Podsumowanie miesiąca – LUTY 2014

Bombla_PodsumowanieLuty2014Miało być przytulnie, miało być zimowo, a tutaj ni stąd ni zowąd wiosna za oknem! Zniknęły śniegi, zniknęły mrozy i kudłate buty powędrowały ze smutkiem do szafy. Wiecie jak bardzo lubię zimę i nie mogę odpuścić tego nagłego ocieplenia w lutym! Nie wspominając nawet tego, że ten miesiąc jest o te trzy dni krótszy i to już wystarczy, żeby zaburzyć mój nastrój.  Bo przecież trzy dni to moc czasu, który można by wykorzystać w godny i bukowy sposób! A tak jest krótko, do tego cieplej i jakoś tak przez to wszystko nieswojo, chociaż wcale nie marudno, czy smutno 🙂

O ile styczeń był niezwykle bogaty w książkowe doznania, to luty minął bardzo spokojnie, bez szaleństwa i przepychu poprzedniego miesiąca. Opublikowałam osiem tekstów, w tym oczywiście Ucztę Miłości w tegorocznym wydaniu. Czytelniczo nawet nie było tak źle, bo przeczytałam 8 pełnych buków i jestem w trakcie czytania dziewiątego, więc wychodzi na to, że na froncie bez zmian. Chociaż nie, bo zmiany jednak są – tym razem tylko dwie książki były w oryginale, a reszta w tłumaczeniu, czego jednak nie uważam za większy problem, a raczej za minimalne zaburzenie codzienności:

  • „Zimowa opowieść” Mark Helprin – czytelnicze rozminięcie się z oczekiwaniami, ale nie mogę napisać, że nie było warto 🙂 – do poczytania TUTAJ.
  • „Człowiek nietoperz” Jo Nesbø – pierwsze spotkanie z Harrym Hole wypadło tak dobrze, że teraz muszę zdobyć kolejne części 🙂 – na Buku niebawem.
  • „Szczęśliwa Ziemia” Łukasz Orbitowski – doskonała opowieść – do poczytania TUTAJ.
  • „Handlarz Ksiąg Przeklętych” Marcello Simoni – książka szepcząca o księgach tajemniczych – do poczytania TUTAJ.
  • „Heart-Shaped Box” Joe Hill – i znowu czułam się, jakbym czytała starego, dobrego Kinga – na Buku niebawem.
  • „Wegetarianka” Han Kang – moje pierwsze spotkanie z literaturą Korei Południowej. Trzy intrygujące opowieści połączone w jedną intensywną całość o tożsamości, o ciele i kobiecości.
  • „Sourland” Joyce Carol Oates – potworne smutne studium żałoby w tomie 16 opowiadań – na Buku niebawem.
  • „The King in Yellow” Robert W. Chambers – odkrycie lutego – do poczytania poniżej 🙂
  • „2666” Roberto Bolaño – w trakcie lektury – pierwsze wrażenia: kawał doskonałej literatury.

Jeśli chodzi o bukowe zdobycze, to luty należy do najsłabszych w ostatnim czasie! Styczniowe zestawy rozsiadły się po półkach, a ja w końcu zabrałam się za wyczytywanie zakupionych już pozycji, nie rzucając się obsesyjnie na nowości. Uważam to za mały sukces i prawie moment zen, kiedy nie czuję kompulsywnej potrzeby posiadania wszystkiego co pojawia się w księgarniach. Tym bardziej, że biblioteczki domowe i wirtualne uginają się pod ciężarem dziesiątek książek, których jeszcze nie ruszyłam, a które oczekują cierpliwie na swoją kolej. Tak sobie myślę, że chyba nadszedł w końcu na nie czas. I na więcej klasyki 🙂

Tym razem nie mam dla Was zestawu, ale jedną nowość, która przybyła do mnie do recenzji dla Gildii Literatury – „Bracia Sisters” Patricka de Witt (i nawet moje wesołe oko załapało się na fotkę). Od długiego czasu nakręcałam się na tę powieść, więc jak tylko nadarzyła się okazja ­ – porwałam!

Mua

I nie mogę zapomnieć o „Handlarzu Ksiąg Przeklętych” Marcello Simoni, którzy przyfrunął do mnie na tablet od wydawnictwa Sonia Draga, a który sprawił mi mnóstwo radości. I nie wyłącznie tym, że to godna i wciągająca opowieść o książkach, ale także małą Twitterową niespodzianką, jaką za sobą przyciągnął ­–zaraz po opublikowaniu twitta polubił go i podał dalej… Marcello Simoni z dopiskiem „Pierwsza polska recenzja”! Było to okropnie miłe 🙂

TwitterSimoni

To teraz czas na lutowe odkrycia literackie. A w sumie to literacko-filmowe i literackie:

Po pierwsze serial „True Detective”, produkcji HBO, z Matthew Mcconaughey i Woody Harrelsonem w rolach głównych. I to wcale nieistotne, że jego fabuła jest genialna, że to jeden z najciekawszych thrillerów ostatnich lat, a tych dwóch aktorów wymiata na ekranie, jak nikt. Nieistotne, że co tydzień siedzę z wypiekami na twarzy i pokrzykuję przed telewizorem, wymyślając co chwila rozwiązanie całej zagadki. Bo najważniejszą kwestią tutaj jest literackie powiązanie i bukowe analogie, które ta wyjątkowa produkcja wykorzystuje – opowiadania Roberta W. Chambersa zatytułowane zbiorczo „The King in Yellow” i mythos, jakim ta pozycja obrosła przez lata. Kto nie zna – polecam(w oryginale za darmo na stronie Project Gutenberg i na Amazonie).

Zbiór wydany w 1895 jest tak zaskakująco przewidujący przyszłość, tak dziwnie przejmujący, że wcale nie dziwi mnie fakt, że w oparciu o jego dzieło powstała cała mitologia, a swoje cegiełki do szalonego  konceptu dokładał m.in. H.P. Lovecraft i inni wielcy twórcy gatunku weird fiction. Elementem spajającym opowieści jest tajemniczy dramat w trzech aktach, zatytułowany właśnie „The King in Yellow”. To sztuka tak potworna, że każdy kto przeczyta więcej niż jej pierwszy akt popada w otchłań szaleństwa i już nigdy nie wraca z ciemności. Chambers zdradza jedynie fragmenty pierwszego aktu, jak Pieśń Cassildy, kawałek dialogu tajemniczego przybysza, kilka lokacji i imion. Nic więcej. Ale to wystarczy, by czytelnik poczuł się nieswojo. Podobno właśnie „The King in Yellow” jest kluczem do pojęcia głównych założeń fabularnych „True Detective”. Szaleństwo, religijne obłąkanie, makabra i kłamstwo/maska przeciw prawdzie. Już nie mogę się doczekać rozwiązania całości 🙂 A dla Was mały fragment:

„Along the shore the cloud waves break,
The twin suns sink beneath the lake,
The shadows lengthen
In Carcosa.

Strange is the night where black stars rise,
And strange moons circle through the skies
But stranger still is
Lost Carcosa.

Songs that the Hyades shall sing,
Where flap the tatters of the King,
Must die unheard in
Dim Carcosa.

Song of my soul, my voice is dead;
Die thou, unsung, as tears unshed
Shall dry and die in
Lost Carcosa.”

Drugim odkryciem, o którym jednak nie będę się rozpisywać  za wiele, są eseje „O interpretacji” Susan Sontag, które podczytuję teraz między innymi bukami.  Susan Sontag od zawsze istniała w moim uniwersum życiowym (od dziecka Mama dokształcała mnie w tematach ważkich, a nazwisko tej amerykańskiej twórczyni wracało zawsze w dyskusjach jak bumerang), ale dopiero teraz zaczęłam poznawać na własnej skórze jej power słowa. I nie będę ukrywać – zaczarowała mnie.

I to chyba wszystko w tym miesiącu 🙂

Do zobaczenia w marcu!

Bo warto czytać.

O.

„Zimowa Opowieść” Mark Helprin

Bombla_ZimowaOpowieść

 

„(…) od razu zorientował się, że pod całą tą szarością tętni jakaś niewidzialna siła, że miejskie zdarzenia i cuda są wyłącznie jej efektem, że to ona wszystko nasyca, że właśnie ona wyrzeźbiła miasto, nim zdążyło otworzyć oczy. Czuł, jak ta siła pulsuje we wszystkim naokoło, i wiedział, że wszyscy mieszkańcy miasta, choć szczycą się niezależnością, podlegają jej całkowicie i dogłębnie jak instrumenty wielkiej orkiestry. Przemykali obok niego, dając upust swym namiętnościom: walczyli, szarpali się, podrygiwali jak marionetki.”

Fenomen miasta, wielkiej nowoczesnej metropolii, na obrzeżach której skrywają się setki tysięcy ludzkich istnień, fascynuje pisarzy od lat. Jest coś przyciągającego w tych wielkich skupiskach, które wydają się nigdy nie spać, wibrując tętniącym na okrągło życiem. Zarazem brutalne, jak i delikatne. Zawsze pełne kontrastów. O miastach pisało wielu i wielu próbowało uchwycić ich prawdziwą naturę, ale tam nic nigdy nie jest stałe. Takie miasto to kalejdoskop wrażeń i doznań. Wielokulturowy tygiel wspomnień, historii i legend. Nieuchwytny i nieosiągalny.

Jedną z takich opowieści próbujących zatrzymać, chociaż na chwilę, miejski pęd jest „Zimowa opowieśćMarka Helprina wydana w 1983 roku. Ta ni baśń, ni przypowieść dzieje się w odrealnionym, nieco magicznym Nowym Jorku, w którym wciąż zderzają się i walczą ze sobą tradycja z nowoczesnością, czystość z niemoralnością i dobro ze złem. Wszystko rozpoczyna się w czasie największych przemian – nadchodzi wiek maszyn, wielkich technologii i ogromnego kapitału. Ludzie kotłują się tutaj zagubieni, próbując znaleźć punkt zaczepienia, ale wnętrze tego miasta-potwora nie pozwala im na pewność, ani na jakąkolwiek stabilność.

Z początku może się wydawać, że „Zimowa opowieść” to historia ponadczasowej miłości. Jednak głębokie uczucie Petera Lake’a i Beverly Penn jest przede wszystkim pretekstem, by opowiedzieć historię tajemniczego miasta i pokazać mechanizmy, jakie nim rządzą. Miasta wyjątkowego, innego niż wszystkie inne na świecie. Mark Helprin na każdej stronie powieści składa hołd metropolii Nowy Jork, ukazując ją w całej swej okazałości. Co rusz porównuje miasto do żywej istoty, bezwzględnej, ale sprawiedliwej i pełnej miłości do swoich mieszkańców. Pulsującej kreatury z epok poza czasem, wywodzącej się z eonów wieczności. Wielkiego zwierzęcia pożerającego energię życiową tych, którzy zagubili drogę wśród jego zaułków. Wymaga wielu ofiar, ale zawsze w zamian oferuje schronienie i dobrą zabawę.

Ludzie są tutaj wyłącznie symbolami, narzędziami dokarmiającymi opowieść o sprawiedliwym miejskim tworze. Chwilami przypominają jedynie zbitkę nic nieznaczących, często ekscentrycznych i odrealnionych postaci, kierujących się mistycznymi pobudkami. Kobiety u Helprina są zawsze piękne, zawsze kochające i zdolne do nieludzkich poświęceń. Stanowią dopełnienie praktycznych, silnych mężczyzn, przybitych poczuciem odpowiedzialności za wszystko, co słabsze i bardziej delikatne od nich. Idealne pary kontrastują ze zezwierzęconymi bohaterami z pogranicza tego, co realne i nierealne, postaciami poza nawiasem, należącymi do ciemnej strony ludzkiej natury i zapomnianych dzielnic Nowego Jorku.

Niemniej każdy z bohaterów „Zimowej opowieści” ma do odegrania szczególną rolę. Jest jednym z bardzo konkretnych trybików wspierających cały skomplikowany miejski mechanizm. Nie przez przypadek zostali dobrani tak, by reprezentować wybrane grupy społeczne i obyczajowe. W ich opisach króluje dualizm, podobnie jak w charakterze całego Nowego Jorku. Najbogatsi spacerują jedną ulicą z tymi najbiedniejszymi, których w spowitym wieczną zimową aurą mieście, jest niezliczona ilość. Z zakazanych zaułków, mrocznych zakątków i uliczek bez nazwy wychylają się żebracze dłonie, pełzają schorowane, osierocone dzieci, a nocą królują gangi z okrutnymi Krótkimi Ogonami, na których czele stoi niepokonany i niedotykalny Pearly Soames. Bogactwem i dobrocią dzieli się rodzina Pennów, której ojciec odpowiedzialny jest za założenie gazety The Sun. A z nizin grupy robotniczej wyłania się zagubiony w czasie-bezczasie Peter Lake. Każdy z nich skazany jest niejako na piękno bądź szpetotę, bogactwo lub biedę. Muszą podejmować skrajne wybory i zachowywać się w równie skrajny sposób, na życie lub śmierć, jak gdyby nie miało być już przed nimi jutra. Miasto tworzy ich, by zaraz potem hojnie obdarować lub z czasem poddać całkowitej degeneracji i zniszczeniu.

A należy pamiętać, że w zimowym mieście stworzonym przez Marka Helprina zarówno czas, jak i przestrzeń są całkowicie względne. Nie zależą od niczego, po prostu dla każdego mijają inaczej i inaczej wyglądają. Czas w „Zimowej opowieści” jest kwestią umowną. Jednocześnie może być to początek XX wieku, jak i połowa lat pięćdziesiątych, czy dziewięćdziesiątych. Przestrzeń załamuje się, wygina i przekształca pozwalając wędrować między epokami, otwierając nowe drogi ucieczki i nowe możliwości. Symbolem takiej zmiany jest tajemnicza biała ściana, którą tylko nieliczni zdołali bezpiecznie przekroczyć, w tym Peter Lake na swoim anielskim białym koniu, a tuż za nim szalony Pearly, w odwiecznym pościgu. W niepewnym świecie wiecznego lodu tylko uczucia i wspomnienia pozostają stałe i to właśnie one motywują każdego z bohaterów do działania. Kluczem do tej dziwnej rzeczywistości jest miłość, której udaje się przetrwać wszelkie przeciwności losu, wszelkie czasowe załamania i epokowe zmiany. Tylko ona jest pewna i tylko ona pozwala przetrwać głównym bohaterom.

W „Zimowej opowieści” Mark Helprin zabiera czytelników w szaleńczą podróż po buzującym sekretnym życiem i pulsującym namiętnościami tysięcy ludzi organizmie miasta tajemnic, jakim jest Nowy Jork. Cała powieść jawi się jako triumfalny pean na jego cześć i na rzecz sekretnej mocy tworzenia, jaka wypływa z jego wnętrza. To hymn napisany dla metropolii, która jest bytem samym w sobie, a nie jedynie miejscem pełnym martwych budynków i ulic. Tworem pełnym sprzeczności, gdzie sposobu życia nie wyznaczają wcale jego mieszkańcy – anonimowe, samotne tłumy. Helprin poprzez poszczególne historie bohaterów, skacząc w czasie i epokach udowadnia, że miasto żyje, ma swój wyjątkowy charakter i to nie miasto dostosowuje się do nas, ale to my musimy dostosować się do niego, nieświadomi zachodzących w nim mechanizmów, nieuchwytnych zmian i ulotnych chwil, które przeżyte raz, już nigdy się nie powtórzą.

„Na każdym rogu miasta odgrywane są sceny tryumfu i sceny upadku. Miasto jest jak kalejdoskop światła i cienia, obrazuje nasz stan umysłu dużo lepiej niż koło fortuny, które choć ma dwa odpowiednie bieguny, nie dzieli właściwie czasu i zdarzeń. (…) Ci, którzy o tym wiedzą, są gotowi cierpieć, bo mają pewność, że nic nie dzieje się na próżno.”

O.

*Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się  14 lutego, a którą można przeczytać także TUTAJ.

„Szczęśliwa Ziemia” Łukasz Orbitowski

Bombla_SzczęśliwaZiemia

 

„Warto tańczyć tu, w podziemiach. Za każdą nieprzespaną noc i połamany dzień. Za lodowate miesiące rozgrzewane tylko gniewem. Za drogi pełne spalonych domów i łunę na horyzoncie. Za popsute ciało i jego gniew kaleki. Za rzeczy niedokończone. Za kobiety o głodnych łonach i moje własne wysuszenie. Za świt witany w kuchni. Za Rykusmyku. (…) Za dziecko uschłe w przypadkowej matce. Za miłość. Za pieniądze. Za to, żeby wreszcie nastał koniec. Za ciszę, żeby trwała.”

Gdybyś mógł spełnić jedno życzenie, czy już wiesz o co byś poprosił? Gdybyś zyskał w swoim życiu szansę na ziszczenie najskrytszych pragnień, czy potrafiłbyś wybrać to jedno, jedyne? Bogactwo? Miłość? Zemstę? W mitologii na całym świecie odnaleźć można podania o istotach z pogranicza światów, które potrafią spełniać marzenia. Bazyliszki, smoki, złote rybki, różne legendarne maszkarony, strzegące mrocznych sekretów i ukrywające się w głębokich otchłaniach ziemi, z dala od ludzkiego wzroku. Śmiałkowie, którzy zdobędą się na odwagę, pokonają przeszkody i wreszcie dotrą do ich kryjówek będą mogli na własnej skórze przekonać się o mocach tych istot. Oczywiście nic za darmo. Wszystko na tym świecie ma przecież swoją cenę. Zyskując coś, najpierw trzeba stracić. I nigdy do końca nie wiadomo jakie będą skutki życzeń wypowiedzianych przez zachłanne, zagubione dusze. Strzeż się swoich pragnień, bo mogą się spełnić, szepcze głos rozsądku z ciemności.

Nowoczesną legendę o sekretach kryjących się w podziemiach pewnego zamczyska opowiada Łukasz Orbitowski w swojej najnowszej powieści „Szczęśliwa Ziemia”. Rykusmyku to miasteczko jakich wiele. Przynajmniej tak może wydawać się nieuważnemu obserwatorowi. Przejezdnemu. Jakiemuś zwykłemu turyście. I wszystko tylko do chwili, gdy nie zatrzyma się tam na trochę i nie zacznie rozglądać dookoła. Coś tu jest zdecydowanie nie tak. Widać, że dzieje się coś niedobrego. Niewyjaśnionego. Najpierw w oczy rzuca się wszechogarniający marazm i brak perspektyw. Ludzie krążą po ulicach, już nawet nie smutni, a po prostu zrezygnowani. Im bliżej zagłębiać się w miasto, tym bardziej wychodzi na wierzch jakaś niezrozumiała groza. Coś wisi w powietrzu. Najlepiej widać to po zmroku. Gdy w środku nocy, ni stąd ni zowąd, na ciemnych ulicach zauważyć można snujące się, samotne postacie. Często kobiety. Jakieś takie poszarpane, zapłakane. Ledwo włóczące się w kierunku miasta. I nikt z miejscowych nie zwraca na to specjalnej uwagi.

A nad wszystkim góruje zamek Rykusmyku. Stara budowla, pamiętająca pradawne dzieje miasteczka, jeszcze z czasów Piastów. Otoczony wysokimi drzewami, w środku zieje ciemnością i labiryntem korytarzy. Te właśnie tajemnicze, niezbadane wnętrze kusi piątkę nastoletnich przyjaciół: Sikorkę, DJ Krzywdę, Trombka, Blekotę i Sedesa. To niesforne chłopaki, o gorących głowach, spragnieni wolności, nieokiełznanej miłości i szczęścia, o które tak trudno w Rykusmyku. Wciąż beztroscy, jednak już zdający sobie sprawę ze swoich nijakich perspektyw na przyszłość. Co prawda ich życie do tej pory dalekie było od sielankowych wyobrażeń o młodości, jednak we własnym gronie czuli się bezpiecznie. Mieli wrażenie, że są zdobywcami i uda im się wyrwać, uciec, gdzieś daleko, poza granice sennego, rodzinnego miasteczka.

Pewnego ostatniego dnia lata, tuż przed wkroczeniem w dorosłość, przyjaciele w ramach ostatniej wspólnej przygody, postanawiają spenetrować zamkowe podziemia i poznać ich sekret, o którym przez lata słyszeli jedynie niezrozumiałe plotki, nigdy niedokończone urywki zdań. Wkraczając w ruiny zostawiają za sobą życie jakie do tej pory wiedli i wchodzą w ciemność. W korytarzach zamczyska poznają prawdę tak o sobie, jak o mieście, w którym mieszkają. Tracą złudzenia, a wraz z nimi ostatnie cząstki niewinności jakie w sobie nosili. W zamian dostają dokładnie to, o co postanowili poprosić – spełnienie najskrytszych marzeń. Po tamtej nocy są pewni, że rozstają się już na zawsze. Nazajutrz każdy z nich rozpoczyna nowe życie, przekonany, że nigdy więcej nie postawi nogi w Rykusmyku.

„Szczęśliwa Ziemia” Łukasza Orbitowskiego to niesamowita opowieść o dorastaniu i bolesnej inicjacji, jaką ta dorosłość się rozpoczyna. Chłopaki zamieniają się w mężczyzn i z chwili na chwilę zaczynają być świadomi nieodwracalnych wyborów jakich dokonali w podziemiach zamku. Mijają lata, życie każdego z bohaterów przyjmuje zaskakujący, bardzo bolesny obrót. Zaczynają rozumieć, że to właśnie jest cena za spełnione życzenia, ich „krzyż”, który od tej chwili będą musieli dźwigać, aż do śmierci. Powracają wspomnienia i poczucie odpowiedzialności za dokonane wybory. W historii o Rykusmyku horror łączy się z powieścią obyczajową, historią o życiu naznaczonym nieszczęściem, napiętnowanym klątwą dorosłości i pragnieniami, które każdy z piątki przyjaciół wypowiedział tamtego ostatniego dnia lata ich młodości. Nic nie jest oczywiste. Wszystko jest względne, a każda z obietnic zostaje złamana.

„Szczęśliwa Ziemia” nie jest zwyczajną powieścią. To historia, w którą jesteśmy skorzy uwierzyć, bo jest w niej coś urzekającego. Ten element magiczny, dzięki któremu jesteśmy w stanie spakować się i wyruszyć w podróż w poszukiwaniu Rykusmyku. Zabawić się w Indianę Jonesa i poznać tajemnice potwora w ciemności. Czegoś, co za potencjalnie niewielką cenę, jest w stanie ziścić nasze największe pragnienia. Rozwiązać pozornie nierozwiązywalne problemy. Ofiarować drugą szansę tam, gdzie wszystko wydawało się stracone. To doskonale napisana, nowa polska legenda o spełnianiu marzeń, o poświęceniu, o miłości i nienawiści. A przede wszystkim o niezwykłym sekrecie i męskiej przyjaźni, która przetrwała lata rozdzielenia, by w chwili największego kryzysu odrodzić się na nowo i stawić czoło koszmarom codzienności. Opowieść mocna, brutalna i niezwykle intensywna w penetrowaniu swoich sekretów. Wciąga, intryguje i w końcu – zostawia iskierkę nadziei tym, którzy najbardziej jej potrzebują.

O.

*Za tę prześwietną powieść dziękuję Oskarowi Grzelakowi z wydawnictwa Sine Qua Non.
**Notka osobista: co tu dużo pisać – „Szczęśliwa Ziemia” wciągnęła mnie bez reszty, zaraziła tajemnicami i snutą legendą tak bardzo, że teraz czuję, że muszę po prostu poznać inne powieści Łukasza Orbitowskiego. 🙂

„Handlarz ksiąg przeklętych” Marcello Simoni (przedpremierowo!)*

Bombla_HandlarzKsiągPrzeklętych

 

„Dotychczas myślałem, że wszelka księga mówi o rzeczach, ludzkich albo Boskich, które są poza księgami. Teraz zdałem sobie sprawę, że nierzadko księgi mówią o księgach albo jakby ze sobą rozmawiają. W świetle tej refleksji biblioteka wydała mi się jeszcze bardziej niepokojąca. Była więc miejscem długiego i wiekowego szeptania, niedostrzegalnego dialogu między pergaminami, czymś żywym, schronieniem sił, których ludzki umysł nie mógł opanować, skarbcem tajemnic pochodzących z mnóstwa umysłów i żyjących po śmierci tych, którzy je wytworzyli albo uczynili się ich pośrednikami.”

Imię Róży Umberto Eco

Księgi szepczące o księgach, nawiązujące do innych dzieł literatury, intrygujące odniesieniami do tekstów zapomnianych. Wciągające w niekończące się poszukiwania. Snujące opowieści z pogranicza prawdy i starożytnych legend. Księgi, które obiecują historie przeklęte, skrywające sekrety ludzkości, ze wszelkich możliwych dziedzin. Dające nadzieję na zdradzenie tajemnic życia wiecznego, wielkiego bogactwa i na zdobycie wpływów, o których nikomu się jeszcze nie śniło. Na podzielenie się wiedzą, której gruntowne zbadanie zajęłoby niejeden żywot mędrca. Historie o księgach, które stanowią największą pożywkę dla wyobraźni wygłodniałego czytelnika, spragnionego pochłonięcia opowieści, zagłębienia się w nią i rozwiązania zagadek, jakie w sobie kryje.

Opowieść o mitycznej księdze snuje Marcello Simoni w swojej powieści „Handlarz Ksiąg Przeklętych”, pierwszym tomie serii o Ignaciu z Toledo, handlarzu relikwiami i poszukiwaczu sekretnych manuskryptów. Ten wielokrotnie nagradzany autor, były archeolog, mediewista z zamiłowania i znawca Nowego Testamentu, stworzył wyjątkowy historyczny thriller, łączący w sobie zarówno prawdziwe historyczne wydarzenia, jak i niesamowitą opowieść o tajemnej księdze Uter Ventorum, której rozszyfrowanie jakoby pozwala na przywołanie jednego z aniołów. Na poszukiwanie manuskryptu wyrusza wspomniany wyżej Ignacio z Toledo, tytułowy handlarz ksiąg (nie tylko przeklętych) i relikwii, które zdobywa podróżując po wciągniętej w krucjaty Europie i Azji Mniejszej. To właśnie relikwie, szczątki świętych i pozostałości po nich, bijące rekordy popularności w Średniowieczu, są głównym źródłem zarobku i celem bohatera. Jednak od czasu do czasu, dostaje on zlecenie na wyśledzenie jednej z ksiąg zakazanych, mitycznych lub zapomnianych, których miejsce ukrycia pozostaje tajemnicą. Taką właśnie księgą jest Uter Ventorum. Kluczem do niebios i początków wiedzy człowieka, którą jakoby podzielili się aniołowie z legendarnymi magami ze wschodu.

Znalezienie księgi zleca Ignaciowi jeden z weneckich możnych, który pragnie posiąść niebiańską wiedzę dla siebie, nie zdając sobie sprawy, że anielskie sekrety przydałyby się również pewnemu tajnemu stowarzyszeniu, które próbuje skorzystać z okazji politycznych zawirowań i pozyskać sobie nieskończone wpływy w Europie, szczególnie we Włoszech, Francji i Hiszpanii. Należący do niego ludzie to wojownicy, politycy, szlachta, z różnych części świata, połączeni jedną wspólną misją. Są w stanie poświęcić wszystko dla władzy, nie zważając na ofiary i zniszczenia, jakie za sobą zostawiają.  To właśnie oni, okutani w czarne płaszcze i skrywający twarze za potwornymi maskami w kolorze krwi, stają się przekleństwem Ignacia, zagrażając nie tylko jego życiu, ale także jego rodzinie i przyjaciołom. Handlarz relikwiami musi wciąż uciekać, ukrywać się i znikać, gdy tylko podejrzewa, że stowarzyszenie wpadło na jego trop. A trzeba dodać, że swoich szpiegów mają wszędzie, tak na najwyższych stanowiskach kościelnych, jak i politycznych, nie wspominając nawet o podrzędnych wojownikach, tylko czekających na rozkaz.

W chwili otrzymania zlecenia, dla bohaterów rozpoczyna się wyścig z czasem. Uter Ventorum na swych kartach skrywa zbyt cenne tajemnice, by móc tak po prostu być odnalezioną, a człowiek, który ją posiada, podzielił księgę na części i ukrył w różnych częściach Europy. Odnaleźć można ją jedynie rozwiązując zagadki za pomocą specjalnego klucza, opartego na starożytnej wiedzy astronomicznej, matematycznej i kulturowej. Tak się składa, że tylko nieliczni potrafią ten klucz odczytać. Akcja pędzi, Ignacio z Toledo wraz ze swoimi współtowarzyszami wędruje i wciąż się przemieszcza, a w tle wojujące średniowieczne miasta, benedyktyńskie opactwa, zakon templariuszy i walka o jedną prawdziwą wiarę, na wszystkich frontach.

„Handlarz Ksiąg Przeklętych” jest doskonałą lekturą dla wszystkich miłośników książek o książkach. Miłośników opowieści, w których główny wątek opiera się na tajemniczych manuskryptach, księgach legendarnych, mitycznych, takich, których istnienie można dzisiaj jedynie podejrzewać, a na wzmianki o których natykamy się od czasu do czasu, całkiem przypadkiem. Bohaterowie odnajdują na zakurzonych półkach zaginione teksty, od dawien dawna uznane za stracone w mrokach czasu, zarówno te istniejące w rzeczywistości manuskrypty historyczne, jak i te całkiem zmyślone. Doskonałym przykładem jest odnalezienie przez Ignacia na jednej półce jak najbardziej prawdziwej „Libri Mysteriorum” Abu Masara i kultowego już „Necronomiconu” autorstwa szalonego Araba Abdul al-Hazreda, czyli fikcyjnej mrocznej księgi wymyślonej na potrzeby mitologii Cthulhu przez nie kogo innego jak H.P. Lovecrafta. „Handlarz Ksiąg Przeklętych” skrywa także wiele pomniejszych elementów zaczerpniętych ze znanych już opowieści o tajemniczych manuskryptach. Uważny czytelnik u Simoniego odnajdzie nawiązania do klasycznego „Imienia Róży” Umberto Eco, do przebojowego „Kodu Leonarda Da Vinci” Dana Browna, czy „Klubu Dumasa” Arturo Pérez-Reverte.

Międzynarodowe stowarzyszenia, zamaskowani wrogowie, sekrety od pokoleń strzeżone przed wzrokiem niewiernych i przekazywane następcom w największej dyskrecji, tylko dla wtajemniczonych. Alchemiczne nauki, legendarne biblioteki, sekretne przejścia, a także korytarze starych świątyń i europejskich opactw. Do tego świetnie dobrane historyczne tło – brutalny czas krucjat i wojujących po średniowiecznych krainach armii, gdzie dramaty maluczkich mieszają się ze zmianami na światową skalę. A na dokładkę sensacyjny wątek i to poczucie obcowania z utajnioną wiedzą, której trzeba strzec za wszelką cenę. Obiecująco brzmi fakt, że „Handlarz Ksiąg Przeklętych” to pierwsza część trylogii „Handlarza Relikwiami” autorstwa Simoniego, której dwie kolejne książki „La biblioteca perduta dell’alchimista” i „Il labirinto ai confini del mondo” kontynuują dzieje Ignacia z Toledo i wprowadzają nas głębiej w podziemne życie średniowiecznych myślicieli, obiecując więcej historii, jeszcze więcej przygód, a przede wszystkim – więcej ksiąg, pilnie strzegących swych mrocznych tajemnic.

O.

*Za przedpremierowe udostępnienie powieści dziękuję wydawnictwu Sonia Draga. „Handlarz Ksiąg Przeklętych” pojawi się w księgarniach już na dniach, bo 19 lutego 2014.

Walentynkowa Uczta Miłości 2014

Bombla_UcztaMilosci2014

Ach, ach, ach! Jak romantycznie! Jak różowo! Jak serduszkowo w powietrzu! Walentynkową Ucztę Wielkiego Buka czas rozpocząć! Amorki? Są. Czerwone piórka? Prawie. Miśki, czekoladki  i wszystkie inne atrybuty zakochanych? Są i świecą triumfy na miejskich wystawach. W powietrzu znowu roznosi się zapach szaleństwa i pudrowej tandety, a to nieomylne oznaki, że nadeszło Święto Zakochanych.

Wiem, wiem – wielu z Was z pewnością Walentynkami gardzi, albo co najmniej nie przepada. Powodów na taki stan rzeczy jest z pewnością wiele i nikogo nie oceniam 🙂 Ja natomiast ten uroczy dzień lubię. Jest zabawnie, jest różowo-czerwono i pozytywnie w powietrzu.

W tym roku postanowiłam nie zamęczać Was niepotrzebnie romansidłami przez większość lutego, jak zrobiłam w roku poprzednim, ale w zamian przygotowałam dla Was listę pięciu opowieści o miłości-niemiłości, silnych uczuciach i złamanych sercach, które z pewnością przypadną Wam do gustu. To następne w kolejności buki po absolutnych romantycznych klasykach (TUTAJ), które uwielbiam, i które doskonale sprawdzą się na porządną miłosną lekturę 🙂

Kochanek„Kochanek” Marguerite Duras („L’Amant”)

O pierwszych namiętnościach i rozbudzonych zmysłach w parnym, wietnamskim Sajgonie lat trzydziestych. To jeszcze czasy indochińskich kolonii, tuż przed wojną, zanim Francja utraciła terytorium i wszyscy musieli się ewakuować. Nastoletnia Francuzka nawiązuje gorący, naznaczony perwersją romans z bogatym, dorosłym Chińczykiem. Mało tu uczuć, więcej ciała i budzącej się do życia seksualności. Utrata niewinności, konflikty rodzinne i społeczne, słodko-gorzki smak zakazanego romansu. A wszystko w intensywnym, buzującym, rozerotyzowanym stylu Marguerite Duras. Pozycja obowiązkowa.

KochanicaFrancuza„Kochanica Francuza” John Fowles („The French Lieutenant’s Woman”)

Historia nietypowa, bo o trzech całkowicie różnych zakończeniach, w zależności od nastroju i potrzeb czytelnika. Połowa XIX wieku. Nadmorskie miasteczko na brytyjskim wybrzeżu. To tam, po latach udręki, próbuje ułożyć sobie życie Sarah Woodruff, kobieta wyklęta, o złej sławie tytułowej „kochanicy Francuza”. Tam poznaje ją młody Karol Smithson, którzy przyjeżdża w odwiedziny do narzeczonej. Bezkompromisowa, niezależna i lekko niezrównoważona Sarah przyciąga tego dżentelmena jak magnes, a jej nowoczesna postawa niejako zmusza go do zweryfikowania swoich purytańskich poglądów. Warto poznać.

KochanekLady„Kochanek lady Chatterley” David Herbert Lawrence („Lady Chatterley’s Lover”)

Idealny przepis na intensywny w doznania romans. Ona, Constance Chatterley, jest angielską arystokratką. On, Oliver Mellors – ubogim leśniczym. Ona, odrzucona i psychicznie stłumiona przez kalekiego męża, szuka nowych miłosnych doznań. On nie ma nic przeciwko zalotom delikatnej, wrażliwej kobiety z wyższych sfer. Rozpoczyna się mocno cielesny, zakazany romans, z konfliktem klas w tle.  Powieść swoiście legendarna, spowita mgiełką skandalu, wielokrotnie ulegała przymusowej cenzurze ze względu na swoje otwarte i szczegółowe opisy seksualnych praktyk.

KONICA MINOLTA DIGITAL CAMERA

„Księżna de Clèves” Madame de La Fayette („La princesse de Clèves”)

Dramatyczna opowieść o miłosnym trójkącie, którego… nie było. Piękna, szesnastoletnia panna de Chartres wychodzi za mąż za księcia de Clèves, niestety bez miłości. Wbrew zdrowemu rozsądkowi i wbrew zasadom wpojonym przez matkę, dziewczyna zakochuje się w znanym dworskim kobieciarzu, który ją adoruje. Rozkwita uczucie, które nie powinno w ogóle mieć miejsca, w młodziutkiej księżnej rodzą się wyrzuty sumienia, które prowadzą ją do smutnego zakończenia. Powieść urocza, „wykwintna” – absolutny francuski klasyk.

Rozważna„Rozważna i romantyczna” Jane Austen („Sense and Sensibility”)

Powiedzmy sobie szczerze – nie ma literatury romantycznej bez Jane Austen. To moja trzecia ulubiona powieść autorki (po „Emmie” i „Dumie i uprzedzeniu”). I jak to u tej brytyjskiej pisarki bywa są dwie zupełnie różne siostry, obie na wydaniu, jest książę z bajki, który okazuje się zwykłą żabą, jest poczciwy nieudacznik, który okazuje się tym wymarzonym. Jest pierwsza miłość, małe namiętności, złamane serca, nieporozumienia, magiczne wyznania i masa perypetii, które łączą wszystko idealnie w austenowską całość. Klasyka romansu.

Poniżej, dla przypomnienia i do poczytania, mam też dla Was zeszłoroczne wpisy z cyklu Uczta Miłości Wielkiego Buka 2013:

A mi nie pozostaje nic innego, jak życzyć Wam pięknych chwil z książką w łapkach 🙂

O.

„Annabel Lee” Edgar Allan Poe

Bombla_Podstawa_AnnabelLee

Już jutro Walentynki. Święto miłości. Dzień zakochanych. A dzisiaj, w ramach nietypowej zapowiedzi, małego tematycznego preludium, chciałam się z Wami podzielić jednym z najpiękniejszych utworów o miłości jakie znam. Pióra autora, którego tak bardzo cenię i podziwiam, że nigdy nie potrafię się zebrać, by samej coś o nim napisać. Może tak będzie lepiej? W końcu, kto jak kto, ale on sam, tym jednym wierszem potrafi przekazać więcej niż ja stronicami peanów na jego cześć.

O pierwszej i ostatniej wielkiej miłości. O miłości straconej. Miłości przeklętej. Specjalnie dla Was – „Annabel Lee” Edgara Allana Poe

Annabel Lee

It was many and many a year ago,
In a kingdom by the sea,
That a maiden there lived whom you may know
By the name of ANNABEL LEE;
And this maiden she lived with no other thought
Than to love and be loved by me.

I was a child and she was a child,
In this kingdom by the sea;
But we loved with a love that was more than love-
I and my Annabel Lee;
With a love that the winged seraphs of heaven
Coveted her and me.

And this was the reason that, long ago,
In this kingdom by the sea,
A wind blew out of a cloud, chilling
My beautiful Annabel Lee;
So that her highborn kinsman came
And bore her away from me,
To shut her up in a sepulchre
In this kingdom by the sea.

The angels, not half so happy in heaven,
Went envying her and me-
Yes!- that was the reason (as all men know,
In this kingdom by the sea)
That the wind came out of the cloud by night,
Chilling and killing my Annabel Lee.

But our love it was stronger by far than the love
Of those who were older than we-
Of many far wiser than we-
And neither the angels in heaven above,
Nor the demons down under the sea,
Can ever dissever my soul from the soul
Of the beautiful Annabel Lee.

For the moon never beams without bringing me dreams
Of the beautiful Annabel Lee;
And the stars never rise but I feel the bright eyes
Of the beautiful Annabel Lee;
And so, all the night-tide, I lie down by the side
Of my darling- my darling- my life and my bride,
In the sepulchre there by the sea,
In her tomb by the sounding sea.

Edgar Allan Poe

Do jutra!

O.

„The Golem and The Jinni” Helene Wecker

Bombla_GolemAndJinni

 

„Maybe, she thought as she fastened her cloak, there was some middle ground to be had, a resting place between passion and practicality. She had no idea how they would find it: in all likelihood they’d have to carve it for themselves out of thin air. And any path they chose would not be an easy one. But perhaps she could allow herself to hope.”

The Golem and The Jinni

Nowy York początku XX wieku. Nowy Świat. Nowe życie. Nowa epoka. Kraina wielkich możliwości i wielkich marzeń. Miasto, które nigdy nie śpi, chociaż dopiero co zaczyna porządnie budzić się do życia. Wyjątkowe. Przyciągające setki tysięcy ludzi z najdalszych zakątków planety, by wspólnie stworzyć wyjątkowy kulturowy tygiel, miasto jak żadne inne. Wciąż jeszcze tajemnicze, nieodgadnione, kryjące w swoich ulicach i dzielnicach sekrety, o jakich aż strach myśleć. Codzienność i zwyczajność miesza się tu z zagubioną magią, religie świata łączą się, tworząc nowe kulty i rodząc ich nowych wyznawców. To miasto, które wciąż pulsuje, przekształca się i rośnie, nie dając o sobie zapomnieć. To właśnie w Nowym Yorku nowego stulecia Helene Wecker umieściła fabułę swojej debiutanckiej powieści „The Golem and The Jinni” („Golem i dżin”– w Polsce powieść została podzielona na dwie części), której dwoje nietypowych tytułowych głównych bohaterów całkiem przypadkiem trafia do rodzącej się metropolii i musi nauczyć się, co to znaczy być człowiekiem.

Golemy, jak już kiedyś pisałam przy okazji doskonałej powieści Edwarda Lee (TUTAJ), wyłaniają się z czeluści żydowskiej duchowości, sekretnych kabalistycznych formuł i najgłębiej skrywanych tajemnic o religijnych korzeniach. To istoty stworzone z gliny, uformowane na podobieństwo człowieka i zbudzone do życia przez rytualne słowo. Ich celem jest ciężka praca, pomoc swoim panom i obrona, jeśli przychodzi taka konieczność. Ich naturalnym powołaniem jest służenie innym, wykonywanie rozkazów i ślepe oddanie tym, którzy powołali ich do życia. Golem Chava, której imię z hebrajskiego oznacza „życie”, ma jeszcze jedną wyjątkową cechę, nietypową dla tych tworów – jest kobietą, stworzoną po to, by stać się usłużną żoną i kochanką, przywiązaną na zawsze do swojego męża. Twórca Chavy, mag-pustelnik Yehudah Schaalman, świadczący swoje mroczne, kabalistyczne usługi gdzieś w lasach pod Koninem, nadał jej wszystkie cechy, jakich zażyczył sobie jego klient, tworząc silną, ciekawą świata kobietę, o czystym sercu i potrzebie niesienia pomocy innym. Wraz z jego przypadkową śmiercią stała się golemem wyzwolonym wbrew swojej naturze, a tym sama skazanym na samotność  i konieczność podejmowania wyborów. Przede wszystkim jednak – na wolną wolę i odpowiedzialność.

Z dżinami jest natomiast zupełnie inna kwestia. To istoty duchowe, których naturalnym miejscem jest dodatkowy wymiar zawieszony gdzieś poza tym co widzialne i ludzkie. O ile żywiołem golemów jest ziemia i to co stałe i pewne, to dżiny są istotami stworzonymi z ognia, niosącego ze sobą wieczny pierwiastek życia i wolności. Jednocześnie potrafią przenikać do świata rzeczywistego, fizycznego, jak również operować na granicy świadomości, w krainie snów. Potocznie przyjęło się, że dżiny potrafią spełniać życzenia, jednak nie jest to prawda. Podobnie jak to, że można przywiązać dżina do jednego pana. Udało się to wyłącznie dwóm osobom na świecie, o wielkich magicznych mocach, którzy tajemnymi rytuałami i ofiarami złamali prawdziwą naturę dżina i uwięzili go na zawsze. Takim właśnie dżinem, uwięzionym w ludzkim ciele przez wielkiego czarownika pustyni, jest Ahmad, który pojawia się przypadkiem, po setkach lat przebywania w ciemnościach wieczności. Na ręce nosi żelazną obręcz – symbol jego zniewolenia i zarazem tajemne zaklęcie, które nie pozwala mu wrócić do swojej prawdziwej postaci.

Golemka Chava i dżin Ahmad. Dwoje Innych, tak różnych od siebie, a zarazem tak podobnych. Oboje rzuceni na głęboką wodę, samotni w wielkim mieście u progu największego rozwoju, muszą odnaleźć własną ścieżkę i w jakiś sposób nauczyć się żyć w nieznanych i niedopasowanych do siebie warunkach. Miasto i jego otwarci mieszkańcy, na których składają się rzesze nowo przybyłych imigrantów z całego świata, dają im nowe, wyjątkowe możliwości. Otwierają się przed nimi zupełnie dziewicze ścieżki i kierunki rozwoju, niektóre prowadzące w rejony wbrew ich naturze. Golem i dżin muszą dosłownie stać się ludźmi, by móc wśród ludzi zamieszkać. Chava, której narzuca się rolę podległej, słabej kobiety stanowi zarazem głos rozsądku i tego co trwałe i pewne. Szuka towarzystwa, bo pragnie czuć się potrzebna. Ahmad natomiast, jest żywym wcieleniem namiętności i męskich pragnień. Jako dżin zawsze był wolny, pełen pasji i ciekawości. Nowy York pozwala mu w samotności eksplorować nieznane, ale także naturalnie wpaja konserwatywne zasady i prawa jego mieszkańców.

To właśnie do tych zasad najciężej się przystosować dwóm zagubionym istotom. Golemka słyszy tysiące głosów, wykrzykujących swoje potrzeby i lęki. Do tego operuje niezrównaną siłą. Chava musi wciąż się kontrolować, by nie zdradzić tego kim jest naprawdę. Sama sobie narzuca niewyobrażalną dyscyplinę, karci się i na każdym kroku walczy ze sobą, by przystosować się najlepiej jak potrafi. Chce stać się kobietą. Tak po prostu, móc żyć, jak inni wokół. Dżin nie próbuje nawet pojąć w pełni granic jakie narzuca mu człowieczeństwo. Nie chce się integrować, bo lubił swoją dziką, nieustępliwą i niezależną naturę. Po latach zamknięcia, wreszcie wolny, wypuszcza na zewnątrz wszystkie swoje najskrytsze instynkty. Nocami zwiedza miasto, rozkochuje w sobie młodą dziewczynę, by całkiem przypadkiem znaleźć w końcu kogoś, kto tak jak on jest wyjątkowy. Chava i Ahmad razem stanowią parę jedyną w swoim rodzaju. Wspólnie odkrywają co oznacza człowieczeństwo. Ich wzajemnie kontrastujące natury przyciągają się, by związać tych dwoje wielką przyjaźnią, ponad podziałami i ponad czasem. Okazuje się, że łączy ich więcej niż kiedykolwiek mogli się spodziewać.

Świat czarowników, golemów i dżinów to świat wzniosłych idei, starej magii i bohaterskich czynów, rozłożonych w nieśmiertelności. W czasie, który trwa, wydłuża się i przekształca w nieskończoność. Mijają wieki, mijają całe epoki i millennia, a ich rzeczywistość wciąż jest niezmącona. Świat ludzi natomiast, to świat namiętnej codzienności, wiecznych zmian i płonnych nadziei. Wewnętrznych walk z ustalonymi zasadami i próby zatrzymania czasu chociaż na chwilę. Pragniemy tej nieśmiertelności, wciąż szukamy jej na każdym kroku, by pozostawić po sobie coś małego, chociaż iskierkę nas samych. Ludzie to zmienne istoty, porywane własnymi emocjami, magią chwili, bo przecież wiemy, że już za chwilę, już za moment może być dla nas za późno. I robimy wszystko, by wykorzystać nasze życie aż do cna.

O.

*Za cudną, magiczną powieść dziękuję Goshi – wspaniały prezent :*

„Wołanie kukułki” Robert Galbraith aka J.K. Rowling

Bombla_WołanieKukułki

Zaczęło się całkiem niewinnie. Tak jak setki podobnych historii każdego roku. Niejaki Robert Galbraith napisał powieść. A konkretnie kryminał. Jeden z wielu debiutujących na rynku. Miał niezwykłe szczęście – w kwietniu 2013 roku wydawnictwo Little, Brown and Company, należące do dużej grupy Hachette, zdecydowało się zaryzykować i wydać książkę tego nieznanego brytyjskiego autora. „Wołanie kukułki” („Cuckoo’s Calling”), bo tak brzmiał tytuł powieści, trafiło do księgarń w średniej ilości egzemplarzy, wśród krytyków zebrało umiarkowanie pozytywne recenzje i na jakiś czas zaginęło w tłumie podobnych propozycji literackich. Do czasu. Przypadkowy tweet i dociekliwy redaktor brytyjskiego wydania Sunday Times’a poszedł za tropem i krok po kroku odkrył, że Robert Galbraith dzieli zarówno wydawcę, edytora, jak i agenta z… J.K. Rowling. Porównując style oraz język obojga autorów i dodając do tego swoje odkrycie, postanowił nie czekać, ale od razu zgłosił podejrzenia do samej pisarki. Oczywiście plotki okazały się być prawdziwe i wyszło na jaw, że J.K. Rowling j e s t Robertem Galbraithem. Czy był to jedynie przypadek? Czy może wyrafinowana forma promocji? Jak by nie było, „Wołanie kukułki”, które do tej pory plasowało się na ponad kilkunastotysięcznych miejscach w rankingach sprzedaży, z dnia na dzień wskoczyło na szczyty bestsellerów i utrzymuje się tam do dziś.

„Wołanie kukułki” to pierwszy tom kryminalnej serii brytyjskiej pisarki, zapowiadający cykl, którego głównym bohaterem jest detektyw Cormoran Strike. Cormoran to postać nietypowa na tle popularnych bohaterów innych powieści detektywistycznych. Zaczynając od jego pochodzenia (jest nieślubnym synem gwiazdy rocka), przez trudne dzieciństwo i rodzinną tragedię, po militarną przeszłość i utratę nogi na misji w Afganistanie. Ma dopiero trzydzieści pięć lat i tracąc wszystko to, na czym najbardziej mu zależało, rozpoczyna działalność detektywistyczną. Przypadkiem, do jego biura wkracza nowa, tymczasowa sekretarka­ ­– Robin, a wraz z nią kończą się miesiące zawodowej posuchy. Robin, dla kontrastu, jest zwyczajną, chciałoby się napisać „pracującą dziewczyną”. Świeżo zaręczona, wciąż naiwna życiowo i pozornie szczęśliwa, żyje sobie w swoim małym światku i wydaje jej się, że jedyne o czym marzy, to ustatkowanie się i nudna praca w korporacji. O tym, jak bardzo się myli, przekona się, gdy wraz z Cormoranem rozpocznie prywatne śledztwo w sprawie domniemanego samobójstwa słynnej top modelki Luli Landry.

Zlecenie dostają od brata Luli – Johna Bristowa. Co prawda, policyjne śledztwo zostało już oficjalnie zakończone, a jako przyczynę śmierci podano samobójstwo poprzez rzucenie się z dużej wysokości, ale jej brat nie wierzy, by Lula mogła sama zakończyć swoje życie. Podejrzewa, i posiada częściowe dowody na to, że młodsza siostra została zamordowana i w trzy miesiące po jej tragicznej śmierci ma zamiar rozwiązać tę zagadkę. Już na początku dowiadujemy się, że to właśnie Lula jest tytułową „kukułką”, zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Urodziła się w bardzo biednej, ciemnoskórej rodzinie, a w wieku czterech lat została odebrana biologicznej matce, by zaraz zostać oddaną do adopcji. Jej nowi rodzice, bogaci i wpływowi, otworzyli przed nią świat dobrobytu i niezwykłych możliwości. Zjawiskowa dziewczyna już jako nastolatka rozpoczęła karierę modelki, by w kilka lat później stanąć na szczycie. Tylko, że Lula nie pasowała do swojego środowiska. Widzieli to wszyscy znajomi wokół niej i to oni nadali jej nietypowy przydomek Kukułki. Niezbyt dobrze czuła się wśród ludzi należących do najwyższej elity społecznej, którzy potrafili działać jedynie z wyrachowaniem i chłodną kalkulacją. Przytłoczona pracą, sławą i otaczającym ją zakłamaniem, popadła w silną depresję i stała się łatwym celem zarówno dla członków swojej rodziny, jak i wpływowego otoczenia. Tym samym jest zarówno kukułką-podrzutkiem, jak i kukułką-świrem (potocznie „cuckoo” znaczy stuknięty).

Cormoran rozpoczyna śledztwo i im głębiej wnika w życie Luli, tym bardziej zauważa, że ofiara szukała przede wszystkim czegoś prawdziwego, bezpiecznej przystani, kogoś, kto nie będzie chciał jej jedynie wykorzystać i traktować jak maszynkę do robienia pieniędzy. I chociaż sama nie była nigdy świętą, wręcz odwrotnie – postrzegano ją jako wredną i rozpieszczoną osobę, to jednak wciąż próbowała wyrwać się z sieci kłamstw i nic nieznaczącego blichtru. Bo właśnie w śmietance towarzyskiej Londynu, Strike odnajduje jedynie obłudę. Gdy w grę wchodzą fałszywe zagrywki i wielkie pieniądze, nikt nie ma skrupułów, by zniszczyć to, co akurat stoi na drodze. Tacy ludzie czują się w pełni bezpieczni i zupełnie bezkarni, szczelnie ukrywając się za maską pieniędzy i koneksji. Śmierć Luli w żaden sposób nie naruszyła ich obronnych barier, wręcz odwrotnie, jeszcze bardziej je wzmocniła, tworząc nieprzejednany mur pomiędzy dociekliwym detektywem a światem wyższych sfer.

W powieści J.K. Rowling udało się wyjść poza gatunkowe normy i ustalone ramy kryminału. „Wołanie kukułki” to nie tylko morderstwo, śledztwo i związana z nim tajemnica, to nie tylko powieść detektywistyczna, ale przede wszystkim misternie skonstruowana powieść obyczajowa. Autorka pokazała pełny przekrój społeczeństwa Wielkiej Brytanii, od imigrantów i biedoty z nizin, po niedostępne, wpływowe elity. Pokazała pozornie niewidzialne zależności między nimi, różnice i subtelne połączenia, które pozwalają czytelnikowi poznać świat każdego z bohaterów. Osią całości jest ofiara. Lula Landry nie potrafiła znaleźć swojego miejsca w żadnym ze światów. Żyła na granicy, coraz bardziej zanurzając się w domysłach i popadając w paranoję. Nigdzie w pełni nie przynależała. Nie pasowała do nikogo. Była kukułką. Podrzutkiem. Ale przede wszystkim bardzo smutną i samotną dziewczyną, pozującą na niezdobytego anioła. Żyła w rzeczywistości, do której nigdy nie należała, a jedynie została wykreowana na jej potrzeby. „Wołanie kukułki” to jej niedopowiedziana historia, jej sekret i ostatni krzyk, zanim upadła na ziemię.

O.

„Taniec szczęśliwych cieni” Alice Munro

Bombla_TaniecSzczesliwychCieni

 

„… ja zaś czuję, że życie mojego ojca zostaje za nami, razem z kończącym się popołudniem; staje się mroczne i dziwne, podobnie jak otaczający krajobraz, który ma na nie magiczny wpływ i sprawia, że wydaje się przyjazne, zwyczajne i dobrze znane, gdy przyglądamy mu się z bliska, ale kiedy odpływa w dal, zamienia się w coś nieznanego, czego nigdy do końca nie pojmiemy, kryjącego w sobie wszystkie stany pogody i takie głębie, których nie możemy sobie nawet wyobrazić.”

„Komiwojażer Braci Walker” Alice Munro

Jak dobrze, po wszystkich tych intensywnych w doznania, magicznych i straszliwych opowieściach, chociaż na chwilę móc zanurzyć w historie z życia wzięte. Otwarte, swojskie i takie ot, po prostu napisane. A jednak dotykające najczulszych punktów egzystencji, poruszających najdelikatniejsze tematy i jednocześnie tak mocne, a nawet brutalne w słowach. Tak, zdecydowanie przyjemnie jest móc po prostu rozkoszować się nieskomplikowanym językiem, przyjemną fabułą, która dla odmiany nie pędzi na siłę przed siebie, ale po prostu trwa, uchwycona w jednym, konkretnym momencie życia. Powiecie pewnie, że o kobietach pisało wielu i jeszcze pewnie wielu napisze, ale nie ma co ukrywać, że rzadko zdarza się tekst, który uchwyci wszystko to, co najistotniejsze. Magię chwili. Magię dziewczęcości i kobiecości. Jednej pisarce z pewnością się to udało i to tak dobrze, że nawet ostatnio świat ją docenił i otrzymała Nagrodę Nobla.

Alice Munro. Myślałam, że może będzie przegadana. Wypromowana tak bardzo, że aż za bardzo. A jednak. Jak miło się od czasu do czasu pomylić i dać się tak pozytywnie zaskoczyć. Bo powiem Wam, że ta kanadyjska pisarka, „mistrzyni krótkiej formy”, jak podsumowało ją gremium noblowskie, ujęła moje serce i już pierwszym tomem zyskała sobie zachłanną czytelniczkę. Nie przez przypadek zaczęłam moją przygodę z twórczością Munro od „Tańca szczęśliwych cieni”. To pierwszy, debiutancki zbiór opowiadań pisarki, wydany w 1968 roku, ale jak bardzo aktualny, bo przecież w ludzkich uczuciach nic jak dotąd się nie zmieniło. Piętnaście opowiadań, a każde z nich z ładunkiem emocji, jak w najintensywniejszych powieściach.

A wszystko to w subtelnym otoczeniu, na pozór jedynie spokojnym i nie zmąconym żadnymi niepokojami. To inny świat, wyobcowany od tego pełnego zewnętrznego chaosu, społecznych i politycznych przemian, jakie miały miejsce w przełomowym okresie wydania tomu. Tło dla wszystkich opowieści, dramatów większych i mniejszych tworzą kanadyjskie miasteczka, podmiejskie osiedla i przedmieścia. Także farmy, rozległe lasy i jeziora. Każde z tych miejsc mami pozorną sielanką otoczenia. Wodzi czytelnika za nos, dając iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa i harmonii. Nic bardziej mylnego. To świat wspomnień, zapomnianych wrażeń, już raczej przebrzmiały, a jednak w jakiś sposób ponadczasowy. Nie znajdziemy tu krwawych rewolucji, przemocy w dosłownym tego słowa znaczeniu, a jednak coś czai się na bohaterów, nadchodzi jakaś nieodwołalna zmiana.

Każde z tych miejsc w opowieściach Alice Munro skrywa niejedną tajemnicę i staje się świadkiem przełomowych dla bohaterów wydarzeń. Mała dziewczynka towarzyszy ukochanemu ojcu w pracy i całkiem przypadkiem poznaje sekrety jego dawno zapomnianego, poprzedniego życia, beztroskich lat i szczęśliwych chwil jeszcze bez brzemienia rodziny („Komiwojażer Braci Walker”). Na perfekcyjnych przedmieściach, zamieszkałych przez równie perfekcyjne młode pary, stary domek i jego wiekowa już właścicielka nie pasują do wyidealizowanej wizji otoczenia („Piękne domy”). Spełniona pisarka pragnie spokojnego kąta dla siebie i wynajmuje na mieście biuro, by stać się ofiarą bezpodstawnych szykan zarządcy budynku („Biuro”). W małej społeczności matka oskarża córkę, obwiniając o tragiczną śmierć młodszego, niedorozwiniętego brata („Czas umierania”). Na lisiej farmie córce właściciela, dziewczynce pełnej pasji i wiary w swoje umiejętności, zostają uświadomione i narzucone ograniczenia jej płci i niemożność spełniania marzeń („Chłopcy i dziewczynki”).

„Taniec szczęśliwych cieni” jest pełen cichych dramatów i rodzinnych tajemnic. Bohaterki Munro powracają we wspomnieniach do czasów dzieciństwa, młodości, gdzieś do minionych epok, wyciągając z cieni przeszłości to, co pogłębiło ich świadomość o samych sobie. Przywołują zmarnowane lata, swoich bliskich, niewykorzystane szanse kochanków i ich stracone złudzenia po latach porażek. Odkopują stare żale, skrywane głęboko urazy i zazdrości. Na nowo przeżywają pierwsze bolączki dorastania i próbują przypomnieć sobie, jak to było czuć się niewinną, tuż na progu dorosłości. Każda z opowieści to dowód ich walki o tożsamość, o prawdę i o to, kim są w rzeczywistości. Znowu czują ból, wstyd, niepewność tamtych dni. Odgrywają przełomowe momenty swojego życia, te, które ukształtowały ich przyszłe, dorosłe formy. To gorzkie wspomnienia. Nie do końca szczęśliwe. Raczej wyrwane z podświadomości sprawy do ostatecznego rozstrzygnięcia. Bo przecież na bolesne powroty nigdy nie jest za późno.

Proza Alice Munro jest ponadczasowa. Doskonale uniwersalna w swoim przesłaniu i tematyce. Nie można przejść obok tych opowieści obojętnie. Każda z nich jest na swój sposób idealna. Mała bańka wyimaginowanych wspomnień przywołana z otchłani pamięci.  Zawieszona w czasie i przestrzeni. Nieistotna wydaje się być epoka, w jakich się dzieje. Nieistotne przełomowe chwile w jakich została napisana. Będzie tak samo przejrzysta i czytelna za lat sto, jak była pół wieku temu i jak jest czytelna i przejrzysta dzisiaj. Ludzie, ani ich uczucia i emocje się nie zmieniają. Wszystko trwa i ewoluuje, wszystko płynie, ale przeszłość na zawsze pozostanie przeszłością.

O.