Moi Drodzy,
Dzisiaj w ramach Wielkobukowego cyklu wywiadów mam zaszczyt zaprosić Was na rozmowę z jedną z moich najulubieńszych, najbardziej inspirujących pisarek, której twórczość pokochałam od pierwszego zdania. Przed Wami…
Moi Drodzy,
Dzisiaj w ramach Wielkobukowego cyklu wywiadów mam zaszczyt zaprosić Was na rozmowę z jedną z moich najulubieńszych, najbardziej inspirujących pisarek, której twórczość pokochałam od pierwszego zdania. Przed Wami…
Śmierć przypomina czasami ulatujące zarodniki, toksyczne opary przy kontakcie z nią, kiedy dotyka nas bezpośrednio, wdychamy jej drobinki, zarażamy się nią, niczym podstępnym wirusem. Śmierć osadza się w nas, przenika do krwioobiegu, pędzi prosto do serca i do umysłu. Spowija nas jak swoista ciemność, hipnotyzuje zmysły, omamia. Potrafi zatruwać myśli, przekształcać codzienność, dobijać zwyczajność. Śmierć staje się częścią naszego jestestwa, czymś, od czego już nie sposób się uwolnić, czego nie można do końca pokonać. Jednak, pomimo jej wszechmocy, można ją uśpić, ukoić, oswoić tak, żeby przestała tak boleć, tak torturować, tak bardzo osaczać w chwilach największego zwątpienia. Trzeba nauczyć się ją rozumieć i dopuścić życie, dopuścić rzeczywistość, by nie zdrętwieć i nie zostać otulonym pozornie kojącym kokonem przeszłości.
O tu i teraz, o walce z rekinami ludojadami, o oceanie smutku i życiu po życiu snuje swoją japońską opowieść Joanna Bator. Opowieść, w którą możemy się zasłuchać i jeśli trafi na ten właściwy moment może stać się prawdziwym darem, prawdziwym Purezento. Czytaj dalej
Znikła bez śladu. Tak jak setki milionów kobiet, które znikały na całym świecie przez ostatnie dekady. Co się z nimi stało? Żyją, czy zginęły tragicznie, a jeśli tak, to gdzie podziały się ich ciała? Ułamek z tych zastraszających statystyk odnajduje się, niemal cudem. Kobiety wyszły i wróciły, zostały porwane i odnalezione, uciekły, ale coś nakazało im wrócić. Większość ginie, a trop urywa się na plotce – handel ludźmi, morderstwo, gwałt, rodzinne porachunki… Ale z tych milionów wyróżnić może pewnie promil tych kobiet, które same postanowiły zniknąć. Umrzeć i narodzić się na nowo. W innym świecie, w innej rzeczywistości, na własne życzenie.
Tak jak bohaterka najnowszej powieści Joanny Bator, którą słowa znikła bez śladu prześladowały miesiącami, które prześladują ją wciąż, które wymusiły literackie poszukiwania i wreszcie naprowadziły na trop miejscowości dawniej zwanej Frankenstein, rodząc opowieść „Rok Królika”.
Świat pełen jest tajemnic, nieodgadnionych chwil zagubionych w czasie, ostatnich momentów życia tych, którzy zaginęli bezpowrotnie. Podobno co roku, na całym świecie, ślad urywa się po milionach ludzi, tak mężczyznach, jak kobietach i dzieciach. Zniknęli czasami tylko na chwilę, by odnaleźć się gdzieś w okolicy, czasami w innym mieście, czy kraju, żywi lub jedynie w postaci swoich martwych ciał, jako makabryczny news dnia. O wielu z nich jednak już nigdy nie usłyszymy. Może czasami pojawi się jakiś trop niepewny, jakaś nowa ścieżka dla detektywa, najczęściej jednak zmyślona, nieprawdziwa, bo wiele tajemnic pozostaje nieodgadnionych.
„Według Ewy listopad był szczeliną w czasie, pęknięciem między jesienią i długą polską zimą, gdy żyło się na krawędzi, w zawieszeniu, i czekało, aż czas zabliźni się, gdy przyjdą grudniowe mrozy. ‘W listopadzie, Wielbłądko, można wyjść po zapałki i nie wrócić, w listopadzie, jak dobrze się przyjrzysz, to zobaczysz, że w każdej kałuży widać schody, które prowadzą pod ziemię. Nocą odpływy w łazienkach powiększają się tak, że bez trudu mieści się w nich dorosły człowiek. A takie siuśmajtki jak ty muszą uważać nawet na szpary w podłodze i mysie dziury.’ ‘Dlaczego?’ ‘Bo listopad to czas, gdy otwierają się przejścia.’”.
Za oknem zimno i mrocznie. Deszcz siąpi prawie każdego dnia. Wiatr zawiewa wywołując dreszcze przygnębienia. Mgliste poranki zwiastują senne, smutne dni. Niedobitki liści zwisają smętnie z drzew, a pod stopami rozkłada się błotnista maź. Gnijąca skorupa w najbrzydszym z możliwych kolorów. Zniknęły czerwienie i pomarańcze. Wszechobecna żółć zamieniła się w szarość i brud. Wilgoć i przejmujące zimno przebijają się przez najgrubsze ściany. Nie ma słońca, no może czasami wychyli się zza szarawej poświaty, ale już nie grzeje. Przypomina jedynie, że gdzieś tam jest, schowane za chmurami i czeka na lepsze dni. Wszystko zawarte w jednym słowie – listopad. Miesiąc na skraju, gdy jeszcze nie ma pierzynki śniegu, gdy mróz nie zaróżawia policzków, a wesoły sezon świąteczny dopiero przed nami. Pora ciemna, gdy zmierzch zapada szybciej niż byśmy chcieli. Gdy światło nie dociera we wszystkie zakamarki. Tam czają się potwory. W listopadzie zło staje się podwójnie złe. Jeszcze bardziej widoczne, pogrubione, jakby podkreślone kilkakrotnie. Gdy w listopadzie znika człowiek, nie można być pewnym, że się odnajdzie.
A gdy ginie dziecko?
Taką właśnie listopadową porą, w zawieszeniu pomiędzy jesienią a zimą, toczy się akcja powieści Joanny Bator zatytułowanej „Ciemno, prawie noc”. Rzecz dzieje się w Wałbrzychu, rodzinnym mieście autorki, ukazanym niby kraina z najgorszych koszmarów, odzwierciedlenie wszystkiego, co w polskich miastach najgorsze, najmroczniejsze. Ten Wałbrzych rodem z horroru, dawniej zwany Waldenburgiem, to wyolbrzymiona, powiększona wizja miasta-niby potwora, który pochłania swoich mieszkańców, zatruwa ich umysły i serca. To miejsce, w którym przyszłość jest niejasna, raczej nierealna, natomiast przeszłość wciąż żywa i rzucająca zgniło-czarny cień na wszystko wokół. Wałbrzych mógłby być jednym z najładniejszych miast w Polsce – otoczony lasami, z pięknym zamkiem Książ, zabytkowymi kamienicami, muzeami… Mógłby być jednym z najprężniej rozwijających się ośrodków przemysłowych z fabryką ceramiki, okolicznymi kopalniami, dawnymi zakładami włókiennictwa… Ale nie jest. Miasto pełne biedy, takiej, co już się nie ukryje za warstwą taniej farby, za belą sztucznej trawy. Upadek. Koniec. Nie ma drugiej szansy.
Do Wałbrzycha z wizji Joanny Bator, po trzydziestu latach nieobecności powraca Alicja Tabor, dziennikarka, której zadaniem jest napisać reportaż o zaginionych dzieciach. Andżelika, Patryk i Kalinka – zniknęły nagle, „jak kamień w wodę”, zdmuchnięte z powierzchni ziemi. Dzieci biedne, z rodzin zepsutych tak, że nic nie jest w stanie ich naprawić. Oczami Alicji obserwujemy patologie, deprawacje, dewiacje tak wielkie, że zupełnie niepojęte dla zwykłego człowieka, o wpojonych podstawowych zasadach moralności. A w samym mieście panuje religijny obłęd. Samozwańczy bałwan-mesjasz od Matki Boskiej Bolesnej, patronki Wałbrzycha, wykrzykuje co wieczór brednie na placu. Wokół niego schorowane dewotki, kupujące kości wykopane z pobliskich mogił poniemieckich, niczym talizmany na boleści i nieszczęścia. Religia wypaczona. Zmutowana. Zła.
To zło, w najczystszej postaci, kumulowało się w Wałbrzychu już w czasach, gdy ten był jeszcze Waldenburgiem. Pod legendarnym zamkiem Książ, gdzie podobno gdzieś schowane są skarby, poukrywane są również mogiły tysięcy ofiar nazistów i armii czerwonej. Lasy i polany pełne są dziur, z których do dzisiaj wystają kości, gdzie w powietrzu czuć nieszczęście, ludzką tragedię, śmierć. Powietrze przegniłe, jakieś osaczające takie, lepkie, które osadza się na człowieku. Powietrze morowe. Trucizna, która nakazuje ludziom znęcać się nad dziećmi, która zmusza do skórowania zwierząt, do nieludzkich tortur, do zadręczania innych istot na śmierć. Wydaje się, że w tej krainie wiecznego mroku, tym królestwie okrucieństwa, są tylko, jak w tej dziecięcej opowiastce do postraszenia, „czarne, czarne lasy, a w nich czarne, czarne domy, w nich czarne, czarne pokoje, a w nich czarne, czarne trumny”. I trupy. Morze trupów przywalone czarną, czarną ziemią.
Jednak w tej czerni absolutnej można natrafić na oazę światła. Po nitce do kłębka. Po sznurze, od jednej perły do drugiej. Tak właśnie napotyka dobrych ludzi Alicja. Mieszkańców Wałbrzycha, którzy jeszcze nie dali omotać się złowieszczym zaklęciom. Kociary, Kocińskie, Kitti-Kitti, które chronią bezdomne zwierzęta. Bibliotekarki bez konkretnej płci. Starzy mieszkańcy, którzy wciąż pamiętają urywki dobra. To wyłącznie dzięki nim potrafi ona znaleźć w sobie siłę i stawić czoła demonom przeszłości. A jakie to są demony! Obłęd, przemoc wypaczona do absurdu, samotność, śmierć bliskich jeszcze bardziej bolesna, podwójnie śmiertelna, bo zabijała też tych, którzy jeszcze żyli. Odbierała resztki witalnych sił. Rozpad rodziny. Rozpad domu. Rozpad więzów. A wszystko to pośród legend o księżnej Daisy. Pośród wspomnień wojennych, które nie są wcale wspomnieniami, ale koszmarami przeszłości. Pośród gnijących strzępów dawnych marzeń. Tymi strzępami żywią się Kotojady – nazwa, jak każda inna, bezkształtność, która przybiera ludzki kształt, istoty, które „trwają i żrą. Przenikają przez ściany, przez ciała, a gdy dostaną się do środka, sprawiają, że wszystko gnije i wypełnia się cuchnącą mgłą…”
„Ciemno, prawie noc” to jedna z tych powieści niesamowitych, która w miarę czytania, w miarę upływu stron i rozdziałów, wywołuje w czytelniku chroniczny ból brzucha wraz z naturalną potrzebą zwinięcia się w kłębek, w pozycji płodowej, tak by przeczekać najgorsze. W trakcie lektury rodzi się strach. Taki najbardziej pierwotny, jak z czasów dzieciństwa, gdy każdy potwór w szafie był podwójnie potworny. Joanna Bator wykorzystała element narracji nieomal baśniowej, która działa na podświadomość, wsysa się mackami i siedzi przyczajona. Historia Alicji, która wpadła do króliczej nory wałbrzyskiego koszmaru, by tam przesądził się los jej oraz zaginionych dzieci, zostawia po sobie trwały ślad. Wielkie pole do rozmyślań. Pozostawia też czujny umysł, włącza czerwone światełka, gdy tylko pojawia się drugi człowiek na ciemniejącej ścieżce.
A listopad trwa w najlepsze. I dlatego – uważajcie na siebie. Zamknijcie dokładnie drzwi. Zapalcie lampy. Patrzcie pod nogi – nie wchodźcie w kałuże. Nie gońcie mglistych majaków wśród drzew. I zawsze idźcie w stronę światła, bo gdy raz wdepniecie w ciemne przejście już nigdy możecie się nie odnaleźć.
O.
*Ta powieść to potwór, monolit, Pantagruel żarłoczny, który zagnieżdża się w głowie i nie da się o nim zapomnieć, nawet rozmyślając o różowych słoniach, bo zamiast słoni „Ciemno, prawie noc”. Kawał doskonałej literatury. Przerażająca opowieść. Nowy Duży Buk.