Site icon Wielki Buk

Bezsenne Środy: „Kin” Kealan Patrick Burke – recenzja

Kanibalistyczna rodzinka z Alabamy, miasteczko objęte zmową milczenia i jedna dziewczyna, która przetrwała piekło, a która wcale nie zamierza milczeć. Mam coś dla miłośników smakowitej ekstremy, wielbicieli takich obrazów jak chociażby kultowy cykl filmów „Droga bez powrotu” – „Kin” Kealan Patrick Burke.

MASAKRA W ELKWOOD

Przed Claire i jej przyjaciółmi rysowały się pyszne, amerykańskie wakacje – szeroka droga, bajeczne szlaki, bujne lasy wokół… Nie przypuszczali, że padną ofiarami najgorszej możliwej przemocy gdzieś w Alabamie, w rozgrzanym rozbielonym słońcem miasteczku Elkwood. Teraz Claire jest jedyną, która przetrwała – okaleczona, zrozpaczona, nie widzi przed sobą przyszłości… W domu czekają na nią nadopiekuńcza mama i siostra, a wokół rodziny tych, którzy stracili wszystkich. Claire czuje się winna, czuje się oszukana – czy ktoś będzie umiał jej pomóc?

Dziewczyna ocalona z rąk kanibalistycznej rodziny. Były żołnierz, który szuka zemsty. Zagubiony chłopak, który buntuje się przeciw regułom. To tak w dużym skrócie.

EKSTREMALNE PERSPEKTYWY

Jest taki zwrot w amerykańskiej kulturze – kin and kith – krewni i znajomi. Kin to rodzina, to krew, to ci, z którymi związani jesteśmy więzami krwi i nie da się od nich uciec. Kith to ci, których wybierasz sobie za przyjaciół, za bliskich, za drugą rodzinę. Ci, którym ufasz, za których również gotowy jesteś się poświęcić. Tytuł Burke’a od razu nasuwa to skojarzenie.

Więzami krwi bowiem, silniejszymi niż cokolwiek innego związana jest rodzina naszych kanibali. Zapomnijmy jednak o deformacjach, o uszkodzeniach genetycznych, o charakterystycznych kliszach gatunkowych związanych z podobnymi przypadkami. U Burke’a to raczej rodzaj rodzinnej sekty, trzymanej drapieżną ręką przez wszechwiedzącego, wszechwładnego ojca i poddaną mu, ogłupiałą matkę. Tworzą malowniczy duet dziwolągów, którzy wierzą w chore słowa, jakie padają z ich ust. Ich dzieci to ich twory, ci, którzy mają kontynuować ich ścieżkę. Jak jednak bywa z dzieciakami, dorastającymi tym bardziej – potrafią się buntować. Ten bunt jest najciekawszym elementem powieści, ukazuje bowiem patologiczny świat widziany z perspektywy chłopaka, który nie miał innego wyboru, który nie potrafi wyzwolić się, ale który bardzo tego pragnie, mimo wszystko.

Z drugiej strony – znajomi naznaczeni nie krwią, a stratą, wyrzutami sumienia, traumą, która przygniata ich i łączy w tym najgorszym możliwym czasie. Dziewczyna, która przeżyła piekło, chłopak, który wszystko utracił, żołnierz, który potrafi jedynie walczyć, chociaż wojna już dawno się dla niego skończyła. Nad nimi unosi się pragnienie zemsty, a spaja siła ocaleńców, którzy w zasadzie nie mają już nic do stracenia. Tylko własne życie.

Powrót do jądra ciemności jeszcze nigdy nie był tak fascynujący! Nie śledzimy bowiem beztroskiego wyjazdu, który kończy się katastrofą (to wydarzyło się poza naszym wzrokiem, jest znacznikiem przeszłości), ale konsekwencje tamtych wydarzeń i powrót do miejsca, w którym to wszystko się zaczęło i wszystko też musi się zakończyć. Burke dał swoim bohaterom szansę na odkupienie, na odnalezienie się, na zrozumienie tego, kim są, głęboko w sercu. Ta smutna, psychologiczna nuta potrafi w „Kin” zaskoczyć, warto jednak przypomnieć, że to przede wszystkim fantastyczny kawał slashera z wyjątkowym twistem! Satysfakcjonujący, inny niż to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni, a jednocześnie znajomy, gdzieś pod skórą.

Mogę jedynie liczyć na to, że Burke’a ktoś w końcu u nas przetłumaczy i polscy czytelnicy również będą mogli poznać bohaterów tej jakże świetnej historii.

Dzisiaj nie zmrużę oka, bo biała postać jarzy się w rozbielonym słońcu…

Exit mobile version