Brytyjski filozof, Francis Bacon, napisał przed laty, że „Niektóre książki należy próbować, inne połykać, a jeszcze inne trzeba żuć i trawić.” Do tego podziału dodałabym, już od siebie, jeszcze jeden rodzaj, a mianowicie takie, które powodują silną niestrawność, przewracając się godzinami w żołądku. Nikt nie lubi trafiać na fatalne historie, ale niestety czasami można wpaść w pułapkę i nie zauważyć co kryje się za dobrze napisaną zapowiedzią, czy marketingowo ustawioną reklamą. Taką niestrawną, złą powieścią, typową bukową padliną jest najnowsze „dzieło” Grahama Mastertona zatytułowane „Panika”. A zapowiadało się naprawdę ciekawie…
„Panika”, której oryginalnego tytułu nie jestem pewna, gdyż na stronach zagranicznych brzmi „Forest Ghost”, a na okładce polskiego wydania dosłownie „The Panic”, była dostępna w naszych księgarniach zanim jeszcze pojawiła się na światowym rynku. Prawdopodobnie miał to być ukłon w stronę polskich wielbicieli autora – fabuła opiera się niemal w całości na chicagowskiej Polonii i Polsce – ale ostatecznie wygląda to tak, jakby nasze wydawnictwa dostały wersję roboczą tekstu, na szybko do przetłumaczenia i puszczenia w obieg, przeznaczoną do promocji. Sam Graham Masterton w wywiadach dotyczących „Paniki” próbował zaintrygować opowiadając, jak to Polacy mają taką fascynującą historię, mitologię i piękne tereny, że nic tylko czerpać z tego garściami. Ucieszyłam się. Zabrzmiało to trochę, jak „swego nie znacie, cudze chwalicie”, ale faktycznie, tyle w naszym polskim folklorze jest ciekawostek, że niejednego twórcę horrorów można by tym wykarmić. I na tym skończyła się radość. Coś co miało olbrzymi potencjał i pierwotnie zapowiadało się na świetną historię o demonach, okazało się być bardzo słabą opowiastką bez ładu i składu. Do tego trochę dla Polaków obraźliwą.
Głównym bohaterem „Paniki” jest Jack Wallace – właściciel świetnie prosperującej polskiej restauracji, w polskiej dzielnicy na przedmieściach Chicago. Jack ma polskie korzenie, jego dziadkowie byli Polakami i uciekli do Stanów na początku drugiej wojny światowej. Jest wdowcem i sam wychowuje dwunastoletniego syna, chłopca cierpiącego na zespół Aspergera, Sparky’ego. Jak każde stereotypowe dziecko cierpiące na ten specyficzny rodzaj autyzmu Sparky ma „niezwykłe” umiejętności – potrafi przewidzieć przyszłość tworząc mapy nieba i czytając z gwiazd. Jak by tego było mało, chłopiec jest dziwny, nadzwyczaj inteligentny i niezwykle dojrzały. Gdy jego przyjaciel Malcolm popełnia samobójstwo wraz ze wszystkimi uczestnikami skautowskiego obozu, Sparky wie o tym, zanim jego ojciec przekazuje mu nowiny. Co więcej przekonany jest, że potrafi, z pomocą swoich kart nieba, rozwiązać tego makabrycznego wydarzenia.
W takiej sytuacji kolejnym „logicznym” krokiem jest sprawienie, by ten „specyficzny” chłopiec znalazł się na miejscu masowego samobójstwa i zbadał sprawę naocznie. Przynajmniej według Mastertona. Aż szkoda opowiadać dalszy ciąg, ale w końcu, dzięki równie sensownie powiązanym wątkom, bohaterowie trafiają do Polski i Puszczy Kampinoskiej. Tam również miały miejsce podobne wydarzenia, podczas wojny, gdy osaczeni lasem żołnierze podrzynali sobie gardła i nadziewali się sami na swoje bagnety. Atmosfera zagęszcza się i gmatwa, a ostateczne rozwiązanie zagadki, które miało być najpewniej niesamowitym twistem. jest jedynie kolejnym absurdem nie trzymającym się kupy.
Fabuła „Paniki” to kilka bezsensownie posklejanych wątków, które dla każdego często sięgającego do książek czytelnika od razu wydadzą sie nielogiczne, sztuczne i wymuszone. Bohaterowie nie pasują w ogóle do tej opowieści, bo nijak mieliby łączyć się z tą historią. Do tego są po prostu całkowicie nierealistyczni i trudno się z nimi w jakikolwiek sposób utożsamić, czy brać ich motywacji na poważnie. Widać, ze autor chciał zrobić przyjemność Polakom, niestety wyszła mu z tego parodia i pełen zestaw polskich stereotypów. Dla przykładu, jeśli Polonia w Chicago, to oczywistym jest, że zarówno kobiety jak mężczyźni pożywiają się jedynie gołąbkami, bigosem i pierogami. Wolne chwile spędzają pijąc piwo przed telewizorem (wersja męska) lub chodząc do wróżki (wersja damska), a na starość ich główną rozrywką jest ogólnie pojęta integracja typu uczęszczanie na pokazy tańców ludowych z ich rodzinnych stron lub, dla starszych dam o hrabiowskich korzeniach, śledzenie dziejów i drzewa genealogicznego swoich przodków. Natomiast w Polsce zawsze do wszystkiego pijemy wódkę (lub wyjątkowo prostego drinka – mieszankę wódki z tonikiem jeśli jesteśmy płci żeńskiej), nasi policjanci śmierdzą alkoholem i papierosami, a do tego jesteśmy wyjątkowo prości w obejściu.
Na początku wspomniałam o dziwnym stylu tej książki, tak jakby powieść wciąż była w wersji roboczej i taka trafiła do tłumaczenia, o którym za chwilę. Zdania są proste. Bardzo proste. Często się powtarzają i brzmią nienaturalnie, biorąc pod uwagę kontekst i wydarzenia. Składnia miejscami bywa dziwna, pocięta i również sztuczna. Ale to może być już wina samego tłumacza, którego wykonaną tu pracę oceniam na mocno średnią. Rozumiem pośpiech, dużą liczbę zleceń i ogólne znudzenie formą, ale są pewne podstawowe zasady, których dobry tłumacz, szczególnie ten od przekładów, powinien się trzymać i pilnować. Chociażby nazwy własne i tytuły, które w popkulturze istnieją od dawna i są po prostu powszechnie znane i nie do podmienienia. GTA, to nie „Wielki złodziej samochodów”, ale seria Grand Theft Auto, której nazwa zaczerpnięta jest z policyjnego żargonu, dosłownie oznacza „kradzież pojazdu zmotoryzowanego”, a w tym przypadku jest nieprzetłumaczalna! Two and a Half Men, to po polsku Dwóch i Pół, a nie – „Dwóch i pół mężczyzny”! Nie wspominając nawet o nowym, równie dosłownym tytule Niekończącej się opowieści (Neverending Story), który brzmi „Niekończąca się historia”… Takich językowych smaczków w „Panice” jest mnóstwo i można się nadziać co kilka stron.
Podsumowując, nowa powieść Grahama Mastertona to niewypał, zarówno pod względem historii, jak i jej formy. Jest słabo napisana i słabo przetłumaczona, jakby na kolanie, na szybko, bo trzeba zdążyć przed premierą angielską i amerykańską. Wielka szkoda, bo były i dobre chęci i ciekawy pomysł na nowatorską fabułę. Z góry uprzedzę wszystkich, którzy będą próbowali tłumaczyć to wszystko „pulpowością” twórczości Mastertona, bo z pulp horrorem nie ma to nic wspólnego. Nie polecam. A nawet odradzam.
O.
Co ciekawe, mam wrażenie że powieści Mastertona ostatnio w ogóle dość zaniżają poziom. Nie ma już w nich tego klimatu co w „Dżinie” czy w „Manioutu”… Czyta się to jak jakieś odgrzewane kotlety. Nie wiem, czy autorowi weny brakuje czy przeterminował się talent – jednak żałuję osobiście takiego obrotu sprawy. Zawsze lubiłem ten demoniczny i niesamowity nastrój, który udawało mu się osiągnąć dawniej.
Pamiętam, że kiedyś już mnie przed Mastertonem ostrzegałeś a propos nierówności jego książek 🙂 Ale po jego wcześniejsze powieści sięgnę z chęcią – teraz najwidoczniej stracił zapał, a ma podpisane umowy z wydawcami i musi pisać chce czy nie chce…
No właśnie mi się też tak wydaje, że jego ostatnie książki są po prostu pisane na termin: bez polotu, bez pomysłu a czasem nawet bez większego sensu. Szkoda. :/
Jak Phillip Roth żegnał się z pisaniem powiedział, że miał już serdecznie dość wydawniczego przymusu pisania 150-stronicowych nowelek o romansach podstarzałych profesorów z młodymi laskami, do których zmuszano go w ostatnich latach. Podobno dostał nakaz pisania krótko, zwięźle, dużo seksu i kryzysów wieku średniego 😉 To jest masakra. I pewnie Mastertona spotkało coś podobnego.
Tak sie wlasnie zastanawialem nad kupnem tej ksiazki, bo okladka mi wpadla w oko. Jednak chyba sie powstrzymam. Lubie Mastertona, bo czytam go od Demonow Normandii, ale skoro sie tym razem nie popisal, to poczekam az Panika bedzie dostepna za kilka lat w bibliotece. Pozdrawiam.
Faktycznie lepiej się powstrzymać, bo książka jest tragiczna pod wieloma względami i poznawanie tej historii to, moim zdaniem, marnacja cennego czasu 🙂
Pozdrawiam,
O.
„Wielki złodziej samochodów”?! Litości…
Yep. To samo mówię 🙂
Nie czytałam, w nawiązaniu do nowego filmu zaciekawiłam się „Paniką” Mastertona. 😉 Chyba spróbuję to przeczytać, zobaczymy, co z tego wyjdzie. Co do Twoich uwagach, droga Olgo- „Niekończąca się historia” jest jak najbardziej chyba poprawnym sformułowaniem (w sensie- tak funkcjonuje tytuł książki w Polsce), tak samo jak „Niekończąca się opowieść”- film. Sprawdziłam z ciekawości, bo ja bardziej kojarzę właśnie tytuł „Niekończąca się historia”. 😉
A wiesz, że musiałam aż powrócić do tej recenzji sprzed kilku lat, bo dopiero teraz załapałam i za chwilkę dołożę do tekstu „edit” z zaznaczeniem, że to poprawna forma. 🙂 Dobrze, że mi napisałaś – dziękuję! 🙂
Nie ma za co! Bardzo się ciesze, że pomogłam. 😉