„Harfa traw” Truman Capote

Bombla_HarfaTraw

  

„Może i nigdzie nie ma dla nas miejsca. Ale przecież wierzymy, że ono gdzieś jest. Gdybyśmy je odnaleźli i pożyli tam bodaj chwilę, moglibyśmy uważać się za szczęśliwców. Tu mogłoby być wasze miejsce – powiedział i zadrżał, jak gdyby jakieś rozpostarte na niebie skrzydła rzuciły nań zimny cień. – I moje.” *

Środek lata. Za oknem fala upałów. Słońce zamienia każdego kto się nawinie w skwierczącą grzankę i nie pozwala od siebie odsapnąć. Jest duszno, lepko i nieprzyjaźnie. Aż tęskno mi za zimnym, morskim powiewem, a nawet deszczem. I za zapachem nadchodzącej jesieni… Chyba właśnie dlatego postanowiłam napisać o „Harfie Traw” Trumana Capote. Pachnącej końcem lata i babim latem opowieści o ucieczce przed okrucieństwem świata i chociaż krótkim powrotem do beztroskich momentów znanych z dziecięcych lat. 

Truman Capote to wyjątkowa postać literatury amerykańskiej. Pisarz klasycznych powieści, opowiadań, nowel i pierwszej w historii powieści faktu. Zbuntowany, wyrafinowany, modny, uwielbiał brylować w towarzystwie, jednak zawsze pozostając sobą. Szczery do bólu, o twarzy wiecznego chłopca, szalał na salonach, pisał felietony do popularnych czasopism, tworzył i należał do ludzi, których życiorysy  określamy jako barwne i skomplikowane. Truman od początku kierował swoją karierą. Spełnił amerykański sen o sławie i tworzeniu własnej legendy. Nie pozwolił, by doświadczenia trudnego dzieciństwa zaważyły na jego przyszłości. Już w wieku jedenastu lat wiedział, że pragnie pewnego dnia zostać pisarzem i konsekwentnie dążył, by spełnić swe postanowienie.

Powieści Trumana Capote naznaczone są smutkiem i melancholią. Jego bohaterowie, pozornie szczęśliwi i bezproblemowi, zawsze okazują się mieć swoje tajemnice. Życiowe niepowodzenia, wstydliwe rodzinne sekrety, ukrytą tożsamość, zaburzone wnętrze. Niby idealnie wpasowują się do swojego otoczenia, by po krótkim czasie okazało się, że tam gdzie aktualnie przebywają są bardziej wyalienowani niż gdziekolwiek indziej. Kamuflują się. Nie pasują do swoich rodzin, nie odpowiadają ustalonym normom społecznym, mimo iż powinni. Są delikatni i często bezsilni w chwilach, gdy konfrontowani są ze swoimi słabościami.

„Harfa Traw” („Grass Harp”), wydana w 1951 roku, to opowieść Collina Fenwicka, nastolatka, którego ojciec zdruzgotany śmiercią żony, oddaje na wychowanie do domu swoich starszych znienawidzonych kuzynek, sióstr Vereny i Dolly Talbo. Starsza, Verena jest najbogatszą osobą w miasteczku, właścicielką sieci sklepów i stacji benzynowych, w których zaopatrują się wszyscy okoliczni mieszkańcy. Natomiast Dolly to trochę nieporadna kobieta, uznawana lokalnie za zdziecinniałą wariatkę i dziwaczkę, która wspomaga siostrę sprzedając korespondencyjnie samodzielnie robione i niezwykle rozpowszechnione lekarstwo na puchlinę wodną. W domu mieszka także bliska przyjaciółka Dolly – Katarzyna, czarnoskóra, równie dziwna i samotna kobieta. Dolly, Katarzyna i Collin trzymają się zawsze blisko, razem często stawiając się przeciw surowej i pedantycznej naturze Vereny. Atmosfera w domu jest dość konfliktowa, a gdy starsza z sióstr próbuje wymusić wydanie do tej pory znanych jedynie Dolly składników jej lekarstwa, dochodzi do kłótni, wypowiedzianych zostaje wiele przykrych słów i na końcu cała trójka, czyli Dolly, Katarzyna i Collin uciekają z domu, do lasu i starego, spróchniałego domku na drzewie.

Dla bohaterów powieści domek na drzewie nie jest jedynie zwyczajną, rozsypującą się ze starości kryjówką. To azyl. Jedyne miejsce, do którego mogli uciec i ukryć się przed światem. Chociaż na chwilę, chociaż na moment. Zapomnieć o swoich smutkach, nieszczęściach i porażkach. To symbol domu, rozumianego nie tylko jako miejsce, ale również jako enklawa, niosąca poczucie bezpieczeństwa. Schronienie dla tych, dla których nie ma nigdzie indziej miejsca, a którzy zostali w zawieszeniu gdzieś pomiędzy szaleństwem a rzeczywistością. W domku na drzewie nie ma podziałów. Nie mają znaczenia płeć, pozycja społeczne, wiek czy rasa. To ostoja tolerancji i miłości. Nikt tam nie ocenia i nie krytykuje. Domek na drzewie to symbol jego prawdziwej, ówczesnej właścicielki, czyli Dolly Talbo.

To właśnie Dolly i jej historia opowiedziana ustami młodego Collina, jest główną bohaterką i elementem tej powieści. Ona jest podstawowym spoiwem, które nie tylko składa całość i łączy poszczególne wątki, ale przede wszystkim to ona jest opowieścią. Bez Dolly nie byłoby nawet „harfy traw”, bo to przecież właśnie ona nadała tą poetycką nazwę szumowi jesiennych szuwarów. Ta starsza kobieta jest wszystkim tym co charakteryzuje domek na drzewie. Jest dobra i sprawiedliwa, nie ocenia nikogo po pozorach, czy kłamstwach i plotkach. Jest wrażliwa na krzywdy innych i zawsze stara się pomóc najlepiej jak potrafi. Jest zawsze gotowa wysłuchać wtedy, gdy ktoś tego potrzebuje i pocieszyć w rozpaczy. Pomimo swoich lat zachowała dziecięcy entuzjazm, cieszą ją rzeczy miłe i proste, tak samo jak miła i prosta jest ona. Co więcej, Dolly charakteryzuje się dużą dozą empatii. Potrafi całkowicie poświęcić się swoim bliskim i przyjaciołom, nie zważając na konsekwencje, nawet gdy sama może sobie tym zaszkodzić. To pod jej ramiona trafiają wszyscy goście domku na drzewie.

Dla Collina Dolly jest trochę jak matka, którą tak szybko utracił. Trochę jak siostra, której nigdy nie miał. A przede wszystkim jest ona jego wielką przyjaciółką i ostoją. Jest jego prawdziwym domem. W domku na drzewie, tak jak w umyśle Dolly, czas się zatrzymał. Chociaż lepiej powiedzieć „wstrzymał oddech”. Z tej perspektywy świat wydaje się być spokojny i cichy. Bohaterowie marzą, by uchwycić te chwile na zawsze. Dobrze powrócić do beztroskiego świata niczym z dziecięcego snu, gdzie nie ma odpowiedzialności, nie ma zła, niesprawiedliwości i cierpienia. Okrucieństwa nie ma wśród gałęzi drzewa, w trawie, czy szmerze pobliskiego strumienia. Nie ma przeszłości, czy przyszłości. Jest tu i teraz. Bańka usnuta z babiego lata.

Wszystko co dobre w końcu kiedyś się kończy. Świat goni, a życie nadrabia. Czasami nawet pozornie nieważne momenty nabierają nagle wielkiego znaczenia. W końcu wszystko wraca na swoje tory. Tylko domek na drzewie znika. Zarasta i umiera. Opowieść, którą snuje Collin nie ma szczęśliwego zakończenia. Daje za to nadzieję i siłę, które będą prowadzić go przez resztę jego życia. Wystarczyły te krótkie chwile na drzewie, jedno zakończenie lata, w miejscu, w którym królowały dobro i ciepło, by dać mu wiarę, że pewnego dnia znajdzie swoje własne miejsce na świecie, swój domek na drzewie. I znów poczuje się naprawdę szczęśliwy.

O.

* “It may be that there is no place for any of us. Except we know there is somewhere; and if we found it, but lived there only a moment, we could count ourselves blessed.”

„Mechaniczna pomarańcza” Anthony Burgess

Bombla_Pomarancza

„Youth is only being in a way like it might be an animal. No, it is not just like being an animal so much as being like one of these malenky toys you viddy being sold in the streets, like little chellovecks made out of tin and with a spring inside and then a winding handle on the outside and you wind it up grrr grrr grrr and off it itties, like walking, O my brothers. But it itties in a straight line and bangs straight into things bang bang and it cannot help what it is doing. Being young is like being like one of these malenky machines.”*

Wielu z nas „Mechaniczna pomarańcza” („Clockwork Orange”) kojarzy sie przede wszystkim z niesamowitą ekranizacją Stanleya Kubricka z 1971 roku. W tej wizjonerskiej, wizualnie porażającej filmowej wersji główną rolę grał Malcolm McDowell, który swojej postaci nadał przerażające gesty, tak charakterystyczny akcent, głos i mordercze spojrzenie. Do tego niezapomniany styl, czyli czarny melonik, biały, sztruksowy kombinezon z szelkami, wojskowe buty idealne do kopania i laseczka również doskonała do katowania ludzi. Miałam to nieszczęście natrafić na ten film w dość młodym wieku, może trochę za wcześnie, bo ponad dziesięć lat zajęło mi oswojenie okrucieństwa poszczególnych obrazów. Ale to filmowa konkluzja tej historii zrobiła na mnie największe wrażenie i nie pozwoliła zapomnieć o tej opowieści. 

Minęło sporo czasu. Dzisiaj dzieło Kubricka jest dla mnie arcydziełem, a postać Aleksa, cóż…stała się na swój sposób kultowa. Wtedy zrozumiałam, że czas już zapoznać się z  powieścią Anthony’ego Burgessa, na której oparty był film, zatytułowaną również „Mechaniczna pomarańcza”. Z początku cel lektury był jeden – zgłębić postać i umysł nastoletniego mordercy, spróbować ogarnąć jego działania i nadać im głębszy, większy cel. Jak wielkim okazało się być dla mnie zaskoczeniem, gdy okazało się, że tu wcale nie chodzi o psychopatycznego chłopaka, ale o coś zupełnie innego. Bardziej istotnego, dotykającego istoty człowieczeństwa, zagadnień moralności i dychotomii dobra i zła, a tym samym o wiele bardziej przerażającego.

Fabuła „Mechanicznej pomarańczy” toczy się w bliżej nieokreślonej przyszłości, w futurystycznym, uniwersalnym mieście, które zarówno może być miastem europejskim jak i amerykańskim, w świecie rządzonym przez ustój totalitarny. Zwykli, dorośli obywatele popadli w swoistą pasywność działań. Żyją z dnia na dzień, pogodzeni z losem, ślepo podążając jedną, tą samą ścieżką, jaką szły ich poprzednie pokolenia, ogarnięci apatią i bezsilnością. Od lat nic się nie zmienia.  A na ulicach rządzi przemoc i pogrążone w bezmyślnej brutalności gangi rozjuszonych nastolatków. Przywódcą takiego gangu jest nasz główny bohater i narrator opowieści – Alex. To jego oczami obserwujemy rozkładający się, pogrążony w marazmie świat i poznajemy rządzące nim, krwawe prawo, gdy ten oprowadza nas po swojej dystopijnej rzeczywistości.

Od początku Burgess robi wszystko, by jak najbardziej oddalić czytelników od głównej postaci i zdystansować nas, byśmy w żaden sposób nie mieli szansy z Aleksem się utożsamić. Mamy być jedynie słuchaczami jego monologu i niczym więcej. Żeby uzyskać zamierzony efekt autor stworzył własny język bohatera, jedyny w swoim rodzaju slang zaprojektowany konkretnie pod tą historię zwany Nadsat. To bardzo specyficzny rodzaj językowego tworu, w którym Burgess wykorzystał zarówno brytyjski Cockney jak i zapożyczył wyrazy z języków słowiańskich, nadając im angielską pisownię, ale mniej więcej zachowując oryginalną wymowę. Celem było wyalienowanie Aleksa i oddzielenie go od czytelników poprzez częściowe niezrozumienie i wyobcowanie. O ile zabieg ten z pewnością zadziałał na zachodnią publiczność, to powiem Wam szczerze, że jak dla mnie sprawił, że ta nietypowa postać stała się jedynie bliższa. Dlaczego? Prawie wszystkie obce wyrażenia oparte są na polskim i rosyjskim słownictwie! Dla przykładu „litso” to twarz, „slooshied” to słyszeć, „lewdies” to ludzie, „gloopy” to głupi itd., a takich wyrażeń jest około trzystu.

Historia rozpoczyna się w barze o nazwie Korova (czyli krowa), w którym Alex wraz ze swoimi trzema kompanami Dimem, Petem i Georgiem, zwanymi również Droogs, od rosyjskiego „drug”, naszego „druh”, czyli przyjaciel. Zaczyna snuć opowieść o sobie, o swojej przyszłości i życiu w ogóle, sącząc mleko faszerowane pobudzającymi narkotykami. Wkraczamy w niebezpieczny świat narratora i jego krwawą codzienność. Będąc istotą nocną, Alex co wieczór spotyka swoich kompanów w barze, tam planują nocne eskapady, by nad ranem powrócić do domu, udawać chorych i nie iść do szkoły. Każdej nocy gwałcą, plądrują sklepy, napadają ludzi, biją się z innymi gangami, kradną i tak w kółko. Jednak pewnego dnia, wypad nie idzie po myśli Aleksa, jedna z ich ofiar przypadkiem ginie, a jego „przyjaciele” uciekają z miejsca zbrodni zostawiając naszego narratora na pastwę policji. Zostaje skazany na czternaście lat pozbawienia wolności, zamknięty w zakładzie karnym, by po kilku latach trafić na eksperymentalną terapię, której głównym celem jest wyplenić wszelkie niebezpieczne myśli prowadzące do przemocy, bez względu na wolną wolę człowieka. Alex ma szansę zyskać nowe życie i zacząć wszystko od początku, jako lepsza, doskonalsza istota. Niestety wszystko się gmatwa, zapętla i częściowo powraca do początkowego stanu.

Gdy zbliżamy się do zakończenia powieści dociera do nas prawdziwy zamysł tej historii i wiemy już czym jest tytułowa mechaniczna pomarańcza. Zdajemy sobie sprawę, jak niebezpiecznie współczesna jest ta opowieść i jak wciąż potrafi dopasować się do naszej rzeczywistości. Chociażby postać Alexa. To typowy chłopak z osiedla. Ma piętnaście lat. Jest zbuntowany i pragnie lepszego, ciekawszego życia. Uwielbia muzykę poważną, śledzi modowe nowinki, a gang jest całym jego życiem. Szkołę ignoruje, bo edukacja nie ma dla niego znaczenia, buntuje się przeciw ustalonemu porządkowi, marzy, by zburzyć system, a jego najgorszym odpowiednikiem są policyjne patrole i kręcące się po ulicach uzbrojone bandy „psów”.  Buzują w nim hormony i chciałby posiąść wszystkie kobiety świata. Jego rodzice ciężko pracują i już sama codzienność wystarczy, by odebrać im chęć do czegokolwiek innego, jakiejkolwiek ambitnej czynności. Jak reszta obywateli są apatyczni i całkowicie neutralni w stosunku do wszystkiego  wokół. Nie zauważają nawet, że Alex, gdzieś po drodze, zmienił się w kata i dominującego tyrana. Brzmi znajomo?

Takich chłopaków jak Alex, zaburzonych hormonalnie, bez żadnej kontroli ze strony dorosłych, są na świecie miliony. Dzieciaków, czujących się panami życia, brylującymi tępym okrucieństwem i nieumiejących rozróżnić dobra od zła. Palących, pijących, zażywających narkotyki, bez celu wychowywanych przez prawo ulicy. Nie znają strachu, bo myślą jedynie o tym co jest tu i teraz. Przyszłość nie ma znaczenia. Marzą, by umrzeć młodo, stając się legendą. I czasami tak właśnie się dzieje, spełniają się ich wyrafinowane pragnienia. Inni natomiast dorastają, by tak jak Alex dojrzeć i z czasem nauczyć się odpowiedzialności i prostych zasad moralnych. Tak jak jego rodzice, dziadkowie i pradziadkowie. Jak wszyscy wokół niego. Morderstwa, gwałty, bijatyki, to tylko dziecinada. Chłopięce wybryki, na które pozwolić może sobie dojrzewająca młodzież. Wtedy też przyjdzie zrozumienie, że przed życiem nie ma ucieczki. Drzewo zawsze będzie wypuszczać liście, kwitnąć i wydawać owoce. Mechaniczne pomarańcze, wciąż na nowo powtarzające koleje istnienia.

O.

* W tłumaczeniu Roberta Stillera: „Młodość to tylko jakby się było takim, no, częściowo jakby zwierzakiem. Nie, właściwie nie tyle zwierzakiem, co zabawką, wiecie, te małe igruszki, co się sprzedają na ulicach, takie drobne człowieczki, zrobione z blachy i ze sprężyną w środku, a na wierzchu knopka do nakręcania: i nakręcasz go drrr drrr drrr i on rusza, tak jakby szedł, o braciszkowie moi. I tak idzie, ale po linii prostej i buch wpada na coś, buch, buch i nie może na to nic poradzić. Być młody to być jakby taką maszynką.”

„Walki bóstw i mężów: Cuchulin z Muirthemne”

Bombla_Cuchulin

 

„Klnę się przysięgą mego ludu, że sprawię, aby czyny moje wymieniano między wielkimi czynami bohaterów.” /Cuchulin z Muirthemne/

Czyny, nie słowa. Honor, nie hańba. Obowiązek, nie  tchórzostwo. Odwaga, nigdy strach. Dobre imię ponad wszystko. Stać się żywą legendą i umrzeć największym bohaterem, jakiego nosiła ziemia. Zdobyć sławę lub umrzeć. Prawdziwy bohater ludów północy nigdy się nie poddaje. To ulubieniec kobiet. Symbol siły i sprawiedliwości. Wybraniec opatrzności. Pół-bóg, pół-człowiek. Największy wojownik. Bohater rodu Czerwonej Gałęzi. To Pies z Ulsteru. Cuchulin z Muirthemne.

Dzieje życia i śmierci jednego z największych herosów mitologii irlandzkiej spisała w i wydała w 1902 roku Lady Augusta Gregory. Ta dramaturg i kierowniczka teatru pochodzenia irlandzkiego, której pasją był folklor jej ojczystych ziem, poświęciła lata, by zebrać, zaadaptować i spisać mitologię celtyckich ludów Irlandii. Do tej pory przekazywana była ona ustnie, bądź częściowo spisywana z pieśni bardów i ludowych pieśniarzy. W ten sposób powstały pełne i wyjątkowe dzieła, kulturowa i narodowa spuścizna Irlandii, na którą składały się między innymi „Walki bóstw i mężów” – czyli cykl mitologiczny, i właśnie „Cuchulin z Muirthemne: opowieść o Czerwonej Gałęzi rodu Ulster” – czyli cykl ulsterski, poemat heroiczny prozą.

Dzieje Cuchulina to jednocześnie legenda o wielkim bohaterze, wyzwolicielu i obrońcy Ulsteru, jak również pewien mit o niezrównanym herosie, który wybierając los naznaczony wielkimi czynami, lecz zakończony szybką, przedwczesną śmiercią, otoczony został aureolą glorii i sławy już za życia. Cykl ulsterski, w którym mieści się opowieść o Psie z Ulsteru (od Cuchulin, czyli Pies Culaina), to cykl opowieści heroicznych ludów zamieszkujących irlandzkie prowincje Ulster i Connacht, umiejscowionych w czasie jeszcze zupełnie na początku ery chrześcijaństwa w Irlandii. Fabuła opowieści koncentruje się na dworze króla Conchubara – Emain Macha, na którym Cuchulin spędził większość życia jako wychowanek króla.

„Cuchulin z Muirthemne: Opowieść o Czerwonej Gałęzi rodu z Ulster” to historia narodzin bohatera, pierwszych wybryków jego dzieciństwa, heroicznych wyczynów młodości, szkolenia, jego pierwszej miłości, poświęcenia, walki i w końcu prawdziwie bohaterskiej śmierci. Wraz z dziejami jego życia czytelnik zagłębia się w kulturę i społeczeństwo średniowiecznej Irlandii. Poznaje jej największych wojowników, radości jej ludu i bolączki. Śledzi przebieg sporów i walk, które przetaczają się od czasu do czasu przez tę podzieloną krainę.

Cuchulin, syn Dechtire i Sualtima, którego nadane przez rodziców imię brzmiało Setanta, od najwcześniejszego dzieciństwa wyróżniał się na tle innych dzieci. Był silniejszy, sprytniejszy i bystrzejszy. W pojedynku potrafił pokonać nawet starszych od siebie. Uczył się szybko i pragnął jednego: zostać żyjącą legendą. Pobierał nauki i szkolenie bitewne na dworze swojego wuja Conchubara i już w chłopięcych latach stał się ulubieńcem miejscowej ludności.

Prawdopodobnie jego dzieje mogłyby potoczyć się zupełnie inaczej, ale przypadek sprawił, iż Cuchulin sam sobie obrał ścieżkę, jaką miał podążać jego los. Gdy nadworny druid Cathbad podzielił się w tajemnicy pewną przepowiednią, podsłuchujący chłopak pokierował królem tak, by napotkać przeznaczenie przepowiadanego bohatera. Uzyskał zapowiedź wiecznej chwały, sławy i wielkiego imienia, o którym bardowie śpiewać będą pieśni po wsze czasy, jednak za cenę krótkiego życia. Tamtego dnia rodzi się północny heros, doskonały wojownik utożsamiający cechy najlepszego z najlepszych,.

Świat, w którym przyszło pojawić się Cuchulinowi, rządzi się prostymi zasadami. Są królowie, są książęta, są wielkie rody i ich dwory. Są wielcy wojownicy, którzy ich bronią. Ich wrogowie i przyjaciele. Ukochane kobiety i dzieci. Wokół prości ludzie, którzy dla nich pracują, a dla których są obrazem doskonałości. A wokół tego dawny świat, sprzed ery panowania człowieka i jego monoteistycznych religii. Świat tajemniczy i niezrozumiały, którego prawa znają jedynie druidzi. Żyją w nim stwory niczym z baśni, wróżki, czarownice, olbrzymy, wargowie, zmiennokształtni i pierwotni bogowie. Te oba królestwa współegzystują ze sobą na równi, uzupełniają się i przeplatają się z dziejami herosów, umożliwiając dokonywanie bohaterskich czynów i podkreślając ich niepowtarzalność.

Cuchulin po części dzieli się pomiędzy te dwa światy. Dualizm człowiek-heros widoczny jest zarówno w jego opisach, zachowaniu czy stylu życia. Na co dzień jest jednocześnie piękny, sprawiedliwy i wielkoduszny, ale w chwilach walki lub pojedynku zamienia się w groźną, ziejącą ogniem bestię. Oczywiście nie dosłownie, ale opisy przekazywane w legendzie z pokolenia na pokolenia zaznaczają jego przynależność do świata pół-bogów. Takich wskazówek jest w opowieści więcej. Walczy on zwykłymi mieczem i tarczą, ale w momencie największej grozy łapie za swoją magiczną włócznię zwaną Gae Bulg, która zawsze trafia do celu i zabija na miejscu. Potrafi pokonać największych wojowników Irlandii, ale gdy bogini wojny Morrigu rzuca nań klątwę, pogrąża się w smutku, słabości i jedynie najlepsi druidzi mogą mu pomóc. Jego ukochane konie to elementy starej magii, niepokonane w jeździe i boju. Jego siła porównywalna jest do siły stu ludzi i nawet gdy nie ma kto bronić Ulsteru przed zagrażającym wojskiem złowieszczej Maeve, sam stawia czoło tysiącom wojowników. Cuchulin wie czego pragnie, dąży ku swoim wymarzonym celom, a jednak zna swoje miejsce, zna swoje geasa (z irlandzkiego „obowiązki”) i zawsze wraca do miodnych sali Emain Macha i swojego króla. Natomiast w chwili śmierci dziękuje opatrzności za szansę wielkich czynów i oddaje sprawiedliwość swojemu zabójcy.

Saga Cuchulina to zarazem epos, legenda i romans. Pozwala czytelnikowi poznać zapomniany już świat, w którym liczą się honor i chwała, a szczęście może przybrać postać nie bogactw, tylko ukochanej kobiety i ogara u boku. To opowieści o odwadze, zemście i odkupieniu, zawieszone między rzeczywistością a wizją niczym z najpiękniejszych baśni. „Walki bóstw i mężów – Cuchulin z Muirthemne”, w tłumaczeniu Roberta Stillera, to dzieło ponadczasowe. Ponadpokoleniowe. To pozycja obowiązkowa zarówno dla miłośników zimnej i północnej mitologii celtyckiej, tej bliższej naszemu kręgowi kulturowemu, jak również dla wszystkich tych, którzy po prostu lubią niezwykłe i niepowtarzalne opowieści.

O.

* Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się 6 lipca 2013 i można ją przeczytać także tutaj.

„Joyland” Stephen King

Bombla_JoylandStephen King miał rację. Jest coś wyjątkowego w świeżo wydanej przez Hard Case Crime, nowiutkiej i pachnącej książce „Joyland”. Tak jak zapowiadano wcześniej, powieść ta dostępna jest tylko w wersji papierowej, czyli bardzo „retro” jak na dzisiejsze czasy. A jednak nie da się nie zauważyć, że akurat to konkretne wydanie jest właśnie tym, czym powinno być. Jedynym idealnym wyborem dla tej historii i trudno nawet pomyśleć o „Joyland w wersji zdigitalizowanej. Dlaczego? Hard Case Crime to wydawnictwo z tradycjami. Specjalizuje się od lat w powieściach „pulpowych”, czyli książkach w miękkich „gorszych” okładkach, z charakterystyczną grafiką (często w stylu noir, rysowaną ręcznie), na które składają się przede wszystkim kryminały, thrillery, czy fantastyka. Takie wydanie – miękkie, z unikatową okładką projektu Glena Orbika – to relikt przeszłości. Nawiązanie do niewinnych czasów młodości, która przeminęła i już nie wróci. Dokładnie tak, jak  „Joyland”: opowieść-wspomnienie.

Kto oczekiwał od nowej powieści Kinga, że będzie to mrożący krew w żyłach horror, po którym przebywanie w ciemnym pokoju byłoby nie lada wyczynem, może się nieco zawieść. Podobnie jak wszystkie powieści wydawane w Hard Case Crime, również „Joyland” jest przede wszystkim kryminałem z miejscowymi elementami powieści grozy. Jest tu morderstwo z przeszłości. Jest pełen tajemnic i wyjątkowych postaci park rozrywki. Jest ktoś, kto skrywa mroczny sekret. I jest nasz bohater – Devin Jones, dla którego Joyland miał być jedynie letnią, sezonową przygodą między semestrami na uczelni. Jednak to, co najbardziej rzuca się w oczy w tej opowieści, to wszechobecna i wszechogarniająca obecność śmierci.

Śmierć w „Joyland” ma nie tylko wymiar realny, ale przede wszystkim symboliczny. Całość fabuły dzieje się w drugiej połowie lat siedemdziesiątych XX wieku. Dla Stanów Zjednoczonych był to okres przejściowy. Po aferze Watergate i nieudanej interwencji zbrojnej w Laosie i Kambodży, kraj ten w pewnym zawieszeniu czekał na dalszy rozwój wydarzeń, by pod koniec dziesięciolecia wyjść z kryzysu i rozkwitnąć na nowo. Opowieść Kinga przypada właśnie na ten dziwny moment końca pewnej ery. Devin przypomina sobie o tych letnich miesiącach będąc już u progu śmierci, kiedy przychodzi czas na rozstrzygnięcie życia i doprowadzenie pewnych spraw do końca. Tak, by wszystko stało się jasne.

Żeby dobrze zrozumieć ideę, którą przemycił King, najlepiej będzie poznać kilka faktów na temat jednego z najbardziej amerykańskich przedsięwzięć, jakim są rodzinne parki rozrywki. Co prawda takie parki istnieją na całym świecie i od zawsze, ale w Stanach mają one szczególne, przede wszystkim ekonomiczne znaczenie. Od lat dwudziestych do pięćdziesiątych przypadał czas przyjezdnych wesołych miasteczek, zwanych w USA „carnivals”. Od tego okresu do końca lat siedemdziesiątych królowały prywatne miasteczka stacjonarne, a wraz z postępującą komercjalizacją zostały one zastąpione korporacyjnymi lunaparkami tematycznymi typu Disneyland, które tak dobrze znamy dziś.

Tytułowy Joyland to rodzinny biznes, którego okres świetności już przeminął, ostatni właściciel ma ponad dziewięćdziesiąt lat, a sama idea prywatnego lunaparku chyli się ku upadkowi. Wielka inwestycja, oparta na jednym nazwisku i pojedynczej marce przestaje być modna, a w kolejnych latach całkowicie wyginie, by przeobrazić się w franczyzowe lunaparki, identyczne na całym świecie. Devin, zupełnie się tego nie domyślając, trafia więc do umierającego wesołego miasteczka, dla którego nazwa „wesoły” (ang. joy, czyli radość), przybiera formę anachronizmu.

Główny bohater niedługo kończy dwadzieścia jeden lat, a to oficjalny wiek wyznaczający w Stanach granicę dorosłości. Dla Devina to trudny moment. Jego wieloletnia dziewczyna, Wendy, nagle odsuwa się od niego, zaczyna go ignorować i zarówno on, jak i czytelnicy wiedzą, że wraz z końcem lata nadejdzie także koniec pierwszej, wielkiej miłości. W ciężkiej pracy i codzienności lunaparku, Devin znajduje swego rodzaju ukojenie od dręczących go myśli i bólu złamanego serca. Poświęca siebie dla dobra innych, tak by każdy kto odwiedza park wychodził z niego zadowolony. Szczęśliwszy.

W Joyland Devin sprzedaje radość. Jednak on sam o smutku nie zapomina nigdy. Od śmierci matki to stałe uczucie zawsze gościło w domu, w którym został sam z kochającym ojcem. Mimo to wierzy, że takie krótkie momenty czystego zachwytu zarówno dla młodzieży, dzieciaków, jak i ich rodziców mogą zdziałać cuda i pozwolić chociaż na chwilę zapomnieć o wszelkich otaczających ich troskach. Tylko że samego Devina otacza cień. Czytając powieść może się wydawać, że śmierć obserwuje głównego bohatera na każdym kroku. Coś czai się w mroku i czeka, by schwytać go w swoje szpony i nic nie można na to poradzić.

Głównym wątkiem spajającym „Joyland” jest tajemnicze morderstwo sprzed lat. Cztery lata wcześniej, w jednej z największych atrakcji, jakim jest Dom Strachu, młody mężczyzna zadźgał nożem swoją domniemaną dziewczynę – Lindę Grey. Ciało odnaleziono dopiero na drugi dzień, a jej duch podobno wciąż widziany jest w jednej z alejek strasznej kolejki. Gdy Devin poznaje tę historię całość nabiera tempa, a kolejne puzzle układanki tworzą coraz bardziej spójny i koszmarny obraz. Dalej wydarzenia przybierają dramatyczny obrót, by zakończyć się wielkim, „filmowym” finałem.

Stephen King po raz pierwszy w swojej pisarskiej karierze stworzył historię tak nostalgiczną i tak otwarcie dotykającą tematu śmierci i przemijającego czasu. Pokazał, że nic nie jest stałe. Niczego ani nikogo nie można mieć na wieczność. Na pewnym etapie egzystencji zamiast zyskiwać zaczyna się tracić, a ta strata jest nieodwracalna i nieodwołalna.  Nie można skoczyć w przeszłość, czy powrócić do okresu niewinności. Wszystko jest ulotne, a najbardziej życie człowieka. I właśnie ta myśl staje się największym koszmarem, jaki pozostaje nam po lekturze „Joyland”.

O.

joyland

„Gwiazdozbiór Psa” Peter Heller

Bombla_Gwiazdozbior

 

„Zastanawiam się: Czy to właśnie znaczy umrzeć? Być tak samotnym? Nieść w sobie morze miłości i lecieć dalej?”

Bardzo rzadko wzruszam się czytając książki. W zasadzie tak rzadko, że potrafię przypomnieć sobie tylko dwa takie przypadki, a tak naprawdę jeden konkretny – „Wielkie Nadzieje” Dickensa, przeczytane po raz pierwszy dopiero na początku tego roku. Ale to było jedynie wzruszenie, takie tyci, tyci, łezka w oku. Aż do czasu… Na Dzień Dziecka dostałam w prezencie „Gwiazdozbiór Psa” Petera Hellera. Historia porównywana nieudolnie do „Drogi” Cormaca McCarthy’ego nie ma z nią prawie nic wspólnego. Może poza głównym założeniem, czyli wizją świata w kilka lat po apokalipsie, a przecież takich pozycji jest teraz na rynku setki. Książka okazała się być jedną z najpiękniejszych i najsmutniejszych powieści, na jakie udało mi się w życiu natrafić. Tym razem czytając nie wzruszyłam się, ale popłakałam. Trzy razy.

Aby w pełni docenić i zrozumieć „Gwiazdozbiór Psa” (tytuł oryginału „The Dog Stars”) przyda się najpierw kilka słów o jego autorze. Peter Heller to twórca wielokrotnie nagradzanych reportaży dla takich czasopism jak „Outside Magazine”, „Men’s Journal” i „National Geographic Adventure”, czyli skierowanych na zajęcia typu outdoor, tzn. plenerowe. Pisarz jest zapalonym surferem, uczestnikiem wielu ekspedycji kajakarskich, miłośnikiem wędkarstwa, pilotem, survivalowcem i wielbicielem ogólno pojętych wypraw przygodowo-podróżniczych. Zna się na broni i na sztuce przetrwania w trudnych warunkach. Wiedząc to wszystko o Peterze Hellerze zrozumiemy, że to co zamieścił w swojej powieści, nawet każdy najmniejszy szczegół, nie jest jedynie wymysłem pisarza, wybrykiem wyobraźni, ale konkretną wiedzą, podpartą latami doświadczenia.

Fabuła „Gwiazdozbioru Psa” zaczyna się w dziewięć lat po wielkiej epidemii grypy. Choroba, której zmutowany gen spustoszył naszą planetę, zabrała ok. 95% całej populacji. Z grupy ocalałych kolejne 4% zmarły w kilka lat później, w wyniku powikłań, wywołanym rzadko spotykanym zapaleniem krwi. Co więcej, po nagłych i nienaturalnych zmianach klimatycznych na Ziemi wyginęła również część fauny i flory. Zmienia się pogoda, krajobraz powoli przekształca się w preriowo-pustynny, lata są dłuższe i bardziej dokuczliwe. Ludzkość rozsypana po świecie, pomimo wspólnej tragedii, jest jeszcze bardziej wrogo nastawiona wobec siebie nawzajem. Pojedyncze grupki, niczym maruderzy umierającego świata, napadają, zabijają, kradną… bez pytań, bez próby nawiązania kontaktu, czy udzielenia pomocy.

Główny bohater powieści to Hig, zwany również Dużym Higiem, który po śmierci swojej ukochanej żony Melissy, w obliczu upadku i wszechobecnej zagłady, przeniósł się z miasta na wiejskie tereny małego, podmiejskiego lotniska. Przed epidemią Hig był przedsiębiorcą budowlanym, którego największą pasją było wędkarstwo i latanie małym samolotem Cessną. Uwielbiana maszyna, zwana Bestią, jest jedynym co pozostało po jego dawnym życiu. Teraz Hig jest sam. No prawie. Towarzyszy mu ukochany pies Jasper i jego sąsiad, od czasu do czasu nazywany przyjacielem, były żołnierz jednostki specjalnej Navy SEAL, Bruce Bangley.

Ich życie polega na wspólnej zależności. W czasach, w których każdy może okazać się wrogiem, każdy może nagle pojawić się, napaść i zabić, Hig i Bangley nie mają wyjścia, jak zostać partnerami w przeżyciu. Mieszkają w zabudowaniach przy lotnisku, w sąsiadujących domach. Bangley, który jest specem od wszelkiego rodzaju broni, a tej po apokalipsie jest pod dostatkiem, dysponuje wszelkimi jej rodzajami i organizuje doskonałą ochronę przez światem zewnętrznym lotniska. Z drugiej strony Hig, wraz z towarzyszącym mu zawsze Jasperem, każdego dnia oblatują okolicę, by zrobić rekonesans i zdobyć potrzebne zapasy. Razem, we trójkę, Hig, Jasper i Bangley, stawiają czoła światu i za wszelką cenę próbują żyć.

Codzienność opisana w „Gwiazdozbiorze Psa” jest bolesna. Każdy krok, każdy lot, każda, nawet najprostsza czynność, wywołują w Higu wspomnienia. Przychodzą nagle falami i równie szybko odchodzą, zostawiając go jeszcze bardziej osamotnionym niż był na początku. Dziewięć lat to niby nie jest długo dla kogoś kto żyje normalnie, otoczony rodziną, przyjaciółmi, w świecie z przyszłością. Jednak dla Higa, który żyje, ale z dnia na dzień, pogrążony w smutnej i nic nieznaczącej rutynie, dziewięć lat to prawdziwa wieczność. On nie potrafi naprawić świata i czuje, że pewnego dnia także dla niego nadejdzie koniec. Ten człowiek wręcz oczekuje śmierci i wypatruje jej z nadzieją. Bo może wtedy będzie lepiej. Może wtedy będzie miał szansę na odrobinę szczęścia.

W tym życiu Hig utracił już wszystko. Prawie. Wszystko odchodzi, życie najbliższych najszybciej, a ta myśl przeraża go jak nic innego. On boi się straty, boi się śmierci, sam niosąc śmierć i czasami nawet sam tą stratę prowokując. W jego umyśle jest tylko przemijanie. Wszystko ma swój czas i ten czas się powoli kończy. Hig podziwia wszystko tak, jakby już zniknęło. Umarło, pomimo, iż wciąż jeszcze istnieje i walczy o przetrwanie. Czasami próbuje się pocieszyć. A pocieszenia szuka w małych rzeczach. Uroczych, prostych elementach swojej codzienności. Czuje, że żyje, gdy idzie z Jasperem nad leśny strumień łowić ryby. Cieszy się, gdy wsiada za ster Bestii i wzbija się w chmury. Z tej perspektywy świat wciąż wygląda na uporządkowany. Im wyżej, tym bardziej znikają spalone miasta, wraki samochodów, zrujnowane domy… Prawie normalność.

Gdy Hig staje u kresu straty, gdy uznaje, że więcej wewnętrznej krzywdy nie można już przeżyć, kiedy prawie z bólu pęka mu serce, pewnego dnia pojawia się nowa możliwość. Nadzieja. Coś zaczyna się na nowo. Nie da się wymazać przeszłości, ale będzie można w końcu spojrzeć w przyszłość. Ujrzeć chociaż mały jej zalążek, dzięki któremu będzie warto utrzymać się przy życiu. Nawet na siłę.

Peter Heller bardzo mnie zaskoczył. Prostymi słowami, prostymi konstrukcjami przekazał idealnie wszystko to, co większości pisarzy nie udało się nigdy. W tej powieści jest coś takiego, co sprawia, że nie można o niej przestać rozmyślać. Nie da się zapomnieć. Pozwala przemyśleć wszystko od nowa i przypomnieć sobie, jak piękne jest życie. Duży, bardzo duży buk.

O.

„The Forge of God” Greg Bear

Bombla_Forge

 

„A moon is bigger than a mountain, and if a mountain, or the river, disappeared without a trace, wouldn’t you be afraid?” *

W opowieściach o końcu świata jest coś fascynującego. Apokalipsa wciąga, przywołuje i od wielu lat nie schodzi z list bestsellerów. Nieważne, czy to opowieść o zagładzie wywołanej przez zmutowany wirus grypy, przez atak obcych na naszą planetę, czy przez zmiany klimatyczne, które spowodowały kolejną epokę lodowcową. Każda z tych historii ma jeden wspólny element, który większość czytelników uwielbia, a którym jest determinacja i siła gatunku ludzkiego. Jego umiejętność przeżycia na przekór wszechświatowi. Gdzieś w głębi czujemy, ba, jesteśmy przekonani, że człowiek, nawet w minimalnej liczbie przetrwa.  Do tego sama koncepcja rozpoczęcia wszystkiego od nowa, białej kartki dla ludzkości, kusi swoją odświeżającą i oczyszczającą mocą. 

Wśród gatunku literatury apokaliptycznej można również odnaleźć takie perełki, jak opowieści, w których ludzkość (nawet nie wiadomo jak silna i zdeterminowana) nie ma nic do gadania. Wydarzenia przebiegają według pewnego ułożonego dawno temu planu, a jego zrealizowanie nie zależy wcale od poczynań naszej planety, ale narzucone jest z góry i nic nie jest w stanie pokonać pradawnego porządku rzeczy.

Właśnie taką powieścią jest „The Forge of God” („Kuźnia Boga”, książka nie jest przetłumaczona jeszcze na język polski) autorstwa Grega Beara, pierwsza powieść z dwutomowego cyklu, której fabuła kontynuowana jest w „The Anvil od Stars” („Kowadło gwiazd”). Koncepcja tytułowej kuźni boga, to dość pesymistyczna i ponura filozoficzna wizja, w której najwyższa istota, tworząca siła, najwyższa inteligencja, nazywana od wieków Bogiem, kreuje świat według swojego wyobrażenia, nadaje mu kształt, „wytwarza” życie, by w końcu – niezadowolona wynikiem – odebrać iskrę, na powrót obrócić w materię i zacząć proces od nowa.

„The Forge of God”  rozpoczyna się od dziwnego i niepokojącego wydarzenia, a mianowicie od zniknięcia jednego z księżyców Jowisza – Europy. Niezrozumiałego poczucia grozy dodaje fakt, że nigdzie nie widać odłamków, ani w ogóle żadnych pozostałości po satelicie. Ot, puste miejsce w przestrzeni. Jakby wyparowała i wszelki ślad po niej zaginął, pomimo iż orbitowała wokół planety od miliardów lat. Z pozoru to zdarzenie nie ma większego znaczenia dla losów naszej planety. W końcu Jowisz oddalony jest o lata świetlne, więc astronomowie, pomimo zaskoczenia, nie przewidują żadnych większych zmian i częściowo ignorują to wydarzenie. Do czasu.

Mijają miesiące, śladów Europy brak, a w zamian, już na Ziemi, pojawia się… góra. A raczej coś na kształt góry, bo zupełnie pozbawione śladów życia, nawet bakterii, roślinności, czy zwierząt. Sztuczny, nienaturalny twór na wspinaczkowym szlaku Doliny Śmierci w Kalifornii. W krótkim czasie okazuje się, że na pozór podobny wytwór ni stąd ni zowąd odnaleziony zostaje w Australii. Z amerykańskiego obiektu wyłania się pterodaktylopodobna istota, która od razu oznajmia, że nasza planeta jest w wielkim niebezpieczeństwie. Natomiast na Antypodach ludziom na spotkanie wychodzą roboty przypominające wizje spodków z początku lat pięćdziesiątych, które zapewniają o przyjacielskich zamiarach. Zarówno istota jak i roboty umiejętnie przekonują wszystkich o swoich racjach, a że ich wersje wzajemnie się wykluczają, zamiast zgody następuje rodzaj kosmicznej zimnej wojny. A czas mija i z pewnością nie na korzyść mieszkańców Ziemi.

„The Forge of God” nie pokazuje nam zmagań ludzkości z kosmicznym wrogiem. Nie pokazuje przygotowań do ratowania zagrożonej planety. Nie opisuje krwawej inwazji. Greg Bear ukazał w swojej powieści ludzką niemożność działania w chwili, gdy powinny być podjęte najważniejsze decyzje. Załamanie instynktów i charakterów. Wielką bezsilność, w której tylko grupka pojedynczych osób próbuje coś zdziałać na własną rękę. I strach, który paraliżuje lepiej niż niejedna trucizna. Ogłupia zmysły i ukierunkowuje mózg na mało racjonalistyczny sposób myślenia.

Wśród ludzi, którzy pragną za wszelką cenę uratować Ziemię jest jeden z pierwszych, którzy ujrzeli brak Europy na nieboskłonie, Arthur Gordon. To między innymi z jego perspektywy poznajemy większość najważniejszych wydarzeń. To jego oczami oglądamy upadający świat i jego rozumem próbujemy pojąć, co tak naprawdę dzieje się w kosmosie. W rozwiązaniu zagadki pomaga mu jego wieloletni przyjaciel Harry Feinman. To dzięki jego rozmyślaniom dowiadujemy się o koncepcji kuźni boga, a także o paradoksie Fermiego, którego jedno z możliwych rozwiązań pokazał Greg Bear w swoim cyklu.

Na czym polega paradoks Fermiego? Najprościej rzecz ujmując paradoks Fermiego zakłada, że skoro wszechświat pełen jest planet podobnych do Ziemi i na ich powierzchni z pewnością istnieje inteligentne życie, to powinniśmy już natrafić na ślady jego istnienia. Jeśli obce cywilizacje istnieją, to z pewnością niejedna z nich byłaby w stanie odwiedzić Ziemię lub przynajmniej odpowiedzieć na nasze próby komunikacji. Jeśli więc wszechświat jest tak pełen życia, jak zakłada statystyka, należy sobie zadać pytanie: gdzie są wszyscy? Bear, podążając za jedną z możliwych odpowiedzi udzielonych przez Fermiego, przyjmuje że cisza ta pochodzi z wyboru. Wszechświat pełen jest niebezpieczeństw i lepiej nie zapraszać do siebie cywilizacji, które mogą okazać się wrogie. Nasz wysyłany bez przerwy w kosmos sygnał przypominać może wrzaski nieświadomego zagrożeń dziecka.

Czytając powieść Beara miałam wrażenie, że jej akcja zawieszona jest niejako w czasoprzestrzeni. Przerażona ludzkość zamiast zmotywować się do walki, złożyła broń i poddała się. Z góry uznała, że wszystko to nie ma większego sensu, bo od zawsze było już za późno. Czas by materia powróciła do kuźni. Czas rozpocząć wszystko od nowa. I tylko główni bohaterowie, wciąż próbujący powstrzymać zagładę, zdają sobie sprawę, że nie oznacza to wcale, że Ziemia powstanie jeszcze kiedyś na nowo. Że odrodzi się w magiczny sposób, a porządek dziejów powróci i powtórzy swój bieg. Koniec świata – jeśli się wydarzy –  będzie ostateczny. Nieodwołalny. Wszechświat nie będzie tęsknił, a jedyne co po nas zostanie, to ostatni krzyk ludzkości zawieszony w pustce.

O.

* „Księżyc jest większy od góry, a gdyby to góra, albo rzeka, zniknęły nagle bez śladu, to czy nie bałbyś się?”

Trylogia pogranicza: „Rącze konie” Cormac McCarthy

Bombla_KonieW prozie Cormaca McCarthy’ego zdecydowanie jest coś hipnotycznego. Każda jego opowieść poczynając od „W ciemność” i „Dziecię Boże”, aż po kultową „Drogę” jest na swój sposób niesamowita i pozwala czytelnikowi przenieść się na prerię, dzikie ostępy  i tajemniczy interior Stanów Zjednoczonych.  Nie znajdziemy tu buchającej intensywnością akcji. Nie doświadczymy przepełnionej rozmachem opowieści, w której bohaterowie mieszają się i zmieniają niczym układy w kalejdoskopie. Historie Cormaca McCarthy’ego są przypowieściami o ludzkiej sile charakteru. Przenoszą nas w zapomniany świat Dzikiego Zachodu i wydają się pasować idealnie do słuchania ich przy pustynnym ognisku. 

Trylogia Pogranicza, na którą składają się „Rącze Konie”, „Przeprawa” i „Sodoma i Gomora”, jest w twórczości tego amerykańskiego pisarza  wyjątkowym punktem zaczepienia. Odgradza nas zarówno od pełnych ciemnych instynktów, mrocznych powieści z początku kariery McCarthy’ego, jak i od tych późniejszych, pełnych zagubienia i ludzkiej niegodziwości. W Trylogii świat i jego bohaterowie są zawieszeni w czasie. Z początku nie do końca wiadomo, kiedy przedstawione wydarzenia mają miejsce, dopiero wraz z postępem fabuły wyszukujemy odpowiednie znaki i symboliczne wskazówki pozostawione nam przez autora. Wszystkie trzy części są na swój sposób autonomiczne, pomimo iż ostatnia łączy bohaterów pierwszej i drugiej.

„Rącze Konie”, których oryginalny tytuł brzmi „All the Pretty Horses” i  jest zaczerpnięty z dziecięcej kołysanki, jest pierwszą w cyklu i zarazem najbardziej pozytywną (pomimo swej melancholii) powieścią w całej twórczości Cormaca McCarthy’ego. Kto czytał inne jego dzieła wie co mam na myśli. Są one bardzo smutne i bolesne, a bohaterowie – poddawani największym próbom – często muszą poświęcić siebie i swoje człowieczeństwo, by przetrwać. W „Rączych Koniach” ta wizja ostatecznego nieszczęścia jest bardzo rozmazana. Nie czujemy nadchodzącej zagłady. Co więcej główny dramat rozgrywa się tutaj na innej płaszczyźnie, a zło, które dotyka bohatera nie jest narzucone z góry, tylko dzieje się z jego winy, będąc wynikową jego niefortunnych decyzji i błędów młodości.

Głównym bohaterem „Rączych Koni” jest John Grady Cole, szesnastoletni cowboy z Teksasu. Całe swoje życie spędził na rodzinnym ranczu. Konie to wszystko na czym się zna i co kocha. Jest świetnym ujeżdżaczem, intuicyjnie rozumie koński umysł, zna się na swoim fachu i pomimo młodego wieku potrafi ciężko pracować, poświęcając cały swój czas koniom. Fabuła powieści rozpoczyna się, gdy dowiadujemy się wraz z naszym bohaterem, że rodzinne ranczo idzie na sprzedaż. Razem z nim znikają marzenia Johna i jego wizja przyszłości. Ranczo to wszystko co miał i na czym mu zależało. Teraz, gdy wszystko przepadło nie pozostaje mu nic innego, jak odejść i szukać lepszego życia po drugiej stronie granicy.

Sposób prowadzenia głównego bohatera, jak i sama narracja, pozwalają nam wierzyć, że świat wokół niego jest otwarty, relatywnie przyjazny i pełen nowych możliwości dla młodego, pewnego siebie i swoich umiejętności człowieka. Razem z Johnem i jego przyjacielem wyruszamy w podróż niczym dawni eksploratorzy dzikich ostępów prerii. Podobnie jak John czujemy się cowboyami z krwi i kości. Idealizujemy podróż na końskim grzbiecie, podczas której jedynym bagażem są ubrania i przewieszona przez ramię strzelbę.

Kiedy tylko mężczyźni mijają granicę, krajobraz pozostaje taki sam, ale zmieniają się realia, a piękny sen o beztroskim przemierzaniu meksykańskiej krainy zmienia się ni stąd ni zowąd w koszmar. Ludzie mieszkający w tym zapomnianym zakątku świata nie są do końca dobrzy. Wywalczyli swój kawałek ziemi i pamiętają tych, którzy próbowali im go odebrać. Częściowo żyją wciąż w poczuciu niższości, a jednocześnie z góry traktują wszystkich, którzy nie próbują się w żaden sposób wywyższać. Dla Cole’a i jego przyjaciela Meksyk okazuje się być miejscem koślawej biurokracji, przekupstwa i taniego łapówkarstwa. Krajem ludzi, którzy każdego dnia walczą o byt, próbując wybić się ponad innych. Nieważne czyim kosztem. W tym dzikim światku człowiek może zniknąć i nikt nigdy nie dowie się, co takiego mu się przytrafiło. To miejsce, gdzie kobiety nie mają praw, a ich cnota jest jedynym, co należy choć odrobinę do nich. Dlatego nawet młodzieńcza miłość ma tu swoją cenę i smutne konsekwencje, a związane z nią pierwsze uniesienia i magiczne chwile pękają jak bańki mydlane. To co wydaje się być tak podobne, przy bliższym poznaniu okazuje się być całkowicie inne. Ta namiastka dawnego porządku wciąż na nowo przyciąga kolejnych romantyków pogrążonych w pragnieniu odnalezienia lepszego życia.

W tekście o „Dziecięciu Bożym” napisałam, że czas w powieściach McCarthy’ego jest względny. Nie można być go nigdy do końca pewnym. Poszczególne epoki nakładają się na siebie,  upodabniają się i w końcu czytelnikowi trudno jest odróżnić wiek XIX od XX. Razem z naszymi bohaterami dryfujemy pomiędzy czasem a historią. Największy dramat następuje nagle, gdy spadamy na ziemię i zdajemy sobie sprawę, że nie istnieje coś takiego jak bezczas, a nasz bohater bezkarnie marzył o świecie, który już nie istnieje i zniknął w innej epoce, albo – co gorsza – był tylko wytworem zagubionego umysłu.

Tak właśnie dzieje się w przypadku Johna Grady’ego Cole’a. Z czasem zauważamy, że to tylko szesnastoletni marzyciel, o silnej woli i pragnieniu nowego życia, ale jednocześnie niedojrzały, kierujący się niemądrymi uczuciami. Zaczynamy zdawać sobie sprawę z jego nieszczęścia i zagubienia. Uświadamiamy sobie czas i epokę, w której obserwujemy wydarzenia i już wiemy, że bohater nigdy nie zazna spokoju. Cole jest wykorzeniony. Wyrwany z czasu i przestrzeni. Jego idealistyczny punkt widzenia okazuje się być jedynie pustą mrzonką, a sam bohater utracił przynależność i pozostały mu tylko stracone złudzenia.

Czas cowboyów już dawno przeminął. Nie ma miejsca na beztroskie przemierzanie prerii. Nie ma już miejsca dla tych, którzy utknęli między światami.

O.

P.S. By zrozumieć za czym tęskni John Grady Cole specjalnie dla Was nostalgiczna piosenka Deana Martina z filmu „Rio Bravo”, zatytułowana „My rifle, my pony and me”:

„Filozofia w buduarze” Markiz de Sade

Bombla_Sade01

„Teraz dopiero nadejdzie godzina wielkiego południa, teraz dopiero wyższy człowiek stanie się panem. (…) Teraz dopiero rodzi w bólach góra ludzkiej przyszłości. Bóg umarł; teraz jest naszą wolą – aby żył nadczłowiek.”

/”Tako rzecze Zaratustra” Fryderyk Nietzsche/

Już od dłuższego czasu nosiłam się z zamiarem zaprezentowania na Buku twórczości Markiza de Sade. W końcu minęły już dwa lata odkąd ostatni raz miałam przyjemność o nim pisać. Stęskniłam się już ogromnie i pomyślałam, że teraz nadszedł odpowiedni moment, by trochę tą wyjątkową postać przybliżyć. Dlaczego akurat teraz? Od czasu niedoścignionych „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, w magazynach wydawniczych i na półkach księgarskich, mnożą się i narastają tony niefortunnych kopii i nieudanych podróbek erotycznych czytadeł. Co więcej, ten przyrost popularnego soft porno nie kończy się wcale, ale wciąż trwa i trwa, a jego egzystowaniu końca nie widać. Nie byłoby w tym nic zadziwiającego, gdyby nie pewne sformułowanie, jakim posługują się wydawcy, by wypromować te książki, czyli: „Markiz de Sade w spódnicy”, czy „Powieść na miarę Markiza de Sade” itp.

Kiedy pierwszy raz natknęłam się na te hasła reklamowe pomyślałam, że może to taki żart. Ale później zrozumiałam, że o Markizie i jego twórczości tak naprawdę mało osób wie coś więcej ponad słowo „sadyzm”, którego samej definicji jakoś nikomu nie chciało się doczytać do końca. A przecież idea sadyzmu jest istotnym punktem odniesienia i bardzo pomocna w odróżnieniu powieści de Sade’a od czytadeł erotycznych E.L. James i jej podobnych.

Sadyzm jest rodzajem seksualnego zaburzenia, w którym dominujący partner jest zdolny odczuwać jakiekolwiek podniecenie TYLKO poprzez zadawanie bólu fizycznego i psychiczne upokarzanie drugiej osoby, obserwując jej ewidentne oznaki cierpienia tj. krzyk, płacz, krew, rany, znaki na skórze, omdlenie. Prawdziwy sadyzm nie ma nic wspólnego z pluszowymi, czerwonymi ścianami, wyprofilowanymi pejczykami, skórzanymi akcesoriami czy jedwabną opaską na oczy i ręce. Nie wywołuje jęków rozkoszy i niekończących się orgazmów, bo sadysta nigdy do końca nie jest zadowolony ze swojego zaspokojenia. Opisy sadystycznych praktyk nie przywołują rumieńców podniecenia i wzmożonego bicia serca, tylko strach i przerażenie. Bliżej im do potwornych filmów snuff (filmy ostatniego tchnienia), niż do romansów z Ryanem Goslingiem w roli głównej.

Sadystą doskonałym jest idealny libertyński bohater sadyczny, podstawa jego filozofii, czyli Człowiek Integralny, zwany także Suwerennym Potworem. On lub jego idea powraca w twórczości Markiza de Sade raz za razem i obrazuje wykrzywione i wyolbrzymione do n-tej potęgi główne założenia filozofii epoki Oświecenia. U de Sade’a człowiek integralny jest centrum swojej egzystencji, jej jedynym panem i głównym podmiotem (bez Boga, czy wyższego władcy), a jego głównym celem jest obalanie kolejnych barier i nieskończona transgresja pragnień. Ogarnięty ostateczną formą egoizmu przekracza wciąż na nowo samego siebie, swoje człowieczeństwo, by w końcu stanąć ponad nim i zostać swoistą formą wyższej jednostki, czyli nadczłowiekiem.

Bohaterowie wykreowani przez Markiza dążą do tego doskonałego stanu „potworności” pokonując kolejne tabu, naruszając porządek społeczny i samo człowieczeństwo. Gardzą ideą humanizmu, bo sam człowiek i jego życie (w tym ich własne) nie stanowi dla nich żadnej wartości.  Umiłowali sobie seksualne perwersje, bo z łatwością prowadzą one do destrukcji ciała, a odpowiednio kierowane, potrafią doprowadzić także do śmierci umysłu. Nie potrzeba wielkiego wyrachowania. Wystarczy umiejętność manipulacji ludzkich najprymitywniejszych instynktów.

Aby zapoznać się z podstawą filozofii Markiza i jego pisarskim stylem, jednocześnie nie będąc epatowanym ekstremalnym okrucieństwem obecnym chociażby w „Juliette, czyli powodzenie występku”, czy w „120 Dniach Sodomy”, podzielę się z Wami opowieścią dobrze wypośrodkowaną, a mianowicie „Filozofią w buduarze, czyli dialogami przeznaczonymi dla edukacji młodych panien.” De Sade, w siedmiu filozoficznych dialogach prozą, zaprezentował przepis doskonały na człowieka integralnego, w stylu oświeceniowych edukacyjnych podręczników. Wszystko okraszone czarnym humorem i rozbuchaną seksualnością. Dzięki temu sama historia nabrała prześmiewczego i paradoksalnie anty-edukacyjnego tonu.

Głównymi bohaterami „Filozofii w buduarze” są  niewinna Eugenia, przyjaciółka rodziny Madame de Saint-Ange, jej brat Chevalier de Mirvel i przyjaciel Dolmancé. Miejscem akcji staje się zaciszny buduar na ukrytej przez ciekawskimi oczami wsi. Celem spotkania jest nauczanie poprzez totalne zdeprawowanie młodziutkiej Eugenii i nakierowanie jej na jedyną prawidłową drogę, czyli występek i swobodę seksualną, tak by stała się „najokrutniejszą istotą, jaka chodziła po ziemi.” Nauka polega na opanowaniu trzech najważniejszych konceptów, czyli: myślenia, działania i przekraczania, czyli transgresji. Jednocześnie zadaniem Eugenii jest pozbyć się dziewczęcej naiwności, religijnych zabobonów, rodzinnych tradycji , czyli „wykorzenić się” i narodzić na nowo, jako istota integralna.

Głównym nauczycielem zostaje Dolmancé, salonowy bywalec i zwyrodniały libertyn. Eugenia odpowiada na wyzwanie i zaczyna się orgia, przeplatana niekończącą się konwersacją, bo u de Sade’a język traktowany jest jako kolejna strefa erogenna. Rozmowa i komentowanie czynności daje nam czytelnikom pełny podgląd w emocje i działania bohaterów, którzy niczego nie ukrywają, bo tajemniczość nie jest tutaj zaletą. Wszystko musi wydarzać się otwarcie, na oczach, tak by zawsze istniał dowód.  Naszą rolą jest czuć się pełnoprawnym obserwatorem wydarzeń i przyswajać kolejne zagadnienia filozoficzne. Tutaj nie ma podglądactwa. Nie ma dreszczyku emocji. Jest ciało, jest słowo, a w końcu ofiara, ból i cierpienie.

Dodatkowym elementem, sprytnie zamaskowanym między kartami książki, a jednocześnie bardzo istotnym w twórczości Markiza, jest polityczny pamflet zatytułowany „Francuzi, jeszcze jeden wysiłek, by stać się republikanami”. Doskonale obrazuje on czas wydarzeń, bolączki epoki i nadaje „Filozofii w buduarze” ważny kontekst historyczny, bez którego sama idea człowieka integralnego nie miałaby punktu zaczepienia.

Jak widzicie Markiz de Sade i jego twórczość nie mają zbyt wiele wspólnego z E.L. James i jej podobnymi pisarskimi wytworami. Nie znajdziecie tutaj żadnych elementów soft porno, tylko opis złowieszczego niszczenia drugiej jednostki. Bez konsekwencji. Bez wyrzutów sumienia. Kara nie nadchodzi znikąd, bo żaden system nie jest idealny. Karę wymierza tylko ten, kto znajduje się na piedestale. Najwyżej. Ponad innymi. A jego okrutny śmiech unosi się w przestrzeni. Człowiek integralny. Suwerenny potwór. Nadczłowiek.

O.

„Żółta tapeta” Charlotte Perkins

Bombla_Yellow

Depresja. Choroba duszy. Choroba umysłu. Choroba ciała. Jedno z zaburzeń psychicznych, które nieleczone może prowadzić do śmierci. Jak każda choroba. Nawet jeśli jest to śmierć przez samozniszczenie. Depresja latami była bagatelizowana. Jej symptomy trywializowane. Sama przypadłość przez wieki przypisywana była ludziom „zbyt” wrażliwym. Szczególnie kobietom, których burze hormonalne i różnorodne histerie (rzekomo związane z płcią) miały źle wpływać na zmiany nastroju i fluktuacje płynów w organizmie. Dzisiejsze podejście do depresji w niczym nie przypomina tego dawnego – została ona uznana za pełnoprawną chorobę. Mimo to, i mimo iż cierpią na nią miliony ludzi na świecie, wciąż nie jest łatwa do zdiagnozowania, a tym bardziej do wyleczenia.

„Żółta tapeta” to opowiadanie opublikowane po raz pierwszy w 1892 roku, któremu przypisuje się zmianę nastawienia ówczesnych środowisk lekarskich do depresji. Jego autorka, Charlotte Perkins, opisała w nim swoje osobiste doświadczenia z chorobą. Pisarka, która od lat młodzieńczych uznawała siebie za kobietę wolną i wyzwoloną, po ślubie z wymarzonym mężczyzną popadła w życiową apatię. Przestała czytać. Pisanie, które było jej wielką pasją, zaczęło ją nagle nużyć. Nie potrafiła cieszyć się ze swojego nowego życia, którego sama tak bardzo z początku pragnęła.

Narodziny córki tylko pogłębiły ten stan. Przestała radzić sobie sama ze sobą. Miała myśli samobójcze. Znany lekarz dr S. Weir Mitchell, który postawił diagnozę, na ten depresyjny „kobiecy” stan przepisał jedyne stosowane do tej pory lekarstwo, czyli… odpoczynek. Wysiłek intelektualny Charlotte Perkins został ograniczony do minimum, maksymalnie dwóch godzin dziennie. Żadnego pisania. Żadnego czytania. Ten kto wie czym jest pisarskie natchnienie i potrzeba twórczego dzielenia się, rozumie jak bardzo pani Perkins musiała cierpieć. To właśnie wtedy, po trzech miesiącach całkowicie nieefektywnej „terapii”, pisarka zamiast wyzdrowieć, popadła w totalną psychiczną ruinę.

Jej historia zakończyłaby się z pewnością tragedią, gdyby nie jej wielka siła i determinacja, by – na przekór lekarzowi – powrócić do swojego ukochanego zajęcia, czyli pisania. Celem „Żółtej tapety” było obnażenie poważnego błędu medycznego, jakiego w XIX wieku często dopuszczano się w stosunku do pogrążonych w „baby blues” kobiet. Udało się. Dzięki Charlotte Perkins wiele rodzin chorych pacjentek, w obawie przed opisanymi w opowiadaniu reperkusjami, zmieniło dotychczasowy sposób ich terapii. Nawet środowisko medyczne zrewidowało przepisywane do tej pory kuracje i zmieniło swoje podejście tak do chorych, jak i samej choroby.

Historię głównej bohaterki poznajemy z pierwszoosobowej perspektywy, a dokładnie z dziennika, który ta prowadzi potajemnie, w tajemnicy przed mężem, Johnem, również znanym lekarzem. Jest młodą mężatką i świeżo upieczoną matką, która w żaden sposób nie potrafi cieszyć się zaistniałym stanem rzeczy, a tradycyjne role narzucone jej przez życie i społeczeństwo nie potrafią współgrać z jej własnymi pragnieniami.

Dowiadujemy się, że wraz z mężem i jego siostrą (która pełni rolę opiekunki i tymczasowej, zastępczej pani domu) bohaterka ma spędzić wakacyjne, letnie miesiące w wielkim domu na wsi, który jej mąż wynajął specjalnie dla niej. Jego głównym lekarskim zaleceniem jest, by żona jak najwięcej odpoczywała i w żaden sposób nie absorbowała swoich myśli życiem domowym, intelektualnym, czy jakąkolwiek pracą. Zabrania jej podejmowania wszelkich aktywności, które mogłyby ją zmęczyć i pogłębić „histeryczny” stan.

Sama bohaterka jest kobietą o niebywałej wyobraźni, bardzo wrażliwą i jednocześnie świetną narratorką. Opisuje dom tak, jak dawniej heroiny pierwszych powieści opisywały wielkie, tajemnicze posiadłości ziemskie. Porównuje go nawet do nawiedzonego domu i zastanawia się nad jego dziwnym, odosobnionym stanem i wieloletnim opuszczeniem. Wynajduje nowe szczegóły, które sprawiają, że razem z nią widzimy, że coś tu jednak może być nie tak. Przykładem jest tutaj sypialnia, pokój przygotowany specjalnie dla naszej bohaterki. Jest duży, oszklony, z wielkim łóżkiem przy ścianie. Niby wszystko normalnie, gdyby nie specyficzne elementy, takie jak: łóżko przybite do ziemi, tak by nie dało się go ruszyć, kraty w oknach i… tytułowa żółta tapeta.

Ta żółta tapeta z czasem stanie się wielką obsesją bohaterki. Jej kolor, nienaturalny, przywołujący chorobę i niestrawność. Wzór, który nie ma konkretnej powtarzalności, ale przelewa się i urywa, by na nowo okalać ścianę. Ta nietypowa płynność deseni, ich ruchliwość i wyodrębnione fragmenty, które mają charakter niemalże przestrzenny. Prawie że… żywy. Z czasem bohaterka dostrzega w tapecie kobietę, uwięzioną za kratami papierowej klatki. To wszystko to wyolbrzymione do nieskończoności projekcje chorego umysłu, który nie potrafi poradzić sobie z dziejącą się mu krzywdą.

Paradoksalnie, im bardziej bohaterka oddala się od otaczającej ją rzeczywistości, tym bardziej zagłębia się  w swoje własne mroczne wnętrze. Fascynacja tapetą i „uwięzioną” w jej wzorze kobietą chorobliwie pobudza jej wyobraźnię i przekształca otaczający ją świat w wykręcony sen rodem z Krainy Czarów. A my, czytelnicy, razem z nią pogrążamy się w tej iluzji i przestajemy odróżniać prawdę od wyobrażeń. Brniemy dalej przez pochłoniętą symbolami psychikę, sami przekształcając się i zarażając stanem naszej bohaterki, by w końcu zostać wessanym na „drugą stronę lustra”.

„Żółta tapeta” to historia ku przestrodze. Pokazuje, że czasami najlepszym lekarstwem nie jest tępy, nieefektywny odpoczynek, tylko ciężka, efektywna praca. Fizyczna bądź umysłowa. Jedynym oderwaniem od własnego ciała i psychiki może być skupienie uwagi na czymś zupełnie innym niż własne, pogrążone w depresji wnętrze. Charlotte Perkins udowodniła, że każdy człowiek, nie tylko kobieta, może podnieść się z otchłani ciemności i triumfalnie wybić na powierzchnię. Sprawiła, że ci, którzy dotarli do granicy szaleństwa mają szansę powrócić do normalnego życia. „Żółta tapeta” to kolejne potwierdzenie siły oddziaływania dobrej literatury na rzeczywistość.

O.

P.S. Kto chciałby przeczytać opowiadanie pani Perkins odnajdzie je w polskim tłumaczeniu pod tym adresem:

http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,96856,3900218.html

„Bastion” Stephen King

Bombla_Bastion

„I hear hurricanes ablowing.

I know the end is coming soon.

I fear rivers over flowing.

I hear the voice of rage and ruin.” *

Postapokaliptyczne literackie i filmowe wizje fascynowały mnie od zawsze. Koniec świata takiego jakiego znamy. Nagły. Nieprzewidywalny. Katastroficzny. Pełen bólu i cierpienia. Koniec ludzkości. Śmierć milionów, a nawet miliardów ludzi. Powodów mogą być setki. Tysiące. Wielka erupcja hiperwulkanu, a wraz z nią nadejście nowej epoki lodowcowej. Wybuchy na słońcu prowadzące do zwiększenia jego aktywności. Wojna atomowa i toksyczny deszcz. Uderzenie asteroidy, która zmieni na zawsze klimat ziemi. A ostatnio, jedno z najpopularniejszych zagrożeń, czyli epidemia. Ale nie taka zwyczajna, ograniczona, tylko nieokiełznana. Ciągle mutujący z minuty na minutę śmiertelny wirus. Zabija w przeciągu kilku dni, a nawet godzin. Pochodzenie nieznane. Albo utajnione. Liczba ofiar niezliczona.

Z taką apokalipsą mamy właśnie do czynienia w „Bastionie” Stephen’a King’a (tytuł oryginału to „The Stand”). Nazywana przez wielu największym i najlepszym spośród wszystkich dzieł mistrza horroru. Jego magnum opus, wydawane dwukrotnie. Raz w 1978 roku, w wersji skróconej (dla King’a skrócona oznacza ok.  ośmiuset stron). I ponownie, po latach, w 1990 roku, tym razem w wersji pełnej, czyli ponad tysiąc dwieście stron maszynopisu. Dzisiaj, w erze nieograniczonego internetu, gdzie informacje o nowych wirusach wychodzą praktycznie codziennie, a paranoiczne wizje końca ludzkości mnożą się z prędkością światła, powieść ta jest aktualna jak nigdy dotąd.

Jeśli spojrzeć na budowę fabularną tej olbrzymiej powieści, to zadziwi nas jej prostota. Głównym bohaterem tej historii jest nie jedna osoba, czy dwie, ale cała, duża grupa obywateli Stanów Zjednoczonych, która przez tygodnie lata roku 1980 próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości i stworzyć nowe społeczeństwo. Albo spróbować je odtworzyć. A zaczyna się wszystko zwykłym laboratoryjnym wypadkiem.

W tajnej bazie wojskowej, gdzieś na środku pustyni, uszkodzony fabrycznie pojemnik wypuszcza w powietrze laboratoryjnie wykreowany wirus grypy. W przeciągu kilku minut cała placówka zostaje zainfekowana, a zanim udaje się ją odizolować i zamknąć, ucieka z niej jeden ze strażników. Dodajmy, że całkowicie nieświadomy zakażenia. Zaraża swoją żonę i małą córeczkę, pakuje manatki w pragnieniu ucieczki na południe. Niestety nie wie, że dla niego, jak i dla całej jego rodziny jest już za późno. Podobnie jak dla wszystkich, których mija po drodze. Wirus ten, nazwany Kapitanem Trips, jest wyjątkowo agresywny, przenosi się drogą powietrzną i kropelkową. Oryginalnie stworzony jako broń biologiczna do szybkiej eksterminacji na terenie izolowanym, niekontrolowany przez nikogo ogarnia cały świat. W męczarniach umiera 99% populacji. A pozostały 1% zaczyna walkę o życie.

Nigdy nie dowiemy się, dlaczego część ludzi była odporna. Nigdy się nie dowiemy, czy istnieje jakaś konkretna szczepionka zwalczająca Kapitana Trips. W zamian Stephen King serwuje nam kilkanaście smakowitych i perfekcyjnie stworzonych portretów psychologicznych swoich bohaterów. Każdy z nich jest na swój sposób wyjątkowy. Każdy przeżył wiele, by móc spróbować zacząć swoje życie na nowo, wśród nowych ludzi. Każdego historia nakierowuje na nową przyszłość. Każdy z bohaterów dostaje wybór. Objawia się on wszystkim tym, którzy przetrwali, w postaci snów i wizji. Możemy mieć wrażenie, że ocalonych łączy pewna paranormalna więź. Każdy z nich jest „wrażliwy”, tzn. ma pewne wyjątkowe zdolności, dzięki których wyczuwa zmiany, jakie zachodzą na świecie. Z tymi zmianami związany jest właśnie ten wybór. Mianowicie dobro i zło.

Proste, prawda? Jednak w nowym świecie, po zagładzie nie jest to tylko kwestia moralności. I dobro i zło zależne są od wielu czynników, ale najważniejszym z nich jest fakt, że obydwa są spersonifikowane. Wysłannikiem dobra, można powiedzieć Wyższego Dobra, czyli Boga, jest Matka Abigail (Mother Abigail). Od razu sprostuję, że nie jest ona żadnym aniołem. To człowiek, kobieta z krwi i kości. Najstarsza osoba chodząca po ziemi, bo ponad stuletnia. Jej życie naznaczone miłością Boga i silną, niezachwianą nigdy wiarą jest idealnym przykładem życia nowej prorokini. Kogoś kto swoją miłością jest w stanie zarazić innych. Podzielić się swoim dobrem i pomóc pokonać nadchodzące przeszkody.

Wysłannikiem zła jest osoba o wiele bardziej skomplikowana niż mogłoby się to z początku wydawać. Imię jego to Randall Flagg. Miewa również inne imiona, większość z nich właśnie o inicjałach R.F. Ci, którzy nie chcą wymawiać jego imienia mówią o nim Walking Dude, The Dark Man, czy Man in Black. Jest ziszczeniem całego zła. Odpowiedzią Szatana na unicestwienie gatunku ludzkiego. Przyciąga do siebie ludzi o problemach psychicznych, zachwianych emocjonalnie, zniszczonych przez życie, zagubionych, żądnych zemsty, morderców, gwałcicieli, narcyzów itp. Widzi nowe możliwości, tam gdzie nie ma już nadziei. Jego jedynym celem jest zniszczenie. Ogólnie pojęta destrukcja. Kim jest Randall Flagg? On sam o sobie wie niewiele, a to co o nim wiadomo na pewno warto zachować w tajemnicy, aż do czasu lektury.

Jak wspomniałam wyżej wszyscy bohaterowie King’a mają wybór. Wszyscy śnią i każdego z nich kieruje określona motywacja, a kolejne wydarzenia budują nowe charaktery. Jedni wybierają Matkę Abigail, której ostateczną siedzibą będzie miasteczko Boulder w stanie Kolorado, a inni Randall’a, który na siedzibę wybrał sobie Las Vegas. Między nimi niewzruszone góry i upalna pustynia. Celem grupy z Vegas jest pokonanie innych za wszelką cenę. Natomiast Boulder staje się jakby ostatnim bastionem tego co jeszcze do niedawna było Stanami Zjednoczonymi. Randall skupia się na materialnym aspekcie bytu: przywrócenie elektryczności, stworzenie wojska, otwarcie nowych szkół, gdzie ocalałe dzieci mogą pobierać naukę. Celem ostatecznym jest zawładnięcie społecznością Boulder, zniszczenie i śmierć. Grupa skupiona wokół Matki Abigail przede wszystkim opiera się na relacjach międzyludzkich. Stara się odbudowywać zniszczone morale, przywrócić wiarę w ludzkość i w możliwości człowieka. Udowodnić, że natura człowieka jest przepełniona dobrem. Główny celem jest przywrócenie wartości duchowym. Prawdziwego amerykanizmu.

Konfrontacja jest nieuchronna. Wydaje się, że obie te grupy nie mogą koegzystować na tych samych prawach na jakich koegzystowały wcześniej. Możliwe, że nie ma tu żadnych pół rozwiązań. Kapitan Trips nie tylko zniszczył świat, ale podzielił go bardzo skrajnie i ostatecznie. I dopóki wybór nie zostanie dokonany, to ostatecznym pozostanie. Jest czerń i jest biel. Jest dzień i noc. Jest zło i jest dobro. Są anioły i są demony. Jest Bóg i Szatan. Jest piekło i niebo. To co pomiędzy przestaje być ważne, gdy ostatnią wielką bitwą jest bitwa o duszę człowieka.

O.

* Fragment piosenki zespołu Creedence Clearwater Revival pt. „Bad Moon Rising”, czyli coś do posłuchania, w kingowskim klimacie: