Czy można zdefiniować współczesną rodzinę? Czym jest dzisiaj, na półmetku drugiego dziesięciolecia XXI wieku, rodzina jako instytucja? Czy da się ją konkretnie określić? Nadać jej granice? Jakiś jednolity schemat? Czy rodzinę stanowią już kobieta i mężczyzna, bądź inne aranżacje tego samego konceptu, czy potrzeba jeszcze dzieci, dziadków, wujków, osób trzecich, które pojawiają się z zewnątrz w życiu człowieka i nadadzą mu sens? Jak by nie było, czy to rodzina tradycyjna, czy nowoczesna, to obie powinny operować za pomocą tych samych zasad – poszanowania wspólnych wartości, wzajemnego zrozumienia i miłości, która uzupełnia luki. Jednak to właśnie o to zrozumienie tak często trudno. Bywa, że to co dla jednego partnera oczywiste, drugiemu umyka, ale prawda wychodzi na jaw dopiero wtedy, kiedy jest już za późno, albo nikt nie ma siły już, żeby cokolwiek zmieniać.
Powieścią, w której związki damsko-męskie, małżeństwo i rodziny rozkładane są na części pierwsze jest doskonała, humorystyczna opowieść bestsellerowego autora czeskiego Michala Viewegha, czyli „Ekożona”. W „Ekożonie” eko jest elementem nieodłącznym całej komórki rodzinnej wykreowanej przez bohaterów. Eko jest rozkład domu, podparty na dokładkę feng-shui. Eko jest żywność, którą od chwili „przemiany” można jeść wyłącznie w idei kultur wschodu. Eko jest ogród pod domem – bez pestycydów, i innych –cydów, który ma rosnąć dziki i wolny od „chemii”. Eko jest ciąża i eko jest poród, eko jest karmienie i eko jest posiadanie własnej akuszerko-opiekunki. Eko jest wychowanie dziecka i w końcu eko jest małżeństwo, które rozcieńcza się i rozpada, bo trafiło gdzieś na ostatnie listy priorytetów. I tylko mąż nie jest eko – zatwardziały, zaśniedziały twór tradycyjnego sposobu myślenia, który próbuje wszystkiego, żeby tę sztuczną „ekologiczność” w jakiś sposób zepchnąć na dalszy plan. I robi to w przekomiczny sposób.
„Kto wsadził ją do tego emancypacyjnego pociągu ekspresowego, którym dojechała aż do ręcznie szytych podpasek, ekopasztetów sojowych, zapalenia cudzych piersi, ezoteryki, odnawiania tradycji celtyckich, działalności charytatywnej i innych tego typu obrzydliwości? (…) Kto odebrał jej niewinność?”
Wszystko zaczyna się zwyczajnie. Od pierwszych chwil zauroczenia i wielkiej miłości. Czy Hedvika i Mojmir, jak wszyscy zakochani instynktownie unikali tematów, które mogłyby do ich idylli wnieść sprzeczki? To priorytetowe pytanie, które zadaje narratorka opowieści. Bo nagle w związku naszych bohaterów pojawia się architekt i ogrodnik – pierwsi piewcy filozofii Wschodu i eko-konceptów, które nijak pasują do wizji idealnego życia Mojmira. A Hedvika wpada w ten świat jak śliwka w kompot. I dalej, efektem śniegowej kuli, spada na związek tej pary cała lawina absurdalnych sytuacji, które wywiązują się z niemocy komunikacji, a całość kończy się wprowadzeniem do domu, na stałe narratorki, osoby trzeciej, tzw. douli, czyli kobiety, która wspiera inne kobiety podczas ciąży, porodu i połogu, a która symbolizuje wszystko to, czego nie powinno dopuszczać się do własnego życia. Mojmir nie rozumie, co się wydarzyło, czemu nagle stał się uosobieniem Sinobrodego z baśni, kiedy jedyne czego oczekuje, to zwyczajny dom i szczęśliwe życie. A ta wizja dla Hedviki to inne kobiety, eko-matki, eko-żony, dla których „mąż” okazuje się nieco zbytecznym i przedawnionym konceptem.
Michal Viewegh nie oszczędza nikogo i niczego, a jego cięty język wyśmiewa uporczywe stereotypy dotyczące mężczyzn, kobiet, małżeństw i związków w ogóle. Stereotyp światowego mężczyzny, tutaj Mojnira, stereotyp starszego pisarza po przejściach, który miewa chwile zwątpienia i potrzebuje samotności, z dala od rodziny i pragnie jedynie zwyczajnej wizji domu, pełnego miłości i zrozumienia, zakorzenionego w tradycyjnych wartościach. Oraz stereotyp kobiety, która ciągle „szuka siebie”, dąży do jakiejś mistycznej samorealizacji i wyzwolenia, przechodząc metamorfozę od zalotnej samiczki po matkę-ziemię, która swoją przemianę rozpoczyna od feng-shui, a kończy na niegoleniu pach i pikietach o publiczne karmienie piersią. To rozkład współczesności na dwoje, na yin i yang, które zamiast się uzupełniać wykreowało trzeci czynnik, jakąś energię, która odpycha wszystko, co je łączy.
Tym trzecim czynnikiem, a zarazem idealnym narratorem jest najbardziej przerysowana postać ze wszystkich w „Ekożonie”, czyli doula – opiekunka, akuszerka, duchowa przewodniczka Hedviki w jednym, dzięki której widzimy jak absurdalne jest życie tego małżeństwa. Narratorka, kobieta wyrwana z kontekstu, której życie to wręcz podręcznikowy i bardzo stereotypowy przykład samotnej eko-pseudo-feministki, widzi tylko to, co pragnie widzieć, jej racja jest jedyną racją, a mężczyzna, czyli Mojnir w tym małżeństwie jest według niej zbędny, bo tylko ogranicza „wolność” (to taki symbol i pojęcie idealne do wszystkiego) swojej partnerki i ukochanej. Doula dokonuje cichych aktów terroru, wykorzystując niemoc Mojnira i naiwność Hedviki, niszcząc ich związek i zarazem udając, że to w dobrej wierze. To piąte koło u wozu, trujący bluszcz, przez który zanikło porozumienie i utworzyły się dwie strony barykady, które mogłyby znaleźć wspólny front małżeński, wspólnie się realizować, o ile byłoby to w końcu możliwe.
Kluczem do odczytania „Ekożony” Michala Viewegha jest oczywiście humor. Humor ironiczny, humor satyryczny, humor czysty i niewymuszony. To nie jest krytyka zachowania, to nie jest traktat o współczesnych związkach, to powieść, która wbija szpile ironii w każdą zwyczajną sytuację, która nadyma wszelkie problemy jak balony i z hukiem przebija, kreując tym samym przekomiczne sytuacje. Mojnir i Hedvika to mąż i żona, których ścieżki rozeszły się na ich własne życzenie. Szukanie pomocy i zrozumienia pośród „przyjaciółek” i „kumpli”, rozmowy ze wszystkimi, tylko nie ze sobą, oddalanie się w absurdalne techniki i filozofie, które jeszcze bardziej stawiają wszystko z punktu transcendencji, zamiast ściągać problemy na ziemię.
Małżeństwo i związki w pigułce? Współczesna rodzina w krzywym zwierciadle? Kobieta i mężczyzna stereotypowo obnażeni? Pewnie w „Ekożonie” Viewegha czytelnik odnajdzie tego wszystkiego po trochu. Bohaterowie, tak jak my uwikłani w codzienność, w rzeczywistość, która czasami bywa zbyt wirtualna, zbyt reklamowa, zbyt sloganowa, gubią się i odnajdują na nowo i może przyjdzie czas, gdy drogi Hedviki i Mojnira znowu się przetną? Najważniejsze to zachować dystans do tej opowieści, podejść do „Ekożony” na luzie i pośmiać się, może nawet z samych siebie?
O.
*Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Stara Szkoła 🙂
**Po więcej „Ekożony” Michala Viewegha i KONKURS koniecznie zajrzyjcie na VLOGA!
Cudna – książka i recenzja!
Dziękuję! 🙂
właśnie przeczytałam książkę, a tuż po niej twoją recenzję – kiedyś gdzieś mi mignęła „Ekożona” na wielkobukowym kanale yt. świetna książka i przecudna recenzja – podoba mi się twoja wnikliwość i styl, sposób formułowania myśli: ach, żebym ja tak umiała pisać… 😉 pozdrawiam!
Dziękuję ślicznie 🙂