To hołd złożony życiu, codzienności, trwaniu. To powieść, która Was pocieszy, która przy Was będzie i z Wami zostanie. Jedna z tych zwykłych-niezwykłych historii, które ni stąd, ni zowąd dotykają człowieka do samej głębi. „Życie Violette” Valérie Perrin.
ŻYCIE VIOLETTE
„Nazywam się Violette Toussaint. Byłam dróżniczką, a teraz jestem dozorczynią na cmentarzu. Delektuję się życiem, piję je małymi łyczkami niczym herbatę jaśminową z miodem.”
Violette Toussaint jest dozorczynią na cmentarzu w niewielkim burgundzkim miasteczku Brancion-en-Châlon we Francji. Pielęgnuje kwiaty na grobach, zajmuje się ogrodem przy niewielkim domku, pociesza tych, którzy szukają pocieszenia i pamięta o tych, którzy odeszli. Violette ma dwie twarze: twarz zimy, którą nosi, jak swój szary płaszcz – do ludzi, do świata. I twarz lata, którą nosi, jak te kolorowe sukienki pod płaszczem – w ciszy, w samotności. Violette poznaje dziesiątki, setki opowieści, ale sama również ma swoją historię. Przypadkowy pochówek pary kochanków pozwoli jej przeżyć na nowo własną przeszłość.
JEDNA Z NAJPIĘKNIEJSZYCH
„Każdy mój dzień to prezent od niebios. Tak też sobie mówię codziennie rano, gdy otwieram oczy.”
Jak opisać słowami całe to morze emocji, jakie towarzyszy lekturze „Życia Violette”? Fala za falą, czytelnika ogarnia poruszenie, zaraz rozbawienie, znów wzruszenie, głęboka zaduma… Valérie Perrin napisała opowieść, w której mieszają się słowa francuskich klasycznych piosenek, poetyckich wersów, mniejszych i większych życiowych mądrości, a wszystko to napisane z taką prostotą! Z taką lekkością! Między ploteczkami grabarzy, między cotygodniowym obiadem z miejscowym księdzem, między porządkowaniem cmentarza – snuje się historia osobista kobiety, której życie nigdy nie oszczędzało. Perrin odkrywa kolejne karty, robi to niespiesznie, ociąga się nawet, sennie mrużąc oczy i od czasu do czasu spoglądając w przeszłość. Wspomnienia są tym, co spaja całość, co pozwala zrozumieć, co sprawia, że w pewnej chwili łykamy łzy i łapczywie łapiemy powietrze.
Nie wiem, czy ktoś inny poza Francuzami z krwi i kości pokusiłby się o napisanie powieści o cmentarnej konsjerżce, opiekunce cmentarza. Konsjerżce, która pachnie jak różany ogród, zna na pamięć „Regulamin tłoczni win” Johna Irvinga, a wakacje letnie spędza w tej jednej zatoczce w okolicy Marsylii. Konsjerżce, która ma swoje tajemnice, która ma swoje sekrety i swój wielki, nieukojony ból. „Życie Violette” taka iście francuska pozycja – opowieść, w której kryje się wszystko co tak przecież zwyczajne – życie i śmierć. A jednak kryje się tu niezwykłość, ulotność każdej kolejnej chwili. To śmiech i łzy, to przygryzana warga i ciepło promieni słońca. To zapach cynamonu i wanilii, to ciche słowa szeptane o zmierzchu i nucone pod nosem piosenki Elvisa. To słona woda na spierzchniętych ustach, to szelest papieru wyczekiwanej książki, to łyk porto w małym kryształowym kieliszku. To wszystkie małe przyjemności, to osobiste rozpacze, to chwile zwątpienia i niezwykłej radości. To nostalgiczna zaduma i ekstatyczna rozkosz.
Tym wszystkim jest powieść Valérie Perrin dla mnie, ale pewnie każdy czytelnik zostanie ze swoimi skojarzeniami, ze swoimi tęsknotami, ze swoimi myślami. Ta powieść migocze emocjami, buzuje od uczuć, czasami gwałtownych jak cios między żebra. Bywa odą do małych radości zwykłych dni, ale też wielkim krzykiem za tym, co utracone. Bywa leniwa, bywa rozochocona, ale bywa też przesycona najmroczniejszym koszmarem. Jest tu spokój, jest największa tajemnica, jest też obietnica… Napisana bezpretensjonalnie, z czułością względem bohaterki i samych czytelników. „Życie Violette” to hołd złożony samemu życiu w całej swojej niezwykłej okazałości.
O.
*We współpracy z Wydawnictwem Albatros.