„Życie miłosne” Zeruya Shalev

Bombla_ZycieMiłosne

Od czasu do czasu każdego z nas dopada egzystencjalny dół. Mniejszy albo większy kryzys związany z naszym dotychczasowym życiem i kierunkiem w jakim wszystko wokół nas zmierza. Podobno takich kryzysów człowiek może przeżyć dość sporo, w różnych odstępach czasu. Z kryzysem możemy zmierzyć się w okresie dojrzewania, gdy z naiwnego dziecka przekształcamy się w pogrążonego w zadumie nad samym sobą nastolatka. W kilka lat później mamy szansę pogrążyć się w dole dwudziestopięciolatka, który podobno związany jest z zakończeniem studiów i beztroskiego czasu nauki. Po latach przychodzi czas na kryzys wieku średniego, chyba najpopularniejszego i najczęściej wykorzystanego w tekstach literatury i filmach. I kryzys emerytalny, po sześćdziesiątce, który jest jednoznaczny z  kryzysem świadomości zakończenia pewnego etapu życia. Zauważyliście pewnie, że sprytnie pominęłam jeden z istotniejszych egzystencjalnych dołów, jaki dopada zarówno mężczyzn, jak i kobiety, a który związany jest z przekroczeniem magicznej bariery trzydziestego roku życia.

Z tym właśnie kryzysem zmaga się bohaterka powieści Zeruyi Shalev zatytułowanej „Życie miłosne”. To pierwsza powieść rozpoczynająca psychologiczną trylogię, na którą składają się jeszcze „Mąż i żona” i kończąca cykl „Po rozstaniu”. Autorka stworzyła historię wyjątkową, ponadczasową, która dotyka najboleśniejszych momentów kobiecego życia. Pomimo, iż „Życie miłosne” rozgrywa się w Jerozolimie, to tak naprawdę mogłoby rozgrywać się w każdym zakątku na świecie, a jej uniwersalny wydźwięk pozwala wpasować się w gusta różnych kobiet, na każdym życiowym etapie. Shalev obrazuje kobiety w przełomowych momentach, gdy coś się zmienia, jakieś nieuchwytne siły wpływają na bohaterki i zmuszają je do zagłębiania się w swoje wnętrze, by pokonać ten trudny etap oparty na kryzysie pragnień i możliwości, a także straconych złudzeniach.

Bohaterką „Życia miłosnego” jest Ja’ra Korman. Ma około trzydzieści lat, stopień naukowy na uniwersytecie i kochającego męża, który stara się robić dla niej wszystko. Jej dotychczasowymi celami było zdobycie pełnego etatu na uczelni, budowanie krok po kroku naukowej kariery i urodzenie co najmniej jednego dziecka, gdy tylko przyjdzie odpowiedni czas, a wszystko będzie szło zgodnie z planem. Od zawsze wiedziała czego chce, była pewna podejmowanych kroków i szczęśliwa w swoim małym światku. Ta wykreowana przez nią rzeczywistość ginie w gruzach w chwili, gdy zupełnie przypadkowo poznaje Ariego Ewana – przyjaciela jej rodziców z czasów młodości, który po latach spędzonych we Francji powraca do Jerozolimy. I w tej chwili okazuje się, że nic nie było wcale takie idealne i perfekcyjne, jak wydawało się Ja’rze, wręcz przeciwnie, od dłuższego czasu jej doskonałe wyobrażenie o swoim życiu trzymało się jedynie na powielanych chwilach codziennej rutyny. I niczym więcej.

Jej małżeństwo z uroczym i miłym Jonim straciło kolory dawno temu,  a z czasem Ja’ra nie pamięta już nawet co było w nim takiego, że tak szybko i bezmyślnie się pobrali.  Wydaje się, że zapomniała co to miłość, lub, co bardziej przerażające, wcale nie kochała swojego męża. Jej dotychczasowa egzystencja okazuje się smutną iluzją tworzoną na potrzeby zachowania pozorów. Tak naprawdę pogrążona jest w zupełnej stagnacji. Jej życie stoi w miejscu, podobnie jak jej naukowa kariera. Nie może iść ani do przodu, ani do tyłu, bo uwikłana jej w honorowe umowy, których powinna dotrzymać, by nie wyjść na niedojrzałą. Problem w tym, że Ja’ra jest niedojrzała, a co za tym idzie zupełnie niezdecydowana. Już jakiś czas wcześniej straciła cel i czuje się zagubiona. Boi się prawdziwie zaangażować, bo to wiązałoby się bezpośrednio z podejmowaniem odpowiedzialności. A na to bohaterka Shalev nie jest gotowa.

Wszystko to uświadamia sobie, gdy na jej drodze staje Arie. To sześćdziesięciokilkuletni mężczyzna, znudzony i zblazowany. Próbuje sam przed sobą i otaczającymi go kobietami udawać samca alfa, pełnego siły i władzy. Nie przez przypadek jego imię tłumaczone z hebrajskiego oznacza lwa – władcę zwierząt. On pragnie panować i dopuszczać do siebie kolejne, coraz młodsze kobiety, by dołączyły do jego trofeów, uzbieranych podczas wielu lat usilnych polowań. Odgrywa rolę starego libertyna, mistrza seksualnych igraszek, a jednocześnie apatycznego, znudzonego „tym wszystkim” specjalistę od miłości. Pod tą maską kryje się jednak człowiek zniszczony, zmęczony sam sobą i pogrążony w strachu przed nieuchronnością śmierci. Naiwna Ja’ra jest kolejnym z serii jego podbojów, tylko jeszcze bardziej zagubiona, bo faktycznie poszukująca miłości.

Ich romans to seria burzliwych, toksycznych spotkań, w których każde z nich próbuje odmalować w tym drugim ziszczenie swoich pragnień. Nie chcą wcale poznać prawdy o sobie, ale jedynie w nieskończoność odbijać swoje wizje w oczach drugiego partnera. Ja’ra widzi w Arim kogoś na kształt perfekcyjnej męskiej figury, zupełne przeciwieństwo swojego ojca, którym skrycie pogardza, chociaż bardzo kocha. Na kochanka nakierowuje wszystkie nieziszczone marzenia i szuka odpowiedzi. A tam spotyka tylko ciszę, bo Ariemu nie zależy na związku. Nie zależy na nieogarniętej młodej kobiecie, która nie potrafi zdecydować się nawet na kupno sukienki. Chce wyłącznie nią manipulować, dla własnych zachcianek i wyuzdanych potrzeb. Każdy kolejny krok tych obojga to desperacka próba naprawienia życia i zawrócenia go na właściwy tor, pomimo iż zdają sobie sprawę, że nie tędy droga.

Im dalej zagłębiamy się w „Życie miłosne” i im lepiej poznajemy motywacje działań Ja’ry, tym bardziej może ona wywołać frustrację i sprzeciw. Kierowana strachem przed dojrzałością, przed dorosłością i podjęciem, w końcu, odpowiedzialności za swoje życie, staje się kimś kogo wyjątkowo łatwo znielubić, tym bardziej, jeśli nie potrafimy się z nią i jej problemami utożsamić. Ja’ra zdaje się być na granicy pewnego upadku, pogrążenia się w wewnętrznej ciemności bez szansy na  odrodzenie. Dryfuje i wciąż szuka siebie, zgłębia swoje wnętrze i igra z losem, by nareszcie dowiedzieć się i odkryć czego chce. Ale te odkrycia nie są wcale pozytywne. Niosą za sobą nieodwracalne wybory, te natomiast równie nieodwracalne skutki i pozostawiają za sobą kilka ofiar. A ona idzie dalej. Przynajmniej stara się, nie do końca wiedząc co się z nią stanie i ani ona, ani my nie możemy być pewni co przyniesie jej nowy dzień. I ta niewiedza jest najbardziej pesymistycznym przesłaniem tej powieści.

O.

„Piekielne wody” David L. Robbins

Bombla_PiekielneWody

Zatoka Adeńska zwana Rogiem Afryki. Raczej mało znane i uczęszczane miejsce na mapie. Niewspominane w wycieczkowych prospektach i zapomniane przez turystyczne biura. Wąskie przejście pomiędzy dwoma kontynentami, które dzieli Jemen od wybrzeży Afryki. Jednocześnie jeden z podstawowych szlaków wodnych dla karawan tankowców, frachtowców i statków transportowych przewożących towary z jednego końca świata na drugi. Najszybsze połączenie pomiędzy Bliskim a Dalekim Wschodem. Kanał, którym przepływają setki statków dziennie. Miejsce, w którym wciąż można napotkać prawdziwych korsarzy – piratów z Somalii. W XXI wieku, świecie, w którym słowo „pirat” kojarzy nam się przede wszystkim z gorącymi wodami Karaibów i zabawnym akcentem Disneyowskiego tworu, jakim jest Jack Sparrow, piraci wcale nie pozostają historycznym reliktem przeszłości. Przeciwnie – mają się całkiem dobrze i wciąż sieją terror na międzynarodowych wodach. Zmieniły się realia, zmieniły środki transportu, ale cel i motywacje często pozostają te same, uniwersalne w swojej prostocie.

„Piekielne wody” autorstwa Davida L. Robbinsa to historia wyciągnięta prostu z życia, pierwszych stron gazet i internetowych nagłówków. Jedna z setek, jakie obserwowaliśmy w ostatnich latach w tym przesiąkniętym przemocą rejonie świata. Grupa somalijskich piratów porywa wielki, samotnie płynący frachtowiec Valnea. Trzeba podkreślić „samotnie płynący”, gdyż obecnie większość statków, które na swoim pokładzie przewożą cenne ładunki, wynajmuje ochronę w postaci wojskowych statków, które płyną wraz z nimi aż do docelowego portu. Nie Valnea. Z zewnątrz frachtowiec wydaje się być całkowicie pusty. I faktycznie pozbawiony jest wszelkich kontenerów i nie przewozi konkretnego towaru, ale jednocześnie nie jest w stanie rozwinąć bezpiecznej prędkości, dzięki której uniknęłaby abordażu. Statek pozostawiony samemu sobie aż prosi się o rabunek. Na jego załogę składają się rosyjscy i filipińscy marynarze pod dowództwem rosyjskiego kapitana Anatolija Drozdowa. Dodatkowym, pozornym zabezpieczeniem jest grupa bałkańskich najemników, którzy mają za zadanie strzec przesyłki ukrytej na samym dnie ładowni. Ładunku, o którym nic nie wiadomo, a który jest elementem tajnej operacji łączącej rządy największych mocarstw świata.

Na Valneę, której tajemnice wydają się być w pełni strzeżone i bezpieczne, napada Yusuf Raage, jeden z najpotężniejszych piratów tego regionu. Na jego koncie jest kilkanaście podobnych napadów, które przyniosły jemu, jego klanowi i sponsorom (piraci somalijscy są często sponsorowani przez przedsiębiorców z Bliskiego Wschodu) miliony dolarów. Pirat nie jest sam. Towarzyszy mu ponad dwudziestu najlepszych członków jego klanu, wyselekcjonowanych z kilkudziesięciu ochotników, którzy odpowiedzieli na jego zawołanie. Są w pełni lojalni. Ich przywódca ma nieskalaną reputację zdobywcy i wiedzą, że pomimo niebezpieczeństwa opłaca się zaryzykować dla pewnego zysku. Jednak ten atak i porwanie frachtowca mają dla Yusufa specjalne znaczenie. Nie może się wycofać. Nie może odmówić. Stawia wszystko na jedną kartę i poświęca siebie i innych, by ta wyprawa się powiodła. A stawka jest bardzo wysoka i tylko on zdaje sobie sprawę z tego, co nastąpi, gdy misja skończy się fiaskiem.

Na ratunek porwanej Valnei wysłany zostaje stacjonujący w bazie Dżibuti oddział amerykańskich żołnierzy, specjalnej jednostki ratowniczej Sił Powietrznych USA – Guardian Angels. To wyjątkowi żołnierze o wyjątkowych umiejętnościach. Tajne zadanie, jakie przypada im w udziale, nie jest typowe dla ich codziennej działalności. Zostają wybrani ze względu na lokację i umiejętność reagowania w kryzysowych sytuacjach. Wyłącznie ich dowódca, wybrany do prowadzenia misji, wie, jak priorytetowe jest wyzwolenie statku z rąk somalijskich piratów. Rozkaz, który pada z ust samego prezydenta Stanów Zjednoczonych, zakłada złamanie podstawowych zasad, jakimi kieruje się formacja. A czas ucieka. Mają tylko godzinę, zanim frachtowiec zostanie zatopiony, pochłaniając nie tylko swój cenny ładunek, ale życie załogi, piratów i samych żołnierzy, którzy znajdą się na jego pokładzie.

„Piekielne wody” to idealna powieść dla wszystkich miłośników porządnie napisanej i dopracowanej literatury sensacyjnej, w duchu Toma Clancy’ego. Niezwykła dbałość o szczegóły, wyraziści bohaterowie, realistyczne oddanie zagrożenia i konfliktów osaczających płynącą po niebezpiecznych wodach Valneę to nie jedyne pozytywne aspekty tej historii. Warto wspomnieć także o doskonale oddanych realiach życia jednostki Guardian Angels, czy samych somalijskich piratów i ich rodzin. Równie pozytywnie zaskakuje polskie tłumaczenie autorstwa Grzegorza Grątkowskiego – świetnie przełożone teksty, dialogi, a ponadto militarne skróty i wyrażenia techniczne użyte przez Robbinsa w tekście oprócz dokładnego tłumaczenia mają własny, oryginalny skrót i definicję podaną w nawiasach, przypisach i słowniczku na końcu książki.

Trzeba przyznać, że w pełnym zrozumieniu „Piekielnych wód” pomoże orientacja nie tylko geograficzna, ale przede wszystkim ta we współczesnej historii. Przyda się także chociaż minimalna znajomość podstawowych zagadnień dotyczących konfliktów zbrojnych i politycznych, toczących się w ostatnich latach na świecie, a szczególnie w rejonie Rogu Afryki. Resztę dokładnie wytłumaczy i opowie już sam David L. Robbins. Wystarczy jedynie sięgnąć po książkę i pogrążyć się w sensacyjnej, niezwykle aktualnej historii porwanego frachtowca i opowieści o wytrwałości ludzi, którzy przychodzą mu na ratunek, nie wahając się poświęcić tego, co dla człowieka najcenniejsze.

O.

*Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się 28 października, a którą można przeczytać także TUTAJ.

„Zanim przekwitną wiśnie” Aly Cha

Bombla_Wiśnie

Japonia. Kraj Kwitnącej Wiśni. Kraina samurajów, gejsz i Yakuzy. A także sushi, jedynych w swoim rodzaju horrorów i mangi. Karaoke, automatów z używaną bielizną i ceremonii parzenia herbaty, niezmiennej od stuleci. Miejsce pełne kontrastów, w którym tradycja co krok napotyka nowoczesność i pęd ku nowościom. Jedyne takie miejsce na ziemi, gdzie małe enklawy i zielone wysepki spokoju toną w morzu neonów. Ogródki zen i szintoistyczne świątynie otoczone wiecznie dudniącą i tętniącą życiem metropolią. Drapacze chmur, dym i smog, a w centrum tego wszystkiego pałac cesarza, który wciąż rządzi tym światem, niezmiennie jak w poprzednich epokach.

To również miejsce niespotykanych paradoksów. Jedno z najbardziej zaludnionych państw na świecie, które wciąż jest w czołówce krajów z największą liczbą samobójstw. Samotność w tłumie, etos mrówczej pracy i poświęcenia, a w zaułkach ubrani w garnitury kloszardzi. Zakaz pornografii i magazynów erotycznych, a wokół hentai odpowiadający każdym, nawet najbardziej zwyrodniałym potrzebom. Starsze panie w kimonach, z tradycyjnie upiętymi kokami mieszają się w tłumie z kolorowymi lolitkami z dzielnicy Harajuku. Wszystko jest płynne, wszystko jest zmienne – nawet ulice i domy, dlatego tak popularne jest rysowanie sobie dokładnych mapek dojazdu w największych miastach.

Japonia to także, a może przede wszystkim miejsce, w którym powstają pełne nostalgii, melancholii i wielkiego smutku opowiadania i powieści. Japońscy protagoniści wyróżniają się na tle literatury światowej, a stylu pisarzy japońskiego pochodzenia nie można pomylić z żadnym innym. Jest prosty, nieskomplikowany, trafiający w sedno ludzkich spraw i życia człowieka. Na swój sposób doskonały, bo nie przytłacza, nie osacza, tylko delikatnie opada na czytelnika i wciąga go w swoje historie.

Dokładnie taka jest debiutancka powieść Aly Cha zatytułowana „Zanim przekwitną wiśnie”. Pewnej mroźnej, zimowej nocy do domu Asako przybywa jej od lat niewidziana córka – Miho. Zniszczona nieudanym życiem, degradującą pracą w dzielnicy rozpusty kobieta postanawia wyjechać do Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu lepszego życia. Jednak by móc podążyć za swoim amerykańskim snem, musi zostawić jedyny ciężar, jaki jej w tym przeszkadza, czyli swoją kilkuletnią córeczkę Yuki. Asako przyjmuje dziewczynkę z otwartymi ramionami, godząc się od razu z nowym stanem rzeczy i z tym, że jej nieznana wnuczka zamieszka z nią na dłużej. W kilka chwil później Miho odchodzi w zimną noc, by już nigdy więcej nie powrócić do domu swojej matki.

Tak rozpoczyna się smutna saga pięciu pokoleń japońskich kobiet z rodu Tanaka, które od lat zmagają się ze swoim przeznaczeniem, a swoista klątwa smutku, samotności i rozpaczy wydaje się tam przechodzić z matki na córkę. W małej rybackiej wiosce, na jednej z wysepek okalających japońskie wybrzeża wielodzietna Chiyo każdego dnia walczy ze swoją najstarszą córką Michiko, faworyzowaną od lat przez ojca. Zazdrość matki o córkę, która przeradza się w zawiść i niechęć, doprowadza do rozłamu rodziny i rodzinnego dramatu. Córka Michiko – Asako – szybko poznaje trud codziennej, fizycznej pracy i nigdy, do końca swoich dni nie nauczy się tego, czego pragnie najbardziej, czyli czytania i pisania. Po latach wielkie nieszczęście i osobista tragedia jej córki Miho wygna młodą dziewczynę z domu, by historia zatoczyła koło i powróciła na próg Asako w postaci małej Yuki.

Aly Cha w piękny sposób pokazuje zmieniającą się rzeczywistość wtedy ciągle nabierającej rozpędu Japonii. Koniec XIX wieku, porażka drugiej wojny światowej,  kryzys, a zaraz potem nagły ekonomiczny boom i napływ kultury zachodu, przede wszystkim Stanów Zjednoczonych, wobec których zapatrzenie japońskiego społeczeństwa trwa do dziś. Konflikt pokoleń, które nie mają szansy na porozumienie się, a rozłam między nimi jest niewyobrażalny. Jednak „Zanim przekwitną wiśnie” to przede wszystkim opowieść o kobietach i napisana z myślą o nich. O matkach i córkach, odwiecznych dylematach ich trudnych, rodzinnych związków, gdzie te same błędy, te same zachowania powielają się, nie ważne ile lat minęło i jaka trwa właśnie epoka. Otwarte zakończenie powieści pozwala nam domyślić się, że taki stan rzeczy będzie trwał nadal, bo trudno jest przecież pokonać przeznaczenie.

Pomimo iż „Zanim przekwitną wiśnie” napisana została w języku niemieckim, z dala od orientalnej wyspy i dawnej ojczyzny rodziny pisarki, to wciąż pozostaje powieścią na wskroś japońską. Fabuła skonstruowana misternie niczym origami, do tego bohaterowie i wątki dopasowane do siebie idealnie jak w ikebanie, tworzą razem minimalistyczną i doskonale dopracowaną kompozycję literacką. Opowieść niezwykle uniwersalną, ale, co trzeba nadmienić, bardzo smutną i dającą do myślenia, bo poruszającą to, o czym trudno powiedzieć na głos.

O.

* Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się 30 września, a którą można przeczytać także TUTAJ.

„Angelfall” Susan Ee

Bombla_Angelfall

Po wilkołakach, wampirach i wszelkiego innego rodzaju nieumarłych na literackich salonach zapadła moda na anioły. Tym razem jednak nie w przesłodzonej, zaróżowionej romantycznymi wizjami, eterycznej postaci, ale w wersji mrocznej. Anioły straciły swoją niewinną poświatę, przestały być wysłannikami odwiecznego dobra i Boga. Nastała era aniołów z pogranicza życia i śmierci, światła i ciemności, nieba i piekła. Nawet ich charakter nabrał dwuznaczności, upodabniając ich bardziej do śmiertelników niż istot ukazywanych dotąd jako idealne. Stali się słabsi, bardziej ludzcy, podatni na czające się w mroku zło, a jednocześnie na tyle silni, by móc zagrozić chwalącej je i modlącej się do nich ludzkości. Jedną z takich demoniczno-anielskich wizji pokazała Susan Ee, tym samym rozpoczynając swoją najnowszą młodzieżową trylogię zatytułowaną „Angelfall”.

Pomysł na fabułę był prosty i intrygujący. Na niespodziewającą się niczego Ziemię napadają bezwzględni wysłannicy nieba, czyli anioły. W kilka miesięcy świat zamienia się w krwawą arenę i jest świadkiem upadku ludzkości. Inwazja postępuje systematycznie, część ludzi godzi się z nowym porządkiem, inni schodzą do podziemia i zaczynają walkę o wolność, żyjąc niczym szczury i chowając się przed skrzydlatym najeźdźcą. Kim są anioły stworzone przez Susan Ee? To istoty niemal perfekcyjne. Piękne, dostojne, potężne zarówno w wielkości, jak i sile. Z wyglądu przypominają doskonałe rzeźby, bez żadnej, najmniejszej nawet skazy. Są muskularni, wysocy, o nieskazitelnej skórze. Różnią się między sobą płcią, karnacją i kolorem włosów, oczu i skrzydeł. Są wyszkoleni i zorganizowani, przywodząc na myśl niebiańską armię. Jednak jak to w każdej armii bywa (tym bardziej armii bez jednego konkretnego dowódcy), od czasu do czasu zdarzają się buntownicy. Ktoś, kto nie do końca zgadza się z narzuconymi rozkazami i ustalonymi zasadami. Taki właśnie ktoś, tutaj anioł Raffe, zostaje skazany na najbrutalniejszą karę z możliwych – odcięcie skrzydeł i śmierć wśród żerujących na osłabione ciało ludzi.

Tak zaczyna się historia „Angefall”. Jej narratorką jest siedemnastoletnia Penryn, która już od pierwszej strony w prosty i dosadny sposób kreśli obecną sytuację. Bohaterka codziennie musi przemieszczać się z miejsca na miejsce, uciekać pod osłoną zmierzchu, szukając schronienia w opuszczonych i zdewastowanych budynkach. Nie jest sama, bo razem z nią ucieka jej matka i młodsza siostra – Paige, siedmiolatka ze sparaliżowanymi nogami, przykuta do wózka inwalidzkiego. Nie mają wystarczającej ilości prowiantu, nie mają domu, a śmierć czeka nie tylko z ręki aniołów, ale także szwendających się po ulicach brutalnych ludzkich gangów.

Akcja rozgrywa się bardzo szybko, bez dodatkowych, zbędnych opisów. Wszystko dzieje się tu i teraz – kilku aniołów skazuje na śmierć jednego ze swoich i zostawiają go na pastwę losu. Penryn ratuje nieprzytomnego anioła, ukrywa go i jego odcięte skrzydła w jednym z opuszczonych budynków, pielęgnuje i jednocześnie próbuje chronić matkę i siostrę. Niestety, ich kryjówka zostaje odnaleziona, Paige zostaje porwana do tak zwanego „gniazda”, czyli głównej siedziby najeźdźców, a oszalała matka ucieka, zostawiając córkę na pastwę losu. Ocalały anioł o imieniu Raffe postanawia pomóc Penryn odnaleźć siostrzyczkę, jednocześnie sam mając własny plan odzyskania odciętych skrzydeł i powrotu do swoich pobratymców.

W kolejnych rozdziałach akcja przyspiesza, robiąc się niepotrzebnie przewidywalna. Pojawia się ruch oporu, a między aniołem i dziewczyną rodzi się – a jakże! – intensywne, romantyczne uczucie. Złowieszczy anioł staje się ujarzmionym potworem, kolejnym bohaterem bez skazy, mężczyzną doskonałym, którym Penryn zachwyca się co kilka stron, i o którym snuje śmieszne erotyczne fantazje, nijak mające się do rzeczywistości. To właśnie główna bohaterka jest największym minusem całej historii. O ile przewidywalność treści można by spokojnie przełknąć i dać ponieść się opowieści o zemście i miłości, tak Penryn miejscami dość skutecznie nas od tego odciąga.

Jej główną wadą jest to, że tak naprawdę jest wtłoczoną w ciało siedemnastolatki mieszanką dorosłej kobiety i rozchwianego dziecka. Autorka nie potrafiła stworzyć rzeczywistej postaci, która pozwoliłby na utożsamienie się z nią i zwyczajne polubienie jej. Penryn dziecinnie się przekomarza, jest emocjonalnie niedojrzała, a jednak próbuje stwarzać iluzję dorosłości i dojrzałości, opisując fantazje o Raffem, a także posiadając umiejętności dorosłej kobiety i… wyszkolonego żołnierza. Jest silna, zna sztuki walki, była odpowiedzialna za losy całej rodziny i w związku z tym ma za sobą dramatyczne przeżycia, które mają nadać jej życiu mroczny element. Wszystko to nie przeszkadza w zamianie co jakiś czas w femme fatale i próbach uwiedzenia kroczącego u jej boku męskiego ideału. Całość wychodzi sztucznie, a Penryn staje się kolejną przerysowaną i wyidealizowaną Mary Sue literatury młodzieżowej **.

Szkoda, bo „Angelfall” ma świetnie zarysowane podstawowe koncepcje, które być może autorka pociągnie w kolejnych tomach. Najlepszym przykładem są same anioły, które poza tworzeniem świetnie wykwalifikowanej armii są potraktowani w powieści jako rasa doskonała – „naziści nieba”, którzy dopuścili się holokaustu ludzkości. Po apokalipsie, w odosobnionych placówkach, prowadzą genetyczne eksperymenty i wykorzystują naiwnych przy tworzeniu demonicznych mutacji.

Na tle pop-literatury młodzieżowej, która szturmem zdobywa w ostatnich latach rynek wydawniczy, Angelfall wypada korzystnie – jest dobrze napisaną, porządną historią (o nieco niefortunnie dobranej głównej bohaterce), która może sprawić swoim czytelnikom wiele radości i umilić książkowe wieczory. Pomimo paru niedociągnięć, historia Penryn wciąga, a anielska postapokalipsa to przyjemny, świeży pomysł fabularny, który przykuwa uwagę i zaciekawia. „Angelfall” – jako urban fantasy i paranormalny romans w jednym – wypada naprawdę nieźle w porównaniu ze „Zmierzchem” i wieloma podobnymi mu klonami.

O.

* Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się 7 września, a którą można przeczytać także TUTAJ.
** Kilka słów o koncepcie MARY SUE: http://pl.wikipedia.org/wiki/Mary_Sue

„Dziewczyna ze śniegiem we włosach” Ninni Schulman

Bombla_DziewczynaZeSniegiem

Szwecja. To dziwne miejsce. Już kiedyś napisałam to zdanie, przy okazji „[geim]” Andersa de la Motte i szwedzkiego umiłowania zbrodni. Wciąż uważam je za jak najbardziej aktualne i świetnie określające atmosferę tego północnego kraju. O ile powieść „[geim]”, podobnie jak trylogia Millenium Stiega Larssona opowiadały przede wszystkim o zbrodniach typowo miejskich, których akcja działa się w szwedzkich metropoliach, o tyle powieść „Dziewczyna ze śniegiem we włosach” Ninni Schulman za miejsce fabuły obrała sobie Hadfors – małe miasteczko na północy kraju. Oczywiście niezupełnie przypadkowo. Autorka oparła swoją historię, przynajmniej po części, na prawdziwych wydarzeniach, które miały miejsce właśnie tam, w 2001 roku.

Sami wiecie jak to bywa z małymi miasteczkami. Tym bardziej takimi odizolowanymi. Na uboczu. Gdzieś w środku lasu. Na pierwszy rzut oka wydają się być enklawami spokoju. Panująca wokół cisza, z dala od zgiełku miejskiego życia i uśmiechnięte twarze mieszkańców stwarzają pozory małego raju na ziemi. Każdy wydaje się być pomocny, otwarty i taki… dobroduszny. Ale jak każda odosobniona miejscowość, której społeczność od lat żyje sama ze sobą, wśród tych samych twarzy, i w której każdy zna innych na wylot, kryje w sobie sekrety, znane wyłącznie miejscowym. A ci gotowi są bronić i chronić ich do ostatniej kropli krwi. Bywa, że te tajemnice są niewinne, nawet błahe, przynajmniej z perspektywy obcego przybysza nic nieznaczące. Jednak bywa, że są to mroczne i smutne sekrety, ukrywane od lat przed oczami ciekawskich. Często zaskakujące i straszne. Takie, które doprowadziły do krzywdy wielu niewinnych osób.

Właśnie taką historię opowiada w „Dziewczynie ze śniegiem we włosach” Ninni Schulman. Wszystko zaczyna się morderstwem. My, czytelnicy, jesteśmy świadkami okrutnej zbrodni wyrządzonej na młodej dziewczynie. Mężczyźnie udaje się ukryć ciało i bezpiecznie uciec, nie zwracając niczyjej uwagi. Jest środek typowej szwedzkiej zimy, prawie dwadzieścia stopni mrozu. Na dodatek trwa sylwestrowy wieczór i większość mieszkańców spędza ten czas w domach ze znajomymi i rodziną. Nie trzeba martwić się o niewygodnych świadków. Tak wstępnie zarysowuje się fabuła powieści, której główna bohaterka Magdalena Hansson, dziennikarka, która po latach wraca w rodzinne strony, próbuje zrozumieć i rozwikłać tajemnice dręczące Hadfors.

Nie przez przypadek bohaterka jest mieszkańcem powracającym, kobietą od dziecka znaną i lubianą w społeczności.  W ten sposób jest „swoja” od zawsze i nie musi wkupywać się od nowa w łaski miejscowych. Jej powrót nikogo nie dziwi, tym bardziej w jej życiowej sytuacji. Nie musi niczego nikomu udowadniać, wszystko jest dokładnie tak jak dawniej, a przynajmniej tak się jej z początku wydaje. Gdy na własną rękę rozpoczyna dziennikarskie śledztwo zaczyna odkrywać, że nie wszystko w Hadfors jest takie idealne i spokojne, jak myślała z początku i prawdopodobnie nigdy do końca takie nie było. Jednocześnie, Magdalena czuje się silnie związana z tym małym światkiem i po części rozumie motywacje swoich współmieszkańców.

Ninni Schulman dotknęła w powieści tematu, który pisarze szwedzkich kryminałów bardzo często wspominają w swoich książkach. A mianowicie: nielegalnego handlu ludźmi, a dokładnie kobietami z krajów Europy wschodniej. Co za tym idzie prostytucji, przemocy wobec kobiet i wielkiej skali tego zjawiska, traktowanego jako intratny biznes i dodatkowa, prowadzona na boku działalność. Autorka była świadkiem procesu, jaki miał miejsce właśnie w Hadfors, a który dotyczył zmuszania nastolatek z Mołdawii do prostytuowania się przez jednego z miejscowych. I chociaż fabuła „Dziewczyny…” jest jedynie luźno oparta na tej sprawie, to przeraża sama świadomość zbrodni „prawie doskonałych”, tej gry pozorów i podwójnego życia sielankowego miasteczka.

„Dziewczyna ze śniegiem we włosach” to idealny portret miasteczka i jego mieszkańców, którzy szczelnie ukrywają się za perfekcyjnie zbudowanymi fasadami. Panuje między nimi zmowa milczenia. Odwracają wzrok od tego co mogłoby zwrócić uwagę obcych, więc wypierają to za wszelką cenę i udają, że nie istnieje. Byle nie skompromitować siebie, swojej rodziny i przyjaciół w oczach reszty świata. Niepotrzebny jest rozgłos, a ciekawość może jedynie prowadzić do ujawnienia prawdziwego stanu rzeczy. Dla nich to codzienność. Normalność i nie widzą w tym nic złego. W końcu robią to, by chronić najbliższych. Ten fałsz pokazują wszystkie skandynawskie kryminały.

Wymiar społeczny ukazany przez Schulman w powieści jest najważniejszym jej aspektem. Realia szwedzkiej prowincji ukazane strona po stronie rysują prawdę na temat mieszkańców Hadfors. Miejsca, w którym przemoc wobec kobiet jest na porządku dziennym. I to nie tylko ta związana ze handlem ludźmi, czy prostytucją. Gdzie zastraszanie lub „delikatna” perswazja dają lepsze rezultaty niż zwykła, szczera rozmowa. Gdzie kryzys dotarł tak samo, jak do reszty kraju. Miasteczka na wskroś szwedzkiego, w którym króluje ukryta depresja i pragnienie ucieczki jak najdalej od czujnych oczu sąsiadów, od lat powielanych schematów i zastoju kulturowego.

„Dziewczyna ze śniegiem we włosach” to idealny szwedzki kryminał. Ninni Schulman zadbała o realia i perfekcyjne dopracowanie swoich bohaterów. Jak to w Szwecji bywa, nie ma tu niczego na wyrost. Atmosfera jest mroźna, surowa i prosta. Nikt niepotrzebnie się nie wypowiada. Każda akcja podejmowana jest metodycznie i bardzo konkretnie.  Najważniejszy jednak jest realizm tej opowieści. Przeraża, że została oparta na faktach i to nadaje jej dodatkowego elementu, który sprawia, że nie można się od niej oderwać. I w końcu ostrzega nas, by zawsze być ostrożnym i nie dać zwieść się pozorom, bo prawda może nas w każdej chwili nieprzyjemnie zaskoczyć.

O.

„Zgliszcza” Gregg Olsen

Bombla_Zgliszcza

Półki współczesnych księgarni, zarówno tych tradycyjnych jak i wirtualnych, uginają się pod ciężarami thrillerów. Gatunek ten rządzi od lat listami światowych bestsellerów bez względu na obecnie panującą modę i ustrój polityczny. Thrillery zdominowały księgarski rynek i jak na razie nic nie wskazuje na to, że coś może się w tym względzie zmienić. Co w takim razie przyciąga do nich wciąż nowych czytelników? Przede wszystkim dreszczyk, iskra wywołująca zarówno strach, jak i ekscytację spowodowaną wrażeniem uczestniczenia w czymś niezwykłym. Z zapartym tchem śledzimy losy detektywów, agentów specjalnych, policjantów i wraz z nimi zanurzamy się w intrygę próbując rozwikłać zagadki i znaleźć winnych.

By odróżnić thriller dobry od słabego nie potrzeba zdolności detektywistycznych. Wystarczy przyjrzeć się, czy autor przestrzegał kilku podstawowych zasad. Główni bohaterowie dreszczowca muszą być wykreowani tak, by łatwo można było się z nimi utożsamić: otwarci, ludzcy, z konkretnym charakterem i zarysowaną przeszłością. Równie ważny jest inteligentnie skonstruowany wątek zbrodni. Trudno teraz o nowe koncepty i nowatorskie pomysły, ale pomimo nieuniknionej przewidywalności fabuła thrillera powinna zaciekawić, trzymać w napięciu aż do ostatniej strony i zaskoczyć czymś niespodziewanym. Idealnie byłoby, gdyby thriller wciągnął czytelnika tak, że po zakończeniu lektury z chęcią zgłębiłby on dalsze losy bohaterów – stąd tak popularne dzisiaj serie „z dreszczykiem”.

Powieść „Zgliszcza” (tytuł oryginału „A Cold Dark Place”) Gregga Olsena doskonale wpisuje się w powyższą konwencję. Sama w sobie może i nie wnosi do gatunku niczego nowego, nie przekazuje żadnej wyrafinowanej treści, a jednak spełnia swoją rolę i sprawia frajdę sięgającemu po nią czytelnikowi. Jest tu wszystko, czego potrzeba dobrze skrojonemu thrillerowi – dziwna zbrodnia, rodzinne tajemnice, sekrety z przeszłości i mroczny morderca.

Główną bohaterką powieści jest Emily Kenyon – policjantka i samotna matka, która wychowuje nastoletnią córkę Jennę. Akcja rozgrywa się w miasteczku Cherrystone w stanie Waszyngton, gdzie nigdy nie dzieje się nic ważnego, po ulicach nie grasują przestępcy i wszyscy znają się przynajmniej z widzenia. Jest początek tygodnia po ciężkim weekendzie, w trakcie którego przez miejscowość przewinęło się silne tornado. Mieszkańcy liczą straty, policja i inne służby porządkowe pomagają w usuwaniu szkód i odwiedzają okoliczne farmy. Okazuje się jednak, że nie wszystko jest tak, jak być powinno.

Jedną z farm, dom rodziny Martinów, dosłownie zmiotło z powierzchni ziemi. Pozostały jedynie walające się deski i rozszarpane przez żywioł przedmioty. A wśród tego wszystkiego trzy ciała – kilkuletniego Donny’ego i jego rodziców, Marka i Peg Martinów. Wszystko to można by uznać za nieszczęśliwy wypadek, gdyby nie jeden mały szczegół – rany postrzałowe. Cała trójka została zamordowana. W tej układance brakuje tylko jednego świadka – Nicholasa, starszego syna państwa Martinów. Nie odnaleziono jego ciała, ślady wskazują na ucieczkę i nikt nie wie, gdzie nastolatek obecnie przebywa. Może poza jedną osobą w mieście… Gdy okazuje się, że w wieczór rozpoczęcia śledztwa znika także Jenna, Emily musi zmierzyć się ze świadomością, że jej córka popełniła nieodwracalny błąd i wplątała się w coś, co może zagrozić jej życiu.

Zaczyna się wyścig z czasem, giną kolejne osoby, a nasi bohaterowie muszą stanąć twarzą w twarz się nie tylko z makabryczną zbrodnią, ale także z własną przeszłością, która ni stąd ni zowąd zaczyna ich prześladować. Skrzętnie poukrywane sekrety wychodzą na jaw, powracają wspomnienia i starzy, „dobrzy” znajomi. Nic nie jest już takie jak się wydawało i nawet najbliżsi okazują się prowadzić podwójne życie. Dla Emily sprawa morderstwa staje się osobistym rozliczeniem z dramatycznymi przeżyciami sprzed lat i śledztwem, po którym trauma zmusiła ją do przeprowadzki do „spokojnego” Cherrystone.

Greggowi Olsenowi udało się w „Zgliszczach” zbudować olbrzymie napięcie pomiędzy tym, co dzieje się „tu i teraz”, a wydarzeniami z przeszłości. Skonfrontował swoich bohaterów z wydarzeniami, które w ich mniemaniu już dawno odeszły w zapomnienie. Nierozwiązane konflikty, sekrety, o których nikt nie chciał pamiętać, złe decyzje, których konsekwencje ciągną się za ludźmi przez całe ich życie. Pokazał, że zła nigdy do końca nie da się pokonać – może zostać uśpione, częściowo wyciszone, czekając w mroku na moment przebudzenia. Wtedy już nie da się o nim zapomnieć. Nie da się go ominąć. Konfrontacja jest nieunikniona i pozostaje jedynie stawić jej czoła. Zacząć od nowa, poświęcając wszystko, na czym nam najbardziej zależy.

„Zgliszcza” to idealna opowieść na wieczór, tak wiosenno-letni jak i jesienno-zimowy. Niby na końcu nie ma specjalnego zaskoczenia. Niby kolejne kroki bohaterów miejscami są zbyt przewidywalne. Ale muszę przyznać, że świetnie się tę historię poznaje, odkrywa kolejne sekrety, a do samej postaci Emily Kenyon z chęcią powrócę w kontynuacjach.

O.

* Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się 16 sierpnia, a którą można przeczytać także TUTAJ.

„Piąta fala” Rick Yancey

Bombla_PiataFala

W ostatnich latach dział literatury młodzieżowej w księgarniach na całym świecie powiększył się o setki, a nawet tysiące nowych pozycji. Pisanie dla młodszej publiczności stało się modne dzięki globalnemu sukcesowi powieści typu „Zmierzch”, a z czasem na tyle popularne, że każdy pisarz, który nie wie o czym chce pisać, zabiera się za książkę o wampirach w liceum, czy wilkołakach w gimnazjum, by choć trochę zyskać na popularności. Cykl „Igrzyska śmierci” Suzanne Collins, w którym ukazana jest bezwampiryczna, dystopijna wizja przyszłości i sensowni, realistyczni bohaterowie pozbawieni paranormalnych zdolności, jest nie lada perełką na półkach zatłoczonych identycznymi powieściami dla młodzieży.

Nie inaczej jest z najnowszą książką Ricka Yanceya, pierwszą częścią jego nowej, apokaliptycznej trylogii, zatytułowaną „Piąta fala”. W tym wypadku stara, dobra inwazja kosmitów jest pozytywnym oderwaniem się od kopiujących paraliteracki twór Stephenie Meyer nastolatkowych historii. Tym bardziej, że sama opowieść do tematu podchodzi bardzo nowocześnie i z ciekawym fabularnym twistem. Widać, że autor miał własny pomysł na temat kosmicznego konfliktu i umiejętnie wykorzystał swoje pisarskie doświadczenie, by stworzyć coś świeżego. Miejscami można nawet rozpoznać inspiracje Yanceya, jak na przykład powieść Grega Beara „The Forge of God”, czy serial produkcji Stephena Spielberga Falling Skies.

„Piąta fala” to historia o rodzinie, sile przetrwania, wierze w ludzkość i samego człowieka. Skąd tytuł? Otóż, inwazja obcych przebiega tu etapowo, falami właśnie. Cel jest prosty: pozbyć się ludzkości, powodując jak najmniej strat dla samej planety. Pierwsza fala była potężnym impulsem elektromagnetycznym, który sprowadził na Ziemię ciemność i zniszczył sieci energetyczne. Pochłonęła około miliona ofiar.  Druga fala to wielka powódź, która unicestwiła 3 miliardy osób. Trzecia fala to zaraza, mutacja krwawej gorączki, czyli wirusa Eboli. Ta trwała najdłużej, zabijając około 97% z pozostałych czterech miliardów. Czwarta fala wciąż trwa, a jest to przebudzenie uśpionych agentów, zwanych uciszaczami. Ludzkość powoli odchodzi w zapomnienie, a ostatnie grupy niedobitków walczą o przetrwanie. Piąta fala, czyli ostateczne rozwiązanie, nadchodzi nieuchronnie. Wydaje się, że nic już nie będzie w stanie jej powstrzymać, a losy Ziemi i jej mieszkańców są przesądzone.

Akcja powieści rozgrywa się w trakcie trwania czwartej fali. Poznajemy główną bohaterkę, która jest zarazem narratorką opowieści i wprowadza nas w opustoszały, smutny świat u schyłku zagłady. Cassie ma niesamowite szczęście, o ile można w ogóle mówić o szczęściu w tych okolicznościach. Wraz z nią przetrwał jej ojciec i młodszy brat – Sam. Po śmierci mamy, którą zabił śmiercionośny wirus, rodzina wyrusza szukać schronienia w pobliskich lasach, gdzie podobno zebrała się grupa tych, co przeżyli. Niestety, inwazja sprawiła, że ludzie nie są już tacy jak przedtem. Nikomu nie należy ufać. Wybór sojuszników nie jest tak łatwy, jak mogłoby się wydawać. Ostatecznie Cassie zostaje sama. Musi walczyć. A cena jest bardzo wysoka – życie lub śmierć ukochanego braciszka. I jak się z czasem okazuje, jej i jego człowieczeństwo.

Przy tworzeniu dobrych historii dla nastolatków sprawdza się znajomość tematu i kontakt ze współczesną młodzieżą. Rickowi Yanceyowi w kreowaniu bohaterów i realistycznych relacji między nimi pomagał młodszy syn. Dzięki temu postacie, jakie poznajemy w „Piątej fali”, są wiarygodne i naturalne. Wzięte prosto z życia i ze szkolnych korytarzy. Po prostu realistyczne. Zarówno monolog Cassie, jak i dialogi między innymi bohaterami płyną wartko i płynnie. Ta płynność odbioru tekstu nie jest hamowana sztucznością, czy żenującymi słownymi wstawkami sprzed ćwierćwiecza, co często zdarza się u dojrzałych pisarzy.

Paradoksalnie to, co jest największym atutem tej powieści, jest także jej największym minusem, jeśli spojrzeć na tę historię z perspektywy dorosłego odbiorcy tekstu. Autor stworzył na tyle realistycznych bohaterów, że pozostaje nam jedynie obserwować zmagania dojrzewającej dziewczyny czy chłopaka, bez żadnych elementów, które przypasowałyby starszym czytelnikom. Opisy są proste, niezbyt szczegółowe. Sytuacja i to, co wydarzyło się na świecie, opowiedziane są w szczery, prosty sposób – bardzo uczuciowo, z dużą dawką buzujących hormonów, prosto na papier. Bez zbędnego filozofowania. Nic na wyrost, ale dokładnie tyle, żeby nie znudzić młodego czytelnika. Biorąc do ręki tę książkę, nie trzeba się obawiać niepoprawnych treści – wtłoczonych na siłę w świat nastolatków fantazji kobiet w średnim wieku. Nic z tych rzeczy. „Piąta fala” to książka o i dla młodych ludzi.

Wracając do bohaterów, pozytywnie zaskakuje również brak w ich charakterystyce cech istot idealnych, o niewiarygodnych umiejętnościach, typu doskonała znajomość technik survivalu, sztuk walki, czy posługiwania się bronią. Główna bohaterka uczy się wszystkiego po kolei, intuicyjnie. Trenuje, ponosi porażki i próbuje od nowa, by pokonać słabości typowe dla kilkunastoletniej dziewczyny. Jej ciało nie jest z tytanu – łamie się, rani i krwawi prawie non stop, odpowiadając w ten sposób na trudne i twarde warunki nowego życia. Natomiast każdy jej wybór, każda decyzja zostają dokładnie wytłumaczone i pasują do całokształtu postaci.

„Piąta fala” to opowieść o przemijaniu, śmierci i utracie, ale przede wszystkim o przetrwaniu i tej wewnętrznej sile, która pozwala iść na przód, pomimo wszelkich przeciwności losu. Nawet wtedy, gdy przyszłość wydaje się być niepewna, a totalna zagłada jest bliżej, niż myślimy. To także historia nastolatków i dzieciaków, dla których naiwne, beztroskie czasy skończyły się wraz z pojawieniem się wielkich statków na okołoziemskiej orbicie. To książka o walce o ostatnie iskry człowieczeństwa, jakie zostały w pokonanej ludzkości, i o ich próbie wskrzeszenia, pomimo iż wydają się być utracone na zawsze. O miłości, przyjaźni i nadziei. Co prawda pierwsza część trylogii Ricka Yanceya nie sprawdzi się jako lektura dla dorosłych, jednak z pewnością ma potencjał, by stać się jedną z lepszych i silniejszych pozycji literatury młodzieżowej. W końcu to z myślą o nich i dla nich Yancey napisał historię Cassie.

O.

* Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się przedpremierowo 21 lipca, a którą można przeczytać także tutaj.

„Blackbirds” Chuck Wendig

Bombla_BlackbirdsWyobraźcie sobie, że gdy po raz pierwszy kogoś dotykacie możecie zobaczyć moment jego śmierci. Przeżyć go w kolejnych sekundach. Dokładnie. Ze wszystkimi szczegółami. Być niemym świadkiem ostatnich chwil tej osoby na ziemi. Czasami już zaraz, za moment. A czasami wiele, wiele lat naprzód. Ta śmierć, tak jak samo życie, raz bywa spokojna, a raz brutalna i okrutna. Widzicie to wszystko w pierwszych chwilach znajomości. Znacie jego najintymniejszy moment przyszłości. Teraz wyobraźcie sobie, że nic z tą informacją nie możecie zrobić. Tak w skrócie wygląda życie Miriam Black, głównej bohaterki powieści Chucka Wendiga zatytułowanej „Blackbirds”. Wysłanniczki śmierci .

Chuck Wendig to wyjątkowa postać literatury amerykańskiej. To otwarty, szczery aż do bólu i bardzo kontaktowy pisarz, scenarzysta i autor wielu krótkich i dłuższych tekstów publicystyczno-literackich. Jego powieści przepełnione są przemocą, ostrym, czarnym humorem i postaciami wyciągniętymi niczym z filmów Davida Lyncha, czy Tarantino. Jego znakiem szczególnym są osadzone w realiach white trash protagonistki – silne, młode i bezkompromisowe, o mrocznej, nie do końca wyjaśnionej przeszłości, próbujące przetrwać w brutalnym, zmaskulinizowanym świecie za wszelką cenę. Nie inaczej jest z postacią Miriam Black, kobietą której niezwykły dar stał się jej największym przekleństwem i swego rodzaju karą za zło dokonane w czasach wczesnej, szkolnej młodości.

Miriam dopiero stoi u progu dorosłości, a jednak historia jej życia mogłaby zapełnić nie jeden, a kilka dość intensywnych życiorysów. Nie tylko kobiecych. Spotykamy ją po raz pierwszy w typowych, jak dla niej, okolicznościach. Cztery ściany taniego, brudnego motelu, których pełno na przydrożnych trasach dla amerykańskich ciężarówek. Łazienka, zaraz po chwilach obleśnego, naznaczonego stygmatem prostytucji seksu z jednym z przejezdnych kierowców zwanym Del Amico. Miriam doprowadza się do porządku, dokładnie przeglądając w lustrze: farbowane blond włosy z silnymi czarnymi odrostami, sprana biała koszulka i brudne, podarte dżinsy. White trash beautiful w pigułce. Spogląda na siebie zniesmaczona i czeka.

To właśnie te momenty oczekiwania w napięciu od lat są jednymi z istotniejszych chwil jej życia. Del Amico spotkała przypadkiem, gdzieś między jednym a drugim motelem, w zajezdnym barze. Zauważyła, że nie jest biedny, a Miriam musi z czegoś żyć. Nawiązała „kontakt” i bum! Del Amico zginie niebawem, już niedługo, w tanim, śmierdzącym pokoju. To nieważne, że mężczyzna jest brutalny, bardzo w typie macho i gardzi kobietami. W końcu, czego nie robi się dla pieniędzy? Miriam udaje się zarobić pięścią w twarz, ale jej „wysiłki” ostatecznie zostają nagrodzone – mężczyzna umiera w kilka minut później, tak jak przewidziała. Dziewczyna szybko pakuje swoje rzeczy, okrada trupa i zbiera się w drogę. Nic dodać, nic ująć. Ot, kolejny dzień z życia „wysłanniczki śmierci”.

W ten nomadyczny sposób Miriam od kilku lat przemieszcza się po głównych drogach Stanów Zjednoczonych i próbuje trochę na siłę powiązać swoje życie z życiem innych ludzi. Bo, to trzeba sobie powiedzieć już na początku, Miriam jest niezrównoważona. Zagubiona. Gdzieś po drodze straciła wiarę w ludzkość i właśnie w życie, które nie ma dla niej już takiej wartości jak niegdyś. To złamana postać, która sama sobie wybrała brudną przyszłość, bez konkretnego celu, z dala od normalnego społeczeństwa. Miriam żyje na obrzeżach, tam gdzie najgorszy element i gdzie nawet dobrzy ludzie zmieniają się z czasem w zatwardziałe bestie, bez sumienia. Ona chce być jedną z takich bestii, wyzwolić się ze szponów wyrzutów sumienia i ulec ogarniającej ją ciemności.

Miriam nigdy nie była niewinna. W pewnym momencie podjęła bardzo złe decyzje, zniszczyła czyjeś życie (przy okazji swoje), a całość zakończyła się uzyskaniem tej dziwnej, dotykowej zdolności. Swoją niekończącą się wędrówkę traktuje jak pokutę, próbując wymazać przeszłość, albo chociaż zostawić ją daleko w tyle. Dawniej próbowała walczyć, stawać na drodze przeznaczeniu, ale jak dotąd nigdy nie potrafiła pokonać tego co nadchodzi. Nieuniknionej ręki losu. Dlatego właśnie dziewczyna idzie przez życie, nie żyjąc, ale egzystując. Z dnia na dzień. Z miesiąca na miesiąc. Z roku na rok. Twarze się mieszają, ale widzianych chwil śmierci nigdy nie zapomina. Napadają na nią. Wychodzą z zakamarków podświadomości w postaci najgorszych koszmarów.

Pewnego dnia Miriam natrafia na wyjątkowego mężczyznę. Innego od wszystkich. Dobrego. Pełnego dobrych chęci. Szukającego odkupienia za coś, za co do końca nie powinien nawet siebie obwiniać. Z początku bohaterka nie chce go dotknąć, bo boi się tego co zobaczy. Nachodzi ją rodzaj przeczucia. Nie myli się. Kiedy w końcu podaje mu dłoń okazuje się, że zostały mu tylko cztery tygodnie życia. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że do jego brutalnej śmierci przyczyni się sama Miriam. Staje przed wyborem i wybiera ucieczkę, jak najdalej od niego, żeby nie pozwolić umrzeć jedynemu mężczyźnie, który coś dla niej znaczy.

Jednocześnie już z góry wie, że w tym wyścigu przegrała, a wszystkie jej starania i tak spotka nieuchronna klęska. W starciu ze śmiercią Miriam jest bez szans. Wiele ją kosztuje, by przekonać samą siebie, że potrafi stanąć przeznaczeniu na drodze. Być może ten jedyny raz w życiu uda jej się zrobić to co koniecznie, nawet kosztem samej siebie, tego w co wierzy i… swojego życia.

W „Blackbirds” nie ma skomplikowanej filozofii. Nie ma zawiłych, niezrozumiałych przemyśleń, z których nic nie wynika. Nie ma dziewczęcych problemów rodem z ostatnich klas liceum. Nie ma kobiecych rozterek. Za to mamy brutalnie szczerą opowieść o kimś, kto stara się zrozumieć cel swojego życia, odnaleźć zgubiony kierunek i naprawić wyrządzone po drodze szkody. Kogoś, kto jest na tyle silny, by stanąć naprzeciw śmierci i dzielnie stawić jej czoła. Poświęcić się dla dobra innych, nie żądając nic w zamian. Tak dla odmiany. Mamy Miriam Black, która wie kiedy umrzesz, ale może tym razem pokona Twoje przeznaczenie.

O.

P.S. Rzadko zdarza mi się odnosić do cudzych recenzji, czy komentarzy, ale spotkałam po drodze wiele takich, które oceniają „Blackbirds” i samego Chucka Wendiga z perspektywy bardzo intensywnie i na siłę feministycznej. Otóż, w oczach niektórych Miriam jest strudzoną, biedną kobietą, która jedyne z czym jest konfrontowana, to męski, zwyrodniały świat, w którym nie ma nawet szansy poznać „dobrej, porządnej” kobiety. Przyjaciółki. Co więcej, całe jej życie kręci się wokół mężczyzn i mężczyznami jest naznaczone.

Moi Drodzy, powiem tak: czy możliwe jest, by mężczyzna, albo kobieta (w tym wypadku Chuck Wendig) mogli wejść w umysł osoby przeciwnej płci oddając wiernie jej odczucia na papier? Odpowiedź jest jedna i brzmi NIE. Nie jest to możliwe. Dlatego w „Blackbirds” nie występują „przyjaciółki”, czy nawet inne „zwyczajne” dziewczyny wykrzykujące feministyczne peany na rzecz kobiecości, bo sama ich obecność zniszczyłaby główne założenie postaci. Moim zdaniem Miriam jest jedną z silniejszych postaci kobiecych w literaturze współczesnej właśnie dlatego, że udaje jej się wyjść poza stereotypowe założenia płci i wyzbyć się tego co uznajemy za słabe i zbyt „dziewczynkowate”. To jest historia o white trash dziewczynie, w white trash realiach, urban fantasy jakby nie było, i tyle. Albo aż tyle.

„[geim]” Anders de la Motte

Bombla_GeimSzwecja. To dziwne miejsce. Piszę to z własnego doświadczenia, a nie tylko dlatego, że tak mi się wydaje. Rok temu miałam okazję przekonać się na własnej skórze, czym jest ten północny kraj zimą.  I teraz, dzięki tej krótkiej podróży, już wszystko rozumiem. Rozumiem, czemu w literaturze szwedzkiej króluje mroczny kryminał. Rozumiem, skąd tyle wątków depresji i alienacji. Rozumiem, skąd wśród bohaterów takie poczucie zagubienia i niezrozumienia. I wiem, dlaczego pisarze traktują to miejsce jako naturalny wybór seryjnych morderców i tym podobnych psychopatycznych zwyrodnialców.

Istnieje coś takiego w szwedzkiej atmosferze codzienności, co całkowicie odróżnia to miejsce od reszty Europy. Mam wrażenie, że ten element łatwo charakteryzuje całą Skandynawię. To prostota i surowość.  Razem składają się na szwedzki tryb życia. I sprzyjają tworzeniu i pisaniu okrutnych opowieści  z krainy śniegu i zbrodni.

Ta prostota i surowość życia sprzyjają izolacji. Każdy mieszkaniec Szwecji jest samotną wyspą. Całkowitym indywidualistą zakamuflowanym w tłumie podobnych sobie osób. To podobieństwo jest widoczne nie tylko w  wyrazie twarzy, spokojnym i wyciszonym, ale także w ubiorze i zachowaniu. Nie ma niepotrzebnych gestów, uśmiechów, czy artykulacji.  Nie padają zbędne słowa. Ruchy wydają się być ściśle ograniczone. Prawie wyreżyserowane. W bezpośrednim kontakcie pojawia się półuśmiech na ustach, wyuczona grzeczność i przyciszony, prawie szepczący głos.

Z zewnątrz wszystko wygląda idealnie. W każdym oknie identyczna lampka, albo dwie, z białym kloszem, i doniczka orchidei. Orchidee białe albo różowe. Nie widać innych kwiatów. Prawie nigdy nie widać innych ozdób. Prostota: lampka i roślinka. Tak jakby mówiły osobom z zewnątrz: spójrz, jesteśmy tacy jak wszyscy, jesteśmy zupełnie normalni. Ale jak w każdym miejscu na ziemi to fałszywa filozofia. I ten fałsz pokazują wszystkie skandynawskie kryminały.

[geim] (fonetyczny zapis jest tytułem powieści), Anders’a de Motte jest klasycznym przykładem swojego gatunku. Nazwę go nawet przykładem modelowym, bo czytelnik znajdzie tutaj wszystkie najważniejsze elementy składowe skandynawskiego kryminału. Oczywiście każdy pisarz używa tych  elementów na swój sposób. W zależności od charakterystyki swojego stylu i konkretnej fabuły opowieści, jednak obecne są one w każdej powieści tego typu.

Zacznę od bohaterów. W kryminale skandynawskim występują oni parami. Zazwyczaj jest to mężczyzna i kobieta. Często są to przyszli kochankowie, byli kochankowie, albo członkowie bliskiej rodziny. Mają zupełnie odrębne charaktery, co daje nam, czytelnikom, dwa różne spojrzenia na przebieg wydarzeń i nadaje szersze pole do utożsamiania się z postacią. Muszą intensywnie kontrastować ze sobą np. chaotyczny marzyciel/ułożona racjonalistka, sympatyczna, ale niedojrzała idealistka/dojrzały, surowy  egoista. Ich zawody i to czym się zajmują na co dzień również powinny być całkowicie zróżnicowane, np. policjant/pisarka, czy policjantka/złodziej. W [geim] mamy układ: brat i siostra. On, HP, jest życiowym nieudacznikiem, idealistą. Natomiast ona, Rebecca, poważną kobietą z przeszłością, twardo stąpającą po ziemi. On jest drobnym złodziejaszkiem, ona policjantką z oddziału specjalnego.

To co ich łączy, to smutne wydarzenia z przeszłości. Przede wszystkich trudne dzieciństwo w patologicznej rodzinie, w której królował ojciec-alkoholik i schorowana podległa mu matka, z czasem również nałogowa alkoholiczka. Ciągle obecna i nieodłączna przemoc werbalna i przemoc fizyczna. Na zdjęciach niczym idealna rodzina, we wspomnieniach bolesny terror i samotność. Podobnie jest w innych powieściach skandynawskich, które często wykorzystują motywy przemocy rodzinnej. Temat bardzo trudny i często ukrywany latami przez ofiary cichego terroru. Dotyczy przemocy wobec dzieci, molestowania seksualnego, przemocy wobec kobiet i znęcania się psychicznego na rodzinie.

Takie wydarzenia dzieciństwa często prowadzą do wyalienowania i odrzucenia bohaterów przez struktury „idealnego” społeczeństwa. Stają się oni wyrzutkami, skazanymi na milczenie, którzy nie odnajdują zrozumienia wśród swoich najbliższych, ani w instytucjach teoretycznie przeznaczonych do pomocy w takich przypadkach. Oskarżani są o kłamstwa, o wyolbrzymianie rzeczywistości, a w końcu o szaleństwo. W [geim] taką bohaterką jest Rebecca, która by uspokoić wyrzuty sumienia i strach przed własną bezsilnością wstępuje do policji.

Kolejnym ważnym elementem są wszechobecne spiski rządowe i tajne organizacje kierujące rzeczywistością. Intryga szwedzkich kryminałów często opiera się na takich knowaniach. Morderstwa, zniknięcia, upłynnienia ludzi i malwersacje finansowe… Nic nie jest dziełem przypadku, tylko perfidnym, wyrachowanym działaniem na szerszą skalę. Bohaterowie natykają się na nie przypadkiem, próbują odkryć i stają się automatycznie kolejnymi celami. Powoduje nimi ciekawość i niemożność pogodzenia się z ustalonymi regułami. W taką sytuację wplątuje się HP, który podejmuje grę na śmierć i życie (tytułową GAME) podnosząc przypadkowo zostawiony w metrze telefon.

Tu zahaczam o element technologiczny, który prawie zawsze jest obecny w skandynawskim kryminale. Zaawansowana technologia jest tu narzędziem tajnych organizacji i podstępnych spisków, albo odwrotnie, pomaga głównym bohaterom osiągnąć upragniony cel. Często obie strony posługują się nim na zmianę, by wyeliminować wszelkie zagrożenia i doprowadzić do finalnej konfrontacji.

[geim] sprawdza się tutaj całkowicie. Zawiera wszystko co najważniejsze w swoim gatunku. Jest perfekcyjnie szwedzki. Z zewnątrz nie wyróżnia się niczym i nie odstaje. Czyta się go szybko i przyjemnie. Ma prosty, składny język, który pcha poszczególne wątki naprzód. Każda postać ma swój konkretny cel, a fabuła nie zawiera nic niepotrzebnego. Tylko trzeba pamiętać, by nie dać zwieść się pozorom. Nie dać omamić się identycznym „lampkom i kwiatkom”, tylko zajrzeć poza wymuskane firanki. Bo może spotkać nas nie lada zaskoczenie. I pod tym względem [geim] to idealny skandynawski kryminał.

O.

P.S. Wnioski oparłam na powieściach Camilli Läckberg, trylogii Millenium Stig’a Larsson’a i wyżej opisanej [geim] Anders’a de la Motte.

„Ladies’ Night” Jack Ketchum

Bombla_LadiesNight

W horrorach jest coś od czego można się uzależnić. Nie wiem dokładnie czym to „coś” jest, ale wiem jedno na pewno. Odkąd kilka lat temu sięgnęłam po raz pierwszy po ten gatunek, od tej pory nie umiem się już oderwać. Jeszcze nie tak dawno (o ile osiem lat można uznać za „nie tak dawno”) w ogóle nie zwracałam na powieść grozy uwagi. Po prostu, jakoś tak omijałam ten dział z książkami. Trzymałam się dość sztywno konkretnej literatury światowej, tej z gatunku dramat obyczajowy, łzy i depresja. Bez sensacji, bez przemocy, bez większych emocji. I wtedy zdarzył się Stephen King. Zaraził mnie bakcylem strachu i od tamtej chwili horror i literatura grozy stały się wielką częścią mojego literackiego życia. 

Wiem, że dla niektórych horrory to książki niższej kategorii. Podobnie jak powieści fantasy czy science fiction. Dla tej grupy ludzi są to tylko bezmyślne historyjki, które nie mają nic do powiedzenia. Bardzo nieżyciowe i niedramatyczne. Wymysły problematycznych nerdów, którzy zaśmiecają rynek „niegodną” literaturą. Te osoby zazwyczaj cechują się dużym brakiem wyobraźni, a za jedyną porządną lekturę uważają poezję Szymborskiej albo dzienniki Iwaszkiewicza. Widzicie, potrafię docenić wiersze pani Wisławy i lubię opowiadania Iwaszkiewicza, ale równocześnie nie krytykuję innych gatunków i nie degraduję ich publicznie (oprócz książek pani Meyer i pani James, ale to inna para kaloszy). A im dłużej i intensywniej poluję w gatunku horroru i grozy tym większe zauważam podobieństwo do mitów i legend, opowieści ku przestrodze i ku poszerzeniu horyzontów.

Horrorów nie można traktować dosłownie. To znaczy można, ale lepiej nie, żeby nie zwariować (bogata wyobraźnia w tym zapewne nie pomaga).  Horrory są po to, by skonfrontować nas, czytelników, ze swoimi najgłębszymi lękami. Próbują przybliżyć nam to, czego się boimy, co wywołuje w nas strach i grozę. Często to, co ukryte jest w naszej podświadomości.  Konkretne obrazy stają się alegoriami, metaforami tego, czego sami obawiamy się nazwać. Bo nadanie imienia sprawia, że to „coś” staje się prawdziwe. Prawdziwe to inaczej realne i żywe. Dotykalne. A jeśli dotykalne, to może nas zranić.

Odbieranie horrorów na zasadzie rozbudowanej, trochę teatralnej metafory własnych lęków, nadaje głębszy sens temu co dla nas potworne i nienazwane. A to pozwala łagodzić traumy. Również oswaja nas z nieprzewidywalnością wypadków. I wreszcie, nadaje sens chaosowi.

Nie inaczej jest z powieścią „Ladies’ Night” Jack’a Ketchum’a. Napisana po raz pierwszy pod koniec lat osiemdziesiątych została wydana, w ostatecznej, przerobionej formie, dopiero w 1997 roku. Do dzisiaj niestety nie doczekała się u nas swojego tłumaczenia.  Jej odkładane w czasie pojawienie się na rynku spowodowane było negatywnym odbiorem powieści przez większość wydawców i nieprzygotowanie widowni czytelniczej na kontrowersyjne tematy.

Dzisiaj jej treść można odbierać w dwojaki sposób. Po pierwsze jako strach przed chemicznym atakiem terrorystycznym, wykorzystującym śmiercionośne wirusy na mieszkańcach dużych miast. Strach ten urealniły tragiczne wydarzenia Word Trade Center, ataki i groźby ataków terrorystycznych na całych świecie.  Muszę jednak pominąć ten aspekt ze względu na czas napisania i datę wydania powieści.

Drugim problemem, tym o wiele bardziej podkreślonym w fabule, jest strach przed kobietą. Kobietą silną, całkowicie niezależną i nieprzewidywalną. Istotą samowystarczalną i okrutną w swoich wyborach. Ketchum zmusza czytelników, by odpowiedzieli sobie na pytania, które w jakiś dziwny sposób mogą być pytaniami całej męskiej populacji w dobie wzrastającego feminizmu i siły płci żeńskiej. Może są to zagadnienia uproszczone, jednak wyjątkowo adekwatne do przemian społecznych i politycznych zachodzących nie tylko w Europie,  ale i na świecie. Czyli, co by się stało, gdyby największe miasta zostały opanowane, w jedną noc, przez kobiety? Jednak nie byle jakie kobiety, ale takie doszczętnie zmutowane? Kobiety- zombie zarażone wirusem wściekłości i zemsty? Kobiety-demony o wielkiej fizycznej sile, pałające żądzą zniszczenia każdego mężczyzny w okolicy? Nawet jeśli to ich ukochany mąż, albo kilkuletni syn?

„Ladies’ Night” pokazuje wydarzenia jednej takiej nocy. Ograniczone do centrum Nowego Yorku. Tylko kilku bohaterów, którzy próbują zrozumieć siłę kryzysu, przystosować się od nowa i stawić czołu niesamowitemu zagrożeniu. Co spowodowało mutację? Możemy się tylko domyślać, że jest to rodzaj biochemicznego ataku. Ale kto go dokonał i dlaczego? A może to rodzaj chorego eksperymentu? Powieść zaczyna się od wypadku. W środku miasta rozbija się ciężarówka, cysterna wioząca jakiś rodzaj chemikaliów. Przy martwym kierowcy nie ma dokumentów, nie ma listy przewozowej, tylko logo na pojeździe: LADIES INC. Z uszkodzonej cysterny wylewa się niezidentyfikowana substancja, a w powietrzu czuć słodkawy zapach wiśniowego błyszczyku.

Tak zaczyna się koszmar. Męski koszmar. W krótkim czasie, gdy zapada zmrok, a tajemnicza substancja wypełnia duszną atmosferę miasta, zaczyna dziać się coś dziwnego z kobietami. Potworny, zwalający z nóg ból głowy. Potem otępienie. I nagłe przebudzenie. Wszystko trwa minuty. Kobiety przeobrażają się w śmiercionośne istoty o nadludzkiej sile. Ich rysy twarzy stają się nagle zwierzęce, dzikie. Ich jedynym celem jest zabijać mężczyzn.

W „Ladies’ Night” nie ma ucieczki. Atak jest idealny, bo w każdym miejscu nocnej metropolii przebywają jakieś kobiety. Czy to prostytutki, czy barmanki, czy zwyczajne przyjaciółki na drinkach, czy matka z dzieckiem, czy w końcu partnerka z chłopakiem. Najgorsze jest to, że mutacja ogranicza reakcje do instynktu przetrwania i, jak to u Ketchum’a ,instynktu seksualnego. Nic więcej. Zainfekowane jednostki mają całkowicie wyłączone pozostałe funkcje mózgowe.

Jack Ketchum odwrócił w powieści role przypisywane płci. Kobieta przeistacza się w „innego”.  Niezrozumiałego potwora, który nacechowany jest wyłącznie negatywnymi elementami wcześniej zarzucanymi tylko płci męskiej. Ni stąd ni zowąd to właśnie ona zostaje łowcą. Drapieżnikiem, którego jedynym celem jest polowanie na słabszy gatunek. Mężczyźni są tutaj pokazani jako ofiary gwałtów, w tym zbiorowych, napadów i brutalnych morderstw. Zaskoczeni zmianą próbują przywrócić dawny porządek i walczyć. Nawet jeśli  takie działanie poniesie za sobą więcej ofiar. W końcu przetrwają najsilniejsi.

Zastanawiam się, czy Ketchum nieświadomie, czy jednak z pełną świadomością pokazał najgłębsze męskie lęki względem kobiet. Zamiana miejsc, poddanie się i uległość. Nadał wojnie płci inny wymiar, jeszcze straszniejszy dla męskich czytelników. Tak jakby wyrównał szanse, a nawet zwiększył je oddając męskie atrybuty kobietom. I to nie byle jakie atrybuty. Przypomina mi to stary horror z lat pięćdziesiątych o kobiecie, która napromieniowana przez kosmitów rośnie do wielkich rozmiarów i jej pierwszą myślą jest zemsta na swoim mężczyźnie.  I pięćdziesiąt lat później nic się nie zmieniło.

O.