu wielorybniczych statków, zatapiając kilkanaście z nich na przestrzeniu trzydziestu lat. Tak jak jego rzeczywisty pierwowzór, Moby Dick był jednym z większych okazów swojego gatunku, o wyjątkowym, mleczno-białym kolorze skóry, porośnięty skorupiakami i ciągnący ze sobą kilkanaście wbitych w ciało harpunów, pamiątek z poprzednich spotkań. O ile Mocha Dick zginął, to Moby Dick w powieści Melville’a zawrócił w morskie odmęty. Prawdopodobnie Pequod i jego załoga byli jedynie kolejnym statkiem na jego drodze.
Opowieść Melville’a jest doskonale uniwersalna w swoim przesłaniu i dzięki temu zrozumiała dla czytelników w każdym wieku. Co więcej, stanowi także idealną zagadkę dla wszystkich o interpretatorskim zacięciu i tych, którzy uwielbiają doszukiwać się ukrytych głęboko sensów i przesłań. Z jednej strony mamy tu rozbudowaną powieść przygodową. Marynarską historię morskiej pogoni za legendarnym potworem, wielkiej zemście i przeznaczeniu, w której marynarze z pokładu Pequod jawią się niczym grupa rycerzy na swojej ostatniej wielkiej wyprawie ku nieznanemu. A wszystko to okraszone encyklopedyczną wiedzą przemycaną między rozdziałami książki. Z drugiej zaś strony, to legenda, która jest metaforą życia i pogoni za tym co tak naprawdę od zawsze nieuniknione i do czego wszyscy zmierzamy. O mrocznej stronie ludzkości i jej wydumanych pragnieniach dążenia do celu bez względu na konsekwencje i straty. Ku zagładzie i ciemności. W końcu „Moby Dick” to po prostu opowieść o zderzeniu człowieka z naturą. O odwiecznej wojnie o panowanie na ziemi i dominację tego, który wygra ostateczny pojedynek, a którą prowokujemy my, ludzie, pragnąc spenetrować nieodgadnione. I często zapominamy, że to nie Moby Dick poszukuje nas, ale to my obsesyjnie poszukujemy jego.
O.
Chyba ucieszyłem się już z samego faktu, że napisałaś o tej książce. Bo dotąd miałem wrażenie, że jestem bardzo osamotniony i z przeczytaniem w całości, i z lubieniem „Moby Dicka”. Przyznaję, że czasem wystawia na próbę cierpliwość czytelnika (choć nie jest aż tak źle), ale to i piękniej nawet, bo to samo dzieje się na morzu 😉
A dorzucę potencjalną ciekawostkę – scenariusz do ekranizacji z 1956 roku współtworzył Ray Bradbury – nie wiem jak Państwo, ale ja byłem cokolwiek zaskoczony 🙂
Cieszę się, że mój tekst sprawił Ci radość- faktycznie „Moby Dick” wystawia czytelnika na próbę. Z pewnością to nie jest powieść na raz, na gryza, dwa dni i koniec. Bywały momenty, że autentycznie czułam bujanie fal i odpływałam z tekstem, ale warto pokonać ten „dystans”, bo na końcu dopiero widać, jaki to rewelacyjny kawał literatury jest.
Ekranizacji jeszcze żadnej nie widziałam, bo zawsze kieruję się zasadą – najpierw książka, potem film 🙂 Z Rayem Bradbury to niby duże zaskoczenie, ale on faktycznie dużo czasu poświęcił Hollywood w swojej karierze, więc może nie aż tak duże 🙂
wow! nawet nie wiedziałam ze jest taka książka, widziałam film i był ciekawy ale skoro został zrobiony na podstawie powieści to muszę to przeczytać,
http://www.vannzaws.wordpress.com
Warto – mocna lektura, czasami „dla wytrwałych”, ale ostateczne wrażenie daje niesamowite 🙂 Pozdrawiam!
Ostatnie zdanie Twojej cudnej recenzji jest kluczowe. Moment uświadomienia kto na kogo poluje, który i tak w obsesji niczego nie zmienia. Vandrer pokochał książkę od pierwszych zdań o listopadzie, ale jak napisał w swojej recenzji, nie jest to miłość łatwa. Takie książkowe miłości są chyba jednak najpiękniejsze bo wymagają od czytelnika wybaczania. Moby Dick to kopalnia słów o ludzkiej naturze które można analizować wciąż od nowa.
Jak ja się przekopywałam przez tę powieść! Jak hiper wymagająca, ale tak piękna, że nie sposób odpuścić (jak ten Ahab nie mogłam odpuścić Moby Dicka) 🙂
Ja pierdziele.
Niby książka super, fajna historia, ciekawe przemyślenia, dobrze zbudowany świat, ale kurde: koleś przez 20 stron klasyfikuje wieloryby, przez jeden rozdział opisuje haczyki, na których wiesza sie harpun, przez dwa rozdziały… w sumie nawet nie wiem co, bo pominęłam te fragmenty. Ja się przez tą książkę przedzieram jak przez bagno wielorybiego tłuszczu.