„A delicious happiness was in his blood. Over the edge of the hills across the valley rose the moon. He saw her silver sheet the world of snow. Snow covered all. It smothered sound and distance. It smothered houses, streets, and human beings. It smothered–life.”
Człowiek od zawsze próbuje ujarzmić Naturę. Poskromić zwierzęce instynkty, nadać wszystkiemu sens i rozłożyć na czynniki pierwsze. Podzielić, podbić i stanąć na szczycie zwycięskiego stosu z ciał pokonanych. Ach, jak doskonale byłoby przeczesać wszystkie głębiny, przelecieć kosmos wzdłuż i wszerz, ukształtować drzewa pod nasze widzimisię, ujarzmić całą faunę i florę. Sklasyfikować wszystko po kolei, sfotografować i poukładać w ładne równe kolumny w niekończących się tabelkach lub bliźniaczo podobnych do siebie rzędach folderów i segregatorów. Nie byłoby żadnych pytań. Nie byłoby dociekań. Nie byłoby wyobraźni. Nie byłoby baśni. Nie byłoby wierzeń. Opowieści robotów, mechanicznie dążących do samozagłady.
Na szczęście ta smutna wizja jeszcze nam nie grozi. Bo Natura wciąż ma kilka asów w rękawie. Potrafi nas mamić i bawić się naszą naiwną wiarą w nieskończone możliwości. Jednym tchnieniem potrafi przywrócić pierwotny porządek rzeczy. Pokazać człowiekowi, gdzie jego miejsce. O takiej wszechwładnej mocy płynącej z majestatycznych gór, okrytych zimowymi połaciami śniegu opowiada Algernon Blackwood w pięknym, mroźnym opowiadaniu „The Glamour of The Snow”, tak na przekór słońcu i na przekór wakacyjnej porze.
W środku zimowego sezonu narciarskiego, w alpejskim miasteczku pełnym turystów, wolne chwile w jednym z hoteli spędza Hibbert – pisarz, marzyciel, samotnik, który swój czas dzieli pomiędzy zapiskami, podziwianiem górskich widoków i korzystaniem z miejscowych rozrywek. Hibbert ma w sobie coś, co odróżnia go od wszystkich innych ludzi wokół, a przynajmniej tak jemu samemu się wydaje – łączy go głęboka więź z Naturą, bezkresną siłą, przed którą nie można uciec. Pewnej nocy Hibbert znudzony tańcami, odczuwa olbrzymią potrzebę pojeżdżenia na łyżwach. Wkrótce do przepełnionego dziecięcą radością mężczyzny dołącza na tafli tajemnicza dziewczyna o lodowatych dłoniach i nieuchwytnym spojrzeniu, która szepce mu obietnice, nęci i mami, kreśląc wspólnie figury na lodzie. Zafascynowany Hibbert próbuje dowiedzieć się kim jest, skąd przybywa, gdzie mieszka, ale zanim cokolwiek mogłoby się wyjaśnić, dziewczyna znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Na nic zdają się poszukiwania. Na nic rozpytywanie i rozglądanie się wśród hotelowych gości. Ale już niebawem dziewczyna znów pojawi się wieczorną porą i Hibbert wyruszy za nią w ciemną, śnieżną noc, by przekonać się jaką tajemnicę skrywa nieznajoma.
Nie przypadkiem Natura zarówno u mnie w tekście, jak i w samym opowiadaniu Blackwooda pisana jest z wielkiej litery. Ma wzbudzić respekt. Przerażenie. Dać do zrozumienia czytelnikowi, że tutaj nie będzie żartów. Natura to bezwzględna siła, której mocy nigdy nie będzie można okiełznać. Ba, zrozumieć nawet w pełni. Wysoko w górach, gdy zawodzą zmysły, a wokół leży jedynie śnieg, który szaleńczo wiruje wokół odbierając czujność, Natura ma swoje królestwo i w pełni może ukazać moc jaką operuje. To dzicz i niebezpieczeństwo w najczystszej postaci, które otępiają i strącają człowieka w otchłań szaleństwa. Algernon Blackwood w „The Glamour of The Snow” odtworzył niejako baśniową Królową Śniegu, która kusi zdradzieckimi uśmiechami, by w końcu porwać i odebrać wszystkie siły. Hibbert jak dawniej u Andersena chłopczyk Kaj, zostaje wciągnięty w lodowy żywioł, ubezwłasnowolniony przez wspomnienie, przez obietnicę szczęścia. Jest w tej opowieści ostrzeżenie. Jest coś, co przypomina nam, że przysłowiowe „szkiełko i oko” nie uratują nas, gdy przyjdzie stawić czoła bezwzględnym siłom Natury.
Dzisiaj nie zmrużę oka, bo lodowe palce zaciskają się na mojej dłoni.
O.
*Kto poszukuje zimy w środku lata lub tak jak ja tęskni już za lodowym podmuchem, bądź zauroczony pragnie zanurzyć się w śnieżną otchłań, ten odnajdzie „The Glamour of The Snow” w pełnej, oryginalnej wersji TUTAJ.
**Opowiadanie znalezione i polecone przez niezastąpioną Martę z LolantaCzyta – dziękuje Kochana :*
Wreszcie coś, co zdążyłam poznać, wiec nie zburzy mi porządku czytania książek z mojej listy 🙂 To ty mnie zaraziłaś Blackwoodem i dziękuję ci za to, bo pewnie bym na niego nie wpadła jeszcze długo, długo, albo i wcale. Myślisz, ze jak będziemy mieć syna, to narzeczony pozwoli mi nazwać go Algernon? 😉 😀
To opowiadanie na w sobie magie. Czytałam jakbym była zaczarowana tym śniegiem i opętana pragnieniem dowiedzenia się, kim jest tajemnicza dziewczyna. Choć przecież tak naprawdę, wiedziałam…
Dokładnie takie same uczucia – to opowiadanie jest tak napisane, że samo w sobie hipnotyzuje i wciąga jak ta Królowa Śniegu w baśni. Ja bym też poszła w ten śnieg, nie odwracając się nawet, chociaż tak jak piszesz – wiedziałam od razu kim ta dziewczyna jest.
Algernon to bardzo godne imię – syn byłby bardzo godnym człowiekiem 😀
baśniowo, mrocznie i mroźno.. więcej nie trzeba 🙂
Tylko uważaj, bo mnie i Martę zahipnotyzowało 😀
a nie będę się chwalił ale mam 'Wendigo i inne potwory’ i tam jest to opowiadanie.. muszę tylko na czytnik przy najbliższej okazji wgrać.. tylko kiedy ta okazja będzie? hehehe
Okazja na dobrego buka jest zawsze 😀 Jak zapoznasz się z Algernonem to koniecznie napisz wrażenia 😀
Wygląda przecudownie, może uda mi się jeszcze dzisiaj przeczytać, bo bardzo, ale to bardzo kusi! Tylko najpierw obowiązki, potem to cudeńko 🙂
Jestem podatna na dobre blogowe zachęty, ale naprawdę nikt nie jest tak skuteczny jak Ty 🙂
Ooo! Dziękuję Kochana :* Lubię zachęcać 😀 Ale ostrzegam, że ten Algernon dzisiejszy jest hipnotyzujący bardzo 😀
A już go trochę poniuchałam, bo nie mogłam się powstrzymać i zajrzałam w link! 😀
😀 Cudowny, prawda? 😀
Nie lubię Cię, wiesz? Ciągle czytasz w oryginalne i nawet jeśli chciałabym po coś sięgnąć, to nie mogę, bo ogranicza mnie nieznajomość języka. A Ty jak na złość, wszystko co fajne, masz nie po polsku 😉
*oryginale
A wiesz, że Algernon jest po polsku wydany, więc bez marudzenia 😀 Michał napisał, że to opowiadanie jest w tomie „Wendigo i inne potwory” 😀
O, dobrze wiedzieć 😀 Nie zwracałam uwagi na komentarze innych 🙂
Kolejny znakomity autor ! Opowiadanie idealne na letnią porę 🙂
Dokładnie – na przekór słońcu 😀
Bardzo urokliwe opowiadanie. Czytając je nie mogę się jednak opędzić od myśli, iż za każdym razem, gdy Blackwood wspomina o chrześcijaństwie (tutaj motyw kościoła) wydaje się to tanim, konwencjonalnym jedynie chwytem. Tak jakby samo wspominanie o tym nie było w ogóle potrzebne i nie wzbogacało opowiadania o żadne wartości – a było jedynie potrzebne do tego, by jakimś cudem uratować bohatera, lub dodatkowo postraszyć czytelnika ( z pewnością także chrześcijanina).
Co do mnie, zawsze gdy natrafiam na te fragmenty ogarnia mnie rozbawienie. Czasami mam wrażenie (jak w „Pradawnej Magii”), że Blackwood pisze generalnie o rzeczach nie mających nic wspólnego z dualizmem monoteistycznym – lecz jedynie używa go chwilami jako maski, mającej przetłumaczyć czytelnikowi pewne treści – w sposób nader często naiwny. Tak jakby chciał w pewnym momencie postawić sygnalizator: „To jest złe! Szatan! Bój się!”
Zdecydowanie wolę więc te bardziej pogańskie elementy, w których zarysowuje się całą wrażliwość i intuicja autora. Tutaj opisy śniegu i gór zimą są naprawdę znakomite – zwłaszcza, iż sam mam nieco doświadczeń w tym temacie. I znam tą obecność ciszy i to uczucie ciągłej obecności i bycia obserwowanym, które obecne jest zawsze zimą w górskich lasach.
Ech, znów się rozpisałem. Niemniej chciałem się podzielić moimi przemyśleniami z Tobą, biorąc pod uwagę, iż także wciągnęły Cię opowiadania tego pana. 😉
Jak ja sobie pomyślę, że to jest dopiero początek XX wieku, to łączenie pogańskich i chrześcijańskich elementów jest tu autentycznie intrygujące i nowatorskie. Blackwood lubi wykorzystać te sprzeczne elementy jak cywilizacja/przyroda – chrześcijastwo/pogańskie wierzenia – człowiek/zwierzę. W kontekście jego czasów to nie jest do końca zabawne, ale raczej odważne, ale rozumiem, co masz na myśli 🙂