„Trylogia kopenhaska” Tove Ditlevsen – recenzja

Klasyka literatury skandynawskiej, duńska perła wyjątkowej pisarki, wypełniona ą znajomą melancholią z północy opowieść życia pewnej dziewczyny i niezwykły portret społeczno-obyczajowy Danii pierwszej połowy XX wieku – „Trylogia kopenhaska” Tove Ditlevsen.

DZIECIŃSTWO, MŁODOŚĆ, UZALEŻNIENIE

Początek XX wieku, kilka lat po Wielkiej Wojnie, dzielnica robotnicza w Kopenhadze. Trzy etapy życia pewnej dziewczynki. Dziewczynki, która od samego świadomego początku czuła, że odstaje, że nie do końca pasuje, że pragnie czegoś więcej. Zaklinała to w słowach, w wierszach, wpisach w pamiętniku. Wyrosła z niej czuła, wrażliwa młoda kobieta, która pragnęła, by ktoś te słowa usłyszał, przeczytał i zachwycił się. Przez jej życie pośród smutków, niepokoju, egzystencjalnego dygotu to właśnie potrzeba pisania i miłość do literatury przebijają się jak światło zza kurtyny mroku.

Z ŻYCIA PEWNEJ PISARKI

„Kiedyś inni ludzie będą je czytać w książce i dziwić się, że dziewczyna może jednak zostać pisarką.”

Tove Ditlevsen pisała o sobie, to siebie opisywała, to z przejmującą odwagą swoje lęki, bolączki i smutki wzięła pod lupę. Jej „Trylogia kopenhaska” to osobista wiwisekcja, to próba uchwycenia autodestrukcji, która rozpoczęła się długo zanim tej autodestrukcji pisarka stała się świadoma.

Ditlevsen z dokładnością naukowca opisuje swoje szaro-bure dzieciństwo w jednej z miejskich dzielnic robotniczych Kopenhagi. Na próżno dostrzec tu obrazki jak ze skandynawskich pocztówek – zamiast kolorowych domków, przejrzystych przestrzeni tylko dym, mrok, ciasnota, ciągnący się smród śmietników i moczu. Gdy dorasta niewiele się zmienia, tylko to dojmujące poczucie samotności i tęsknoty powiększa dziurę w jej sercu. Dziurę, którą pewnego dnia wypełnią może oddany mąż, dzieci, pisanie, ale która najbardziej należeć będzie do nałogu, któremu pisarka oddała się z niepojętym zapałem. To właśnie petydyna została jej najwierniejszy kochankiem i prawdziwą skazą, prowadzącą ku ciemności. A wokół Tove jej najbliższa rodzina – podglądana z oddali matka, wojowniczy ojciec, zbuntowany brat. I rodzina dalsza, przekrój osób o różnych poglądach i zwykłych życiorysach, które niczym szczególnie się nie wyróżniają, a którym chcemy przyglądać się z zachłannością.

Proza Ditlevsen jest ostra, błyskotliwa, cudownie swobodna. Pisarka opisuje mroki swojego życia z lekkością i nonszalancją, wciągając czytelnika w swoją zwykłą-niezwykłą historię. Dopiero z czasem czytelnika przechodzi dziwne poczucie nadciągającego końca, czegoś niedopowiedzianego, o czym jeszcze nie wiemy, a co spowija całą „Trylogię kopenhaską” dziwnym cieniem. To nadciągające, czuwające widmo śmierci, widmo przyszłego samobójstwa autorki.

Książki Tove Ditlevsen przyrównuje się dziś do prozy Eleny Ferrante – wspomnienia dzieciństwa, dziewczyńskie rozterki, rodzinne zmagania… Chciałabym jednak wspomnieć inną poetkę i pisarkę, której życie naznaczył cień, autorkę kultowego tomu poezji „Ariel” i powieści „Szklany Klosz”, czyli Sylvię Plath. Połączył je ten sam, znajomy dla obu ból istnienia.

O.

*Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Czarne.

**Zapraszam na film i na KONKURS!

Dodaj komentarz: