„Zrozumiała, że patrzy nie na królewicza, tylko na anioła śmierci; że będzie mogła opowiedzieć swoją historię, wystawić swoje uczynki na zważanie. Zrozumiała, że z ostatnim słowem zgaśnie w niej słabe, pełgające światełko – i rozmawiali długo w noc, a potem żyli długo, długo i nareszcie szczęśliwie; poza pamięcią. Sonia zrozumiała, że dlatego tak bardzo się ucieszyła; dlatego że zstąpił w jej progi anioł najprawdziwszy, a nie wyżebrany w cerkwi, sam źródłosłów anioła, posłaniec, malak, wieść kończąca.”
Zacznę inaczej niż zaczynam zazwyczaj. Zacznę od siebie. Podzielę się z Wami pierwszym wrażeniem. Pierwszą chwilą, trwaniem i ostatnim oddechem mijającej kartki. Zacznę od tego, że przyczaiłam się na tę powieść. Schowałam tak trochę i z ukrycia obserwowałam jak siedzi i czeka na moje spojrzenie na półce. Byłam ostrożna, bo uważam, że należy zachować rozsądek przy zbyt dużej i rozległej ilości zachwytów. Mam wtedy takie poczucie, że aż by się chciało na przekór. Chciałoby się tak na pohybel samej sobie, krytykom i innym czytelnikom. Niemniej, obiecuję sobie zawsze bezstronność. Staram się stłumić głosy recenzentów, samego autora, czy jego czytelników. Wymazuję cudze słowa, postanawiając samej zbudować podstawy, podwaliny pierwszego wrażenia.
Czasami nie udaje mi się to zupełnie. A czasami wręcz przeciwnie – historia porywa mnie, unosi i niesie w przestworza tekstu, nieomal magicznie, nieomal nierealnie. Tylko dla mnie. Od nowa tworzy się w mojej wyobraźni. Przytrafiło mi się w ostatnich dniach coś takiego właśnie. Ni stąd, ni zowąd wylądowałam na głębokiej podlaskiej wsi, w środku lata, jak we śnie, jak za mgłą, zamknięta w bańce cudownej, lecz strasznej opowieści. Zasłuchałam się. Chłonęłam. A ona mówiła…
„Dawno, dawno temu…” – tymi słowami narratorka zaczyna snuć swoją historię w ostatniej powieści Ignacego Karpowicza zatytułowanej „Sońka”. Słowami niczym z baśni, śpiewającymi z oddali, wspominając życie przeszłe, jak z innej epoki, innego świata, rzeczywistości, która przestała istnieć. Dawno, dawno temu, gdy świat był zupełnie inny, gdy wiejska wieś była jeszcze bardziej wiejską wsią, a życie z zewnątrz przychodziło z wielkim opóźnieniem, niewielką osadę nawiedziła wojna. Ale jeszcze zanim wojna przyszła do Sońki, to życie tam wcale nie było usłane różami. Przynajmniej nie dla niej. Wychowywała się bez matki, kobieta swojego ojca, bo zajęła jej miejsce, gdy tylko zaczęła dojrzewać. Na dokładkę dwóch braci, obcych pod jednym dachem. Obora, kury, podwórko, dom – ciężka praca i sen na okrągło, do utraty tchu. I jeden dzień, który na zawsze zmienił jej życie. Sońka nie miała szansy opowiedzieć całej prawdy. Nie miała możliwości wypowiedzieć na głos swojej historii. Ubrać siebie samej w słowa. Dopiero po latach nadarzyła się taka okazja.
Zupełnie przypadkiem, gdy tuż pod jej domem zatrzymał się samochód. Sytuacja niczym z filmu. Absurdalna, prawie surrealistyczna w tym uroczym wiejskim otoczeniu. Odpicowany mercedes, a z niego wysiadł na pół-zgonie niemłody młodzian po trzydziestce, zagubiony reżyser teatralny, twórca poszukujący – Igor Grycowski, który nawet tym Igorem wcale nie jest, bo Ignacym i wcale nie Grycowskim, bo Gryką. Nawet ta Warszawa i wielki świat jakieś takie odległe i inne, obce wśród swoich. Obce tuż obok tak bliskiej, choć nieznanej Sońki.
Igor/Ignacy pod wpływem uroku prawie, trafia do sońkowego domku, gdzieś na granicy z Białorusią, a tam spotyka owczarkową sukę Borbus, ostatnią ze swego rodu, tak jak Sońka jest ostatnia. I kota Jozika, Pasterza Myszy, który swoje również ostatnie, dziewiąte życie przeżywał. Jest też Mućka i jej życiodajne mleko, które ożywia Ignacego, pozwala mu zrodzić pomysł, daje siły, by wysłuchać bajarki.
W tej opowieści jest miłość. Wielka. Co ja piszę – gargantuiczna. Pożerająca. Namiętna i wypełniona dobrobytem. To też miłość zakazana. Bo przecież nazista, najeźdźca nie może kochać wiejskiej dziewczyny z okupowanych terenów. Jest tam śmierć, mord, gwałt, ale rodzi się również życie. Małe, niewinne, zrodzone z kłamstwa. I znowu śmierć. Strata. Brak. Nie ma nic.
Opowieść Sońki przefruwa przez ucho Ignacego, pod pióro Igora, by na końcu rozbrzmieć ustami aktorki grającej Sońkę na teatralnej scenie. Historia widziana wieloma oczami, interpretowana, dopasowywana do nowej rzeczywistości, do uszu słuchacza, dla oczu publiczności, tej prawdziwej i wyimaginowanej. To jej ostatnia opowieść, więcej już mówić nie będzie. Nadejdzie jej czas, wreszcie, po tylu latach oczekiwania. Ostatnie słowa, które w oczach Ignacego przywracają jej witalne siły, przywracają utraconą młodość, nadają złocistą poświatę. Czas przy Sońce to kwestia względna. Raz jest wojenne lato w rozkwicie, raz moment opowieści z Igorem/Ignacym w tle, a zaraz warszawska scena…
W „Sońce” nie chodzi wcale o jej styl. Wcale nie o to, jakim językiem została napisana. Nie do końca ważny jest początek, czy zakończenie. Chodzi o opowieść. O magię słów. O oczyszczenie. Moc tej niedużej książeczki wypływa i atakuje z krótkiej, dosadnej formy powieści, z intensywności i naturalności opisanych w niej przeżyć, ale przede wszystkim z wyjątkowej formy narracyjnej na jaką zdecydował się Karpowicz. Czytelnik tworzy opowieść Sońki wraz z samą bohaterką. Dzieje się tak dlatego, że niby to Sońka opowiada swoją historię, ale jednocześnie wraz z nią opowiadają ją Igor – reżyser teatralny, Ignacy – czyli naturalna, miejscowa wersja Igora, opowiada ją aktorka odgrywająca Sońkę na scenie, a nad wszystkim czuwa główny narrator, który zwraca się bezpośrednio do nas. Opowieść Sońki jest wielowymiarowa i wielogłosowa. Zamyka rozdział pewnego umęczonego życia, daje ukojenie, unosi ku śmierci, by jednocześnie stworzyć nowe życie i zacząć wszystko od początku z innej perspektywy, dla której jej historia stała się inspiracją. Czytelnik, jak ten Ignacy, otrząsający się z wymyślonego Igora, pochłania dzieje życia umierającej kobiety, przeżywa je na różne sposoby i wychodzi, jak po najpiękniejszej inscenizacji.
Zachwyt „Sońką” nie jest wcale przesadzony. Sam Ignacy Karpowicz nieskromnie wyznał w wywiadzie dla Zwierciadła, że żył po to, by napisać kiedyś „Sońkę”. I wcale mu się nie dziwię. Jeśli niektórzy pisarze potrzebują na tzw. ”powieść życia” tysięcy, a przynajmniej setek stron maszynopisu, wielotomowych, wiekopomnych cudów, które doceniają jedynie krytycy i pojedyncze jednostki czytelnicze, to Karpowiczowi udało się zamknąć swoją opowieść w dwustu stronach (zaznaczył, że całość skrócił) i tyle moi Drodzy jak najzupełniej wystarczyło, by poruszyć obsesyjnego książkoholika. Znajdziecie w tej perełce romans, wojenny dramat, prozę obyczajową, a także meta-opowieść, która wymyka się ustalonym gatunkowym ramom, a tym samym oddaje pokłon samemu czytelnikowi. A czytelnik lubi, jak ktoś go doceni, zauważy i zagada. Zmusi nawet do tworzenia i pozostawi mu całe pole do własnych interpretacji. Oj, bardzo lubi.
O.
Ciągle przede mną. Na stosiku…a stosik się stale powiększa. Ech…
Cudna do pożarcia w jeden wieczór, więc polecam na zagryzkę pomiędzy lekturami większego kalibru 🙂
O! To się skuszę wreszcie 🙂 a dzisiaj do stosika doszła kolejna pozycja…to jest nałóg po prostu, to trzeba leczyć….
Haha, jak ja to rozumiem 🙂
😀
ja się cały czas przygotowuje tez na Karpowicza.. ale widzę, że Ty z tym przyczajeniem to chyba za dużo Animal Planet i jakichś panter czy jaguarów oglądałaś.. choć z drugiej strony chyba skutecznie się zaczaiłaś… a swoją drogą nie znałem takiego słowa jak gargantuiczny hehe teraz wiem, że ta miłość była wielka i żarłoczna (za słownikiem języka polskiego) 😀
Animal Planet, jaguary, pantery, wilki i inne drapieżniki – wynajdywanie lektur to polowanie, a czytanie to pożeranie 😀 Słowo „gargantuiczny” to jedno z moich ulubionych, na zmianę z „żarłocznym” – czuć w nich moc pożerania 😀
ciekawe ciekawe rzeczy… czekam na kolejne jakieś słówka.. choć to jest powiedzmy takie które w miarę jest jeszcze w użyciu a nie takie jak chędożyć, które wyszło już z użycia..ale to w sumie chyba ze względu na dwuznaczność.. 😛
No i teraz nie mogę się doczekać. Wiele oczekuję i boję się, że się rozczaruję 🙂 Co robić? Jak żyć? 😀
Hm… Najlepiej podejść z oczekiwaniem nieprzesadzonym, tak trochę z przyczajki, żeby nie zepsuć niesamowitego wrażenia tej opowieści 😀
Całą moją reakcję można skondensować do: TAK.
<3
TAK <3
Uwielbiam takie recenzje – emocjonalne, intymne, gorące… Ja sie wciąż czaję… Ale czuje, jak mnie przyzywa…
Skuś się i zachwyć – bardzo warto 🙂
„Zachwyt „Sońką” nie jest wcale przesadzony” – oj, przesadzony, przesadzony 🙂 ale na szczęście każdemu może podobać się co innego 🙂
Ano właśnie, bo Ty tak po niej pojechałeś 😀 Dla mnie to jest piękna opowieść (a na opowieści poluję i nimi się zachwycam), idealna króciutka forma i ciekawe podejście z tym meta elementem 🙂 Nie ma tu nic odkrywczego, ale właśnie ta prostota urzeka 🙂 Lecę do Ciebie na „Morfinę”:D
Piękną opowieść, już od czterech powieści to snuje Myśliwski. Karpowicz daje tylko jej kolejny wariant, fakt że efektowny, nie powiem żeby mi się „Sońka” nie podobała ale przecież zawsze lepiej jest przeczytać oryginał niż kopię, nawet jeśli jest udana 🙂
A widzisz – to wielki mój wstyd, bo Myśliwski wciąż przede mną! Ale… Już za dwa tygodnie planuję zaczytywać się „Ostatnim rozdaniu”, więc w końcu poznam i mam nadzieję zachwycic się jeszcze intensywniej 🙂
Ty?! Nawet „Kamienia na kamieniu”?! Nie wierzę! 🙂 Jeśli rzeczywiście nie, to „Pałac” i „Nagi sad” omijaj szerokim łukiem. W przypadku „Kamienia na kamieniu” i pozostałych kolejnych trzech powieści – satysfakcja gwarantowana i wtedy zobaczyć ile wart jest naprawdę Karpowicz 🙂
No ja! Ja!Wstyd i hańba totalne 😀 Zacznę od końca „Ostatnim rozdaniem”, a potem „Traktatem…”, bo obie pozycje wyczekują już na mnie 😀
Boję się takich książek. Robi się zbyt czule, uważnie, intymnie… tak mi się ta proza kojarzy. Zbyt na serio, zbyt poruszająco. Pięknie opowiedziałaś o tym.
Dziękuję :-* Aż tak intymnie i czule to nie jest, ale za to jest mocno, do cna, wprost – polecam ugryźć, bo nawet to „na serio” rozmywa się w całości „Sońki”.
Może rzeczywiście nie tak intymnie – tak mi się jawi polska proza… Huelle, Nowakowski… I teraz ten Karpowicz. Innych słów potrzeba. Sońkę wypożyczyłam wczoraj, bo AKURAT była w bibliotece, w której pracuję. Ale nie wiem, czy się odważę 😉
Odważ się – warto bardzo 😀 Czekam na wrażenia!
Cudna jest ta książka, strasznie mnie rozwaliła emocjonalnie. Ale warto było…
Warto, jak najbardziej 🙂
Już mi się podoba ,poszukam w księgarni .
Poszukaj – jest pięknie 🙂
Aj, tak się rozemocjonowałaś tą lekturą, że i mnie się udzieliło. I teraz przeczytać będę musiała. Tylko kiedy się pytam? Bo takich patrzących na mnie z przyczajenia książek mam mnóstwo…
Ale ta jest króciutka, to można tak pomiędzy dłuższymi lekturami 😀
z karpowicza to czytałam tylko „balladyny i romanse”, ale „sońka” to chyba zupełnie inna stylistyka 🙂 długo się czaję na tę powieść, może w końcu uda mi się kupić i przeczytać 🙂
Zaczaj się, bo warto 🙂 „Balladyny i romanse” wciąż przede mną jeszcze, ale najpierw będą „ości” 🙂
u mnie najpierw będzie '”cud”, bo czeka już chwilę na półce, ale potem uderzam w „sońkę” 😉
🙂
„Sońka” i na mnie zrobiła wrażenie, tak wielkie, że aż nie wiedziałam co myśleć, a tym bardziej pisać, dlatego z przyjemnością przeczytałam twoją recenzję 🙂
Ogromnie się cieszę 🙂
Mam na półce. Jeszcze nie miałam okazji przeczytać. Natomiast czytał mój syn i był zachwycony. Mam nadzieje, że ja także będę. Tymczasem zaliczyłam trzy książki Karpowicza: Niehalo, Cud i Balladyny i romanse – polecam 🙂
Wcale mnie zachwyt nie dziwi – jest pięknie i sądzę, że Ty również możesz się zachwycić 🙂
Do tej pory czytałam wieki temu „Niehalo”, a na półce wyczekują „Ości” 🙂
Gdybym miała wątpliwości, co do przeczytania tej książki, Twoja recenzja z pewnością by je rozwiała. A tak utwierdziła mnie w przekonaniu, że trzeba po nią jak najszybciej sięgnąć! 😀
P.S. Ten głos, aby na przekór innym napisać o książce, jest straszny! 😉
No właśnie wiem – ale pokonałam pokusę 😀
Przeczytaj i podziel się wrażeniami 🙂
Jest w „Sońce” jakaś nieuchwytność, pewna chaotyczność tak charakterystyczna dla snów, ale też cielesność i brutalność wtedy, kiedy tego wymaga sytuacja. Dla mnie przede wszystkim największym zaskoczeniem była spora zmiana w podejściu Karpowicza do pisania. Znając jego „Balladyny” i „ości” spodziewałem się co prawda po „Sońce” odmiennej stylistyki, ale nie aż tak odmiennej. Nie poznałem autora, zadziwił mnie mimo wszystko. Pozytywnie. To już nie ten komediodramat złożony z relacji międzyludzkich jak w „ościach”, to już nie te przezabawne czytadło co „Balladyny…”. „Sońka” jest inna: skromna, dopieszczona, ładna, bardziej poruszająca i aż się nie chce, by się kończyła.
Nawiązując jedynie krótko do dyskusji wyżej, to nigdy nie przyszło mi do głowy porównywać Karpowicza do Myśliwskiego i kiedy sobie teraz przypomnę „Traktat o łuskaniu fasoli” to muszę przyznać, że jest w tym zestawieniu coś mocnego. Może zbyt mało czytałem obu autorów, by się z tym całkowicie zgodzić, ale dało mi do myślenia i rzeczywiście – pozwoliłbym się szybko przekonać do słuszności tego porównania.
I popraw mnie, jeśli się mylę, bo nie mam pod ręką swojego egzemplarza (pożyczyłem siostrze i jestem ciekawy jej opinii, bo ona Karpowicza lubi) i nie mogę tego teraz zweryfikować, ale czy Jozikowi, najbrzydszemu kocurowi w Europie rzeczywiście kończył się dziewiąty rok (tak jak piszesz) czy raczej dziewiąte życie? Swoją drogą kojarzył mi się trochę z Bonifacym z „Filemona”.
Dżisas, ja napisałam dziewiąty rok?! Idę, poprawiam, jakiś idiotyczny skrót myślowy mi wyszedł – dzięki, że zauważyłeś 🙂
Jeśli chodzi o styl Karpowicza, to przez mgłę jedynie „Niehalo” pamiętam, ale to zupełnie inna literatura była. Przede mną dopiero są „Ości” i cała reszta później też.
No a o Myśliwskim nie mogę powiedzieć nic – wstyd, wiem, ale nadrobię i wtedy będę mogła porównać, albo chociaż zestawić. Jestem ogromnie ciekawa, jak Karpowicz w takim zestawieniu wypadnie i czy w ogóle jest sens obydwu pisarzy porównywać w jakiś sposób.
W kwestii Myśliwskiego sam jestem niewiele lepszy, bo mam za sobą jedynie „Traktat o łuskaniu fasoli” i teraz dostrzegam podobieństwa do „Sońki” (a w zasadzie „Sońki” do „Traktatu…”), ale takie „Balladyny…” i „ości” to już zupełnie inna para kaloszy raczej. Myśliwski z tego co sobie przypominam jest bardziej spójny, mądry, taki pełniejszy, a „Sońka” wydaje się przy nim artystycznie poszarpana i dziurawa, choć nie w kategoriach wad. Myśliwski jest u mnie na wiecznej liście KIEDYŚ PRZECZYTAM COŚ JESZCZE TEGO AUTORA i czeka na swoją chwilę.
Chyba nie kliknąłem „Odpowiedz”, wybacz za zamieszanie i spróbuj naprawić ; )
Bez zmartwień – trochę chaosu nie zaszkodzi 🙂
Myśliwskiego „Ostatnie rozdanie” zaczynam jakoś za dwa tygodnie – jestem bardzo ciekawa, czy też nasunie mi się porównanie do „Sońki”, czy może nie będzie czego porównywać 🙂
Wprawdzie Karpowicz to nie Myśliwski, ale „Sońka” mnie zachwyciła. Jak dotąd to najlepsza powieść tego autora. 🙂
Ach, znowu wspomnienie Myśliwskiego – jak dobrze, że za dwa tygodnie i ja sięgnę po jedną z jego powieści 😀
Myślę, że Ci się spodoba, bo to powieść pisana przez wielkie „P”. 🙂
Takie właśnie uwielbiam 🙂