Pamiętacie wyobrażenia o przyszłości, te sprzed lat? Próby wymyślenia, jak będzie wyglądał świat za pięćdziesiąt, sto, tysiąc lat? Wizjonerskie obrazy science fiction, w których wszystko będzie zmechanizowane, zautomatyzowane, pokryte błyszczącym metalem, wypolerowane na błysk? Nic nie będzie trzeba robić samodzielnie – sprzątanie, pranie, gotowanie, wszystkie możliwe prace domowe będą wykonywane przez specjalne roboty, maszyny, cudna elektroniki. Zamiast lasu – wirtualne drzewa, świergot ptaków w głośnikach. Zamiast morskiej bryzy – sztuczne ustawienie klimatyzacji. Pory roku? To już nie dla nas! Teraz słońce, czy śnieg pojawiają się w sekundę.
„The lions were coming. And again George Hadley was filled with admiration for the mechanical genius who had conceived this room. A miracle of efficiency selling for an absurdly low price. Every home should have one. Oh, occasionally they frightened you with their clinical accuracy, they startled you, gave you a twinge, but most of the time what fun for everyone, not only your own son and daughter, but for yourself when you felt like a quick jaunt to a foreign land, a quick change of scenery. Well, here it was!”
My natomiast, w zamian, będziemy tylko chodzić, zerkać leniwie, jak gdyby od niechcenia, przez te wszystkie oszklone ekrany, a nasze myśli będą zaprzątnięte jedynie przez kolejne wynalazki, ale nie za bardzo. Żyć nie umierać. Po co komu drugi człowiek? Na co komu bliskość? Na co prawdziwy świat, gdy można istnieć jedynie w wyobraźni? Tak potworną wizję snuje Ray Bradbury w swoim niesamowitym opowiadaniu z 1950 roku zatytułowanym „The Veldt” (veldt, czyli step w Południowej Afryce, rodzaj sawanny).
Niedoprecyzowana przyszłość. Rodzina Hadleyów, George i Lydia, wraz z dwójką dzieci, Peterem i Wendy, mieszkają w wyjątkowym domu, który należy do serii Happylife Home (dosł. Dom Szczęśliwego Życia). Jednak ich życie niekoniecznie jest tak szczęśliwe, jak zapowiadały to prospekty. Co prawda są bogaci, mają wszystko, czego dusza zapragnie, ale brakuje im zwykłej rodzinnej bliskości. A wszystko przez w pełni zautomatyzowane, zimne pomieszczenia, wypełnione maszynami do ułatwiania codzienności. Sami nie robią nic – nie gotują, nie myją się, nie rysują… Peter i Wendy natomiast uzależnieni są od pokoju do zabaw. To nie jest zwyczajny pokój – to specjalne pomieszczenie dla dzieci z neurozami, które uruchamia i naśladuje wyimaginowane obrazy, ożywia zapachy, działa na wszystkie zmysły. Od jakiegoś czasu jednak, pokój Wendy i Petera zajmuje wielki afrykański step, na którym w żarzącym się słońcu, wśród zapachu krwi i piachu polują lwy. Słychać krzyki, coś (ktoś?) jest rozszarpywany na strzępy… Myśli dzieci zafiksowane są na śmierci, a rodzice czują, że niełatwo będzie odciąć ich od tej wirtualnej rzeczywistości…
Peter i Wendy. Czy te imiona nie brzmią znajomo? Nie przez przypadek Ray Bradbury zdecydował się na parę żywcem wyciągniętą z powieści „Piotruś Pan”. Bo widzicie, te dzieciaki również żyją w swojej Nibylandii, w świecie, który nie do końca jest prawdziwy, ale działa w nim potęga wyobraźni. To psychicznie niestabilna para, której ten wyjątkowy, zautomatyzowany dom, a szczególnie ten unikatowy pokój dziecinny miał z założenia pomóc w terapii neurotycznych zaburzeń. Ale kreowane sztucznie „nibylandie” uzależniają. Trudno się z nich wydostać, jak już przejmą umysł, odbiorą samodzielność. Świat, w którym sami jesteśmy bóstwami staje się o wiele bardziej kuszący, o wiele bardziej na wyciągnięcie ręki. Ta wirtualna rzeczywistość obrazów, który z taką łatwością może stać się tą drugą, lepszą rzeczywistością. A wtedy, zważajcie na lwy, zważajcie na cienie na ścianach.
Dzisiaj nie zmrużę oka, bo słyszę złowieszczy chichot wśród wysokich traw sawanny.
O.
*To REWELACYJNE opowiadanie, które wywoła w Was dreszcze przerażenia znajdziecie zupełnie za darmo, w oryginale, do przeczytania TUTAJ.