Mam słabość do opowieści o nawiedzonych domach, być może dlatego, że za ich nawiedzeniem, kryje się zazwyczaj coś więcej, coś mocniej, coś dalej, tak jak w historii „Domu Maynarda” Hermana Rauchera, powieści, która co prawda powstała w latach 70. XX wieku, ale wciąż pozostaje nieśmiertelnie uniwersalna.
DOM MAYNARDA
„Dom to miejsce, do którego wracasz, gdzie odzyskujesz siły. Dom to coś w rodzaju specjalnego kącika we wszechświecie. To miejsce, gdzie wciąż żyją wszyscy, którzy w nim kiedykolwiek mieszkali.”
A w domu Maynarda mieszkało już wielu, nawet przed samym Maynardem. Podobno jego fundamenty sięgają czasów czarownic z Salem. Zresztą, z domem związana jest opowieść o czarownicy. Podobno od czasu jej linczu przed wiekami dom robił wszystko, by wyplenić nowych mieszkańców. Teraz dom Maynarda należy do Austina Fletchera, młodego weterana wojny w Wietnamie, który szuka azylu, schronienia, miejsca, gdzie zapomni o koszmarach dżungli. Ale czy dom pozwoli mu kiedykolwiek zapomnieć?
CZY STRASZY?
„Jego dom od jakiegoś czasu nabierał cech schizofrenicznych. Za dnia należał do dobrze oświetlonych i przytulnych domostw, przypominał świąteczną kartkę, wiersz Roberta Frosta, ale nocą był Edgarem Allanem Poe i Nathanielem Hawthornem, ponurym budynkiem pełnym bezcielesnych upiorów i nieokreślonych cieni, miejscem zimnym, gdzie żadna lampa nie potrafiła palić się całą noc, a żaden ogień nie emanował ciepłem.”
Można się wystraszyć! Herman Raucher potrafi kreować atmosferę izolacji, oddalenia, klaustrofobicznej samotności. Dom Maynarda leży gdzieś na pustkowiach stanu Maine, na granicy z Kanadą, gdzie grube warstwy śniegu utrzymują się całymi miesiącami, a gospodarstwa sąsiadów oddalone są o całe kilometry. Tu wciąż tlą się stare legendy rdzennych Amerykanów, tu cywilizacja jeszcze miesza się z zabobonem, a poczta dociera raz na kilka miesięcy. Dzikie zwierzęta nie boją się ludzi, niektóre drzewa nie rzucają cienia, a nocą bujane fotele same skrzypią w czarnej otchłani. Dorzućmy do tej opowieści młodego straumatyzowanego wojną mężczyznę, który walczy z syndromem stresu pourazowego i przepis na powieść grozy już gotowy.
Sam koncept opiera się na zmysłach, którym nie można ufać. Oczy widzą co innego, niż mogłoby się wydawać. Uszy słyszą więcej, niż powinny. Całe ciało przeżywa momenty, sytuacje wyrwane z kontekstu czasu i przestrzeni. Raucher dobrze wie, jak uderzać, gdzie atakować, robi to z precyzją, której niejeden twórca horroru może mu pozazdrościć.
DOMY I NAWIEDZENIA
Mam słabość do opowieści o nawiedzonych domach, bo w tych historiach często nie chodzi o sam koncept nawiedzenia, ale tego, co się za nim naprawdę kryje. Z tych opowieści wyziera często wewnętrzna udręka, rozpacz, potrzeba lub tęsknota. Nie inaczej jest z „Domem Maynarda”, w którym to, co wyobrażone i niesamowite spójnie przenika do rzeczywistości pogrążonego w traumie bohatera. Co jest prawdą, a co złudzeniem? Odpowiedzi możemy tu domyślać się sami, dokonywać psychoanalizy, przenikać kolejne warstwy dramatu. Jedno pozostaje pewne – Raucher hipnotyzuje pięknem pogrążonego w śniegowym uścisku domu, mami bielą krajobrazu. Straszy natomiast domem, który nie jest wcale azylem, ale jakąś pułapką, zagadką, którą należy rozwiązać.
Pośród opowieści o nawiedzonych domach najbardziej lubię te, w których warstwa psychologiczno-społeczna spójnie przenika całość strasznej fabuły. „W kleszczach lęku” Henry Jamesa, „Nawiedzony Dom na Wzgórzu” Shirley Jackson, „Całopalenie” Roberta Marasco, a teraz do ulubionych dołącza „Dom Maynarda” Hermana Rauchera. „Dom Maynarda”, który demitologizuje „Waldena” Henry’ego Davida Thoreau, który unika zaszufladkowania, który pozwala czytelnikowi czytać go zawsze od nowa wraz z kolejnymi mijającymi latami. Jestem ciekawa, czy Was również do siebie przekona.
Dzisiaj nie zmrużę oka, bo fotel buja się sam w ciemności…
O.
*Zapraszam na film!