„The Halloween Tree” Ray Bradbury

Bombla_HalloweenTree

 

„The smile of the Witch, and the smile of the Cat,
The smile of the Beast, the smile of the Bat,
The smile of the Reaper taking his fee
All cut and glimmer on the Halloween Tree…”

Czy znacie Samhein, celtyckie święto żniw, na koniec lata? A może gdzieś słyszeliście o rzymskim święcie na cześć bogini Pomony? Znacie Dzień Zmarłych, czyli Día de los Muertos obchodzony hucznie w Meksyku? Znacie Wszystkich Świętych, na cześć męczenników kościoła? Znacie słowiańskie Dziady? A może Zaduszki, gdy wspominamy swoich bliskich? Te wszystkie święta, wszystkie te dni, w przedziale od 31 października do 2 listopada, tak naprawdę mieszczą się w jednym słowie, którego korzenie sięgają tak dawnych, jeszcze pogańskich obrzędów, ale które w pełni wykreowane zostało dopiero przez chrześcijan, czyli HALLOWEEN – popularny skrót od All Hallows Eve, czyli Wigilii Wszystkich Świętych. Nie ma różnicy, czy to początek ludzkich dziejów, czy przed, czy po powstaniu religii chrześcijańskiej. Święto bowiem jest jedno, łączy nas wszystkich, a nie dzieli wcale. Od zawsze pozwala przygotować się do zimy, oswoić ze zmianą pór roku. Pożegnać „życie”, kolory i ruch, a powitać „śmierć”, spokój i zimowy sen. Odegnać zło samym dobrem, a niedostatek – bogactwem zapasów. Na przekór strachom. Na przekór niepewności.

Straszną i wzruszającą opowieść o przyjaźni, poświęceniu i sile tradycji opowiada Ray Bradbury w swojej krótkiej powieści z 1972 roku zatytułowanej „The Halloween Tree” (dosł. „Halloweenowe Drzewo”). Nie znajdziecie tu wcale skomercjalizowanej, ugładzonej wizji Wigilii Wszystkich Świętych. Kostiumy, maski, psikusy i cukierki to tylko przykrywka, punkt wyjścia dla uniwersalnej opowieści o święcie, którego głównym bohaterem jest Śmierć. Śmierć, która w tej historii przybiera postać i bardzo konkretne imię. Śmierć, która udowadnia, że Halloween to nie tylko zabawa, nie tylko słodkości i przebieranki, ale jej główna domena, jej czas i jej moment, a o tym nigdy nie można zapomnieć. Duchy, demony, potwory – to wszystko i jeszcze więcej jest tam, gdzie zasłona pomiędzy uniwersum żywych a uniwersum martwych staje się nieomal przezroczysta. Gdy mrok spowija rozświetlone lampionami domy, drgające światełka na cmentarzach i drogi, po których biegają ocukrzone i roześmiane dzieciaki.

 Tak jak biegało ośmiu chłopców w pewną Halloweenową noc. Od domu, do domu, wśród radosnych okrzyków zbierali cukierkowy okup od sąsiadów. Każdy przebrany za innego maszkarona, za szkielety, czarownice, gargulce i żebraków. Cały kalejdoskop dziwactw. I nagle, pomimo masek, pomimo zmienionych głosów, orientują się, że coś jest nie tak! Kogoś brak, kogoś nie ma, ośmiu zamiast dziewięciu – kogo zabrakło? Pipkina, ukochanego Pipkina, który dopełniłby dzieła. Szukają, pytają, by wreszcie skierować się do domu przyjaciela. A tam na ścieżce zjawa, zapłakana, zbolała, ale zanim dowiedzą się, co przytrafiło się Pipkinowi, ten porwany zostaje przez cień i uniesiony w przestworza. Ośmiu chłopców rusza w pościg, by trafić do opuszczonego domu na peryferiach miasteczka. A za domem – Halloweenowe Drzewo. Na każdym z nich wykrojona dynia, każda inna, każda przestawiająca inną postać. I właściciel drzewa i tego domu pełnego dźwięków, który przedstawia się jako Carapace Clavicle Moundshroud. Ten obiecuje chłopcom pomóc odnaleźć zagubionego w czasie i przestrzeni Pipkina, zabierając ich w niezapomnianą podróż przez epoki i miejsca dawno zapomniane, by na koniec nocy dokonać ostatecznego wyboru.

Z początku, po zaledwie paru akapitach, opowieść Raya Bradbury wydawać się może wyłącznie halloweenową historyjką o chłopięcym entuzjazmie w tę wyjątkową noc roku, w miasteczku takim jak wszystkie. Ach, jak bardzo pomyli się ten, co w ten sposób pomyśli! Już po chwili atmosfera zamiera. Brak, pustka, kogoś nie ma. Kogoś, bez kogo Halloween nigdy nie będzie takie samo. A przecież jeszcze wczoraj, jeszcze kilka dni temu bawił się, krzyczał i podskakiwał z przyjaciółmi! Był ich duszą, był bratem, kompanem na dobre i na złe. To „złe” nadeszło teraz, gdy on, uwielbiany przez wszystkich Pipkin, nagle zniknął. Osiem głosów to nie dziewięć. Dysonans. Dysharmonia. Niepokój i to uczucie, że wydarzyło się coś bardzo złego.

„The Halloween Tree” napisana jest w taki sposób, że naskrobać o niej „piękna” odbiera jej cały urok. To taniec słów, melodia, magia, migotanie. Każde zdanie wybija rytm, porywa, jak strumień i jak strumyk niesie czytelnika w oszałamiającym zachwycie. Przypomina wirujące liście na wietrze, motyle w locie, rwące kręcące się wody,  mijające, skrzące się w ostatnich promieniach jesiennego słońca. Kiedy chłopcy biegną na ratunek przyjacielowi są niczym wyciągnięci zza mgiełki, z pary, zza szumu wiatru. Gdy wokół nastaje cisza i przerażenie, tak cichnie całe życie i mrok przejmuje, dosłownie porywa i trzyma mocno w szponach. A potem znów bieg, znów szum. Wstrzymany na ułamki sekund film rozpędza się znowu na szpuli. Czytać zdania Bradburego, to jak zanurzyć się w baśniowej bańce, jak przeniknąć do eterycznego świata ze snów, gdzie nic nie jest pewne, tylko rytm pędzących słów.

“The Halloween Tree” to powiastka niezwykła, straszna i wzruszająca jednocześnie, obok której nie da się po prostu tak sobie obojętnie przejść. Nie da się przeczytać i zapomnieć. Jest w tej historii magia, jest mrok i próba odpowiedzi na te najbardziej fundamentalne pytania. Przemierzać czas i epoki to jedno, ale ratować przyjaciela, wyrywać go ze szponów spragnionej krwi śmierci to zupełnie inna kwestia. Okazuje się, że śmierć ma wiele twarzy, odpowiada przed tysiącem różnych bóstw, a sama pozostaje niezmienna. Pewna i uniwersalna. Bo przecież umrzeć mają pewnego dnia wszyscy. Nic nie trwa wiecznie i nawet na słońce, czy księżyc nadejdzie kiedyś pora. Ale jeszcze nie dzisiaj. Jeszcze nie teraz. Halloween, Święto Duchów, Święto Zmarłych,  gdzie śmierć szczerzy się w upiornym uśmiechu, a szkielety tańczą na wietrze, bez względu na swoją nazwę, bez względu na miejsce, to tak naprawdę afirmacja życia. Przypomnienie żywym, że wciąż istnieją. Są i trwają, nawet gdy być i trwać nie jest tak proste, jak mogłoby się wydawać.

O.

BEZSENNE ŚRODY: Książki na HALLOWEEN!

Bombla_Halloween

 

 „Ciemno wszędzie, głucho wszędzie,
Co to będzie, co to będzie?”

Ano właśnie – co to będzie? Co nadchodzi wielkimi krokami? Święto Duchów! Dzień Wszystkich Świętych! Dziady! Halloween! Ta jedna jedyna noc w roku, gdy ta cieniutka bariera pomiędzy naszym światem, a tym zza drugiej strony lustra na kilka godzin zanika i otwiera wrota do królestwa zjaw, duchów, demonów i wszelkich potworów! To czas wyjątkowy, bardzo mroczny i straszny, gdy wszelkie lęki, straszydła i fobie zyskują swój odpowiednik w rzeczywistości. Niczego nie można być pewnym tej nocy. Maska wcale nie musi być maską, a cień na ścianie niekoniecznie zwyczajnym cieniem. Cukierki, psikusy i rozjarzone uśmiechy. Chichot w powietrzu. Zapach palonych liści i rozgrzanych dyń, odstraszających to, co mogłoby nas skrzywdzić. Zapal lampki! Pamiętaj o zmarłych! 31 października, zanim zegar wybije dwunastą, strzeż się ciemności!

Właśnie po to, by z godnością przetrwać tę najstraszniejszą noc w roku, przygotowałam dla Was do okopania się w kocach cały zestaw książkowych propozycji do straszenia się z dystansu 😀 Bo kiedy się straszyć, jak nie w Halloween? Kiedy szczękać zębami, jak nie w Dziady? Kiedy poddawać się lękom, dumnie stawiać im czoła, jak nie tej nocy właśnie?

Specjalnie dla Was, do zaczytania i zachwycania się horrorowo-groźna klasyka w najlepszym wydaniu, tematycznie, żeby łatwiej było Wam wyszukać ulubione straszydło – wszystkie tytuły sprawdzone, przeczytane, o każdym rozpisałam się sporo w swoim czasie i mogę obiecać, że straszą prawdziwie 😀

Cmętarz1. Gdy boisz się DEMONÓW: „Cmętarz Zwieżąt” Stephen King

Nie będę ukrywać – to moja ukochana powieść Mistrza, której kunszt straszenia, budowanie napięcia i rozwiązanie akcji świadczą jedynie o geniuszu Kinga. Niesamowita opowieść o próbie pokonania śmierci. O tych, co wracają, chociaż wrócić wcale nie powinni, bo „śmierć to śmierć”, jak powiedział jeden z bohaterów serialu LOST. Nie można jej pokonać. Nawet, gdy ktoś lub coś stwarza taką iluzję. Z zaświatów już nie ma ucieczki. Nie ma drugiej szansy. Uczucia nie grają roli. Nie mają znaczenia. Nawet na indiańskiej ziemi. Do poczytania TUTAJ.

Kleszcze2. Gdy boisz się DUCHÓW: „W kleszczach lęku” Henry James

Klasyka literatury, która fascynuje czytelników i krytyków od dziesiątek lat. Dwoje dzieci. Aniołków. Istotek perfekcyjnych. Wielki dom i wspomnienie bulwersującego romansu. I jedna guwernantka, która widzi więcej niż powinna. O niewinności na pokaz. O wskazówkach ukrytych w najmniejszych gestach. O tajemnicach i sekretach. Geniusz dwuznaczności. Opowieść idealna. Do poczytania TUTAJ.

dracula3. Gdy boisz się WAMPIRÓW: „Dracula” Bram Stoker

W wampirzej kwestii najlepiej zawsze odwołać się do klasyki, zanim postanowi się sięgnąć do nowoczesnych nastolatkowych wynaturzeń. Absolutna rewelacja i krwiopijczość w najczystszej, prawie pierwotnej postaci. Hrabia Dracula fascynuje, kusi, przyzywa. Jest tu namiętność. Jest miłość. I Zło. Zło, którego korzenie sięgają początków świata. Są też przesądy. I Transylwania. I epistolarna forma wypowiedzi. Nietoperze i wilki też. Trzyma w napięciu do ostatniej strony. Do poczytania TUTAJ.

JekyllHyde4. Gdy boisz się CIEMNEJ STRONY LUDZKIEJ DUSZY: „Dr Jekyll i Pan Hyde” Robert Luis Stevenson

Najpierw pojawia się zamysł. Taka myśl, gdzieś w środku, że człowiek ma dwie twarze. Czasami ta druga twarz, zupełnie ukryta jest okrutna, pierwotna, zawiera w sobie i miesza nasze id i najgorsze instynkty z możliwych.  Nie pomoże żadna maska, nie pomagają wrodzone zasady – coś pęka i wypełza na zewnątrz, by torturować, badać i zabijać. Z dziecięcym wręcz entuzjazmem i ciekawością istoty, która wie, jak zadawać ból i  wywoływać cierpienie. Fascynująca wizja upadku człowieka. Do poczytania TUTAJ.

Frankenstein5. Gdy boisz się ZOMBIE: „Frankenstein” Mary Shelley

To takie zombie, nie-zombie, bo przecież potwora Frankensteina rzadko kojarzy się z powstałymi z grobów. Ale… zanim nakrzyczycie, to przypomnę tylko, że Wiktor Frankenstein stworzył potwora z martwych elementów wisielców i wygrzebanych trupów (więc czuć tutaj młodziutki XIX-wieczny zamysł zombie). I powołał iskrą do życia, by w końcu porzucić w przerażeniu. A jego potwór krąży i zabija, bo pomimo, iż był dobry i poczciwy z natury, to człowiek nie zna litości dla tego, co obce i inne. Smutny i wspaniały kawał doskonałej powieści. Do poczytania TUTAJ.

Wendigo6. Gdy boisz się SAMOTNOŚCI W CIEMNYM LESIE: „Wendigo” Algernon Blackwood

Odległa, pogrążona w październikowej ciszy nadchodzącej zimy kanadyjska dzicz, z dala od cywilizacji. A w niej czterech myśliwych. I puszcza, która należy do rdzennych mieszkańców tych ziem i zamieszkała jest, według ich wierzeń, przez istoty starsze i potężniejsze od ludzi. Spoza czasu. Spoza przestrzeni. Jest tu poczucie osaczenia i osamotnienia. Jest głód i zimno, które przenika do szpiku kości. Są ślady na śniegu prowadzące donikąd. Jest krzyk w zmrożonym powietrzu. I śmierć. Wspaniała wizja potężnej przyrody, która budzi zew pierwotnej wolności. Do poczytania TUTAJ.

SzcześliwaZiemia7. Gdy boisz się ZAMKOWYCH PODZIEMI: „Szczęśliwa Ziemia” Łukasz Orbitowski

Przyjaciele z dziecięcych lat. Ostatnie lato. Taniec w podziemiach i marzenia, które mogą się spełnić. I spełniają się, chociaż ich konsekwencje nie są wcale takie, jak by ktokolwiek się spodziewał. Jest ból. Strata. Tęsknota. Jest stary zamek i tajemnica w jego korytarzach. Żywa legenda. I jest miasteczko bez przyszłości, którego sekrety przechodzą z pokolenia na pokolenie. O sile przyjaźni. O konsekwencjach marzeń. O poświęceniu. Do poczytania TUTAJ.

Nawiedzony8. Gdy boisz się NAWIEDZONYCH DOMÓW: „Nawiedzony” Shirley Jackson

Jeśli istnieje jakaś powieść o nawiedzonym domu, która zaczyna się tak niewiarygodnie jak powieść Shirley Jackson, to aż trudno byłoby mi w to uwierzyć. To historia miejsca, które jest do gruntu złe. Miejsca, które torturuje i zabija swoich mieszkańców. Domu złego. Do pokrzykiwania w ciemnościach. Do poczytania TUTAJ.

WitchWater9. Gdy boisz się CZAROWNIC I CZAROWNIKÓW: „Witch Water” Edward Lee

Powieść perwersyjna. Przesiąknięta seksualnością. Przesycona pradawną wiedzą. O człowieku, który lubił patrzeć. I pewnego dnia, w miejscu, w którym nigdy by się tego nie spodziewał dojrzał coś, co zamiast wyciągnąć go z uzależnienia, wzmocniło jedynie potrzebę obserwacji. Pradawne rytuały. Krwawe ofiary. Kocioł pełen tajemnic. Autor makabry w rozkwicie. Do poczytania TUTAJ.

Nos4A210. Gdy boisz się NIEŚMIERTELNYCH MORDERCÓW: „NOS4A2” Joe Hill

Kiedy Stephen King skacze sobie po gatunkach i zapomina czemu zwany jest Mistrzem Horroru, to jego wspaniały syn kontynuuje dzieło ojca w perfekcyjny, najlepszy sposób z możliwych. To horror przedświąteczny, samochodowy, wampiryczny, ze śniegiem i zapachem pierniczków w powietrzu. Porządnie straszy. Do poczytania TUTAJ.

ZewCthulhu11. Gdy boisz się GŁĘBIN I SZALEŃSTWA: „Zew Cthulhu” H.P. Lovecraft

Opowieść, z której narodziła się moja fascynacja Pradawnym Cthulhu. Obsesja głębin. Szaleństwo tworzenia. Tytaniczne miasto powstałe z morskiej piany. Koszmar, z którego już nie można się otrząsnąć. Próba utrwalenia nieuchwytnego. Obrazy spoza czasu. Kult istoty istniejącej od eonów wieczności. Do zachłyśnięcia się obłędem. Do pogrążenia się w odmętach oceanów. Do poczytania TUTAJ.

Seed12. Gdy boisz się OPĘTANIA: „Seed” Ania Ahlborn

Kiedy dziecko się zmienia, jego zachowanie ni stąd ni zowąd deformuje się nie do poznania, a w oczach pojawia się złośliwy błysk, wiedz, że dzieje się coś niedobrego. Gdy pojawia się wokół niego ciemność, a w głosie słychać nieznaną do tej pory nutę okrucieństwa – nie można tego ignorować. Nie można wypierać. Trzymająca w napięciu historia przekształcania się dziecka w potwora. O utracie niewinności i genetycznej skazie, która powraca, nie dając o sobie zapomnieć. Do poczytania TUTAJ.

Terror13. Gdy boisz się ŚNIEŻNYCH OTCHŁANI: „Terror” Dan Simmons

Horrorowy potwór dla wszystkich wielbicieli morskich opowieści, podróży na krańce świata i legend ożywionych w połaciach wiecznego lodu. Fikcyjna historia o prawdziwej wyprawie w poszukiwaniu przesmyku na północnych szlakach. O szaleństwie jakie rodzi wszechogarniająca biel. O mitach, które znajdują swoje źródło w lodowych jaskiniach. O ludziach, którzy gotowi są na wszystko, by przetrwać. Kolos do zachwycania się. Do poczytania TUTAJ.

Golem14. Gdy boisz się GOLEMÓW: „Golem” Edward Lee

Golem to istota zrodzona z gliny, krwi i słowa. Istota, która ma służyć zemście, a kontrolować ma ją człowiek. Istota bezrozumna, narzędzie, które może stać się najpotężniejszą z broni, gdy przyjdzie taka potrzeba. Istota legendarna, z czasów, które wymagały ostatecznych środków. Lee czepie z żydowskiego folkloru garściami, przekształca i rzeźbi. Wyolbrzymia i nadaje nowe formy. Ożywia mit na nowo. Tworzy nowoczesną legendę. Do poczytania TUTAJ.

To15. Gdy boisz się CLOWNÓW: „To” Stephen King

Zaczynam najulubieńszym spośród Kingów i kończę trzecim najulubieńszym spośród Kingów 😀 To rewelacyjna powieść, by raz na zawsze nabawić się koulrofobii – lęku przed klaunami i uciekać, bądź z godnością trząść się jak osika na ich widok. Pennywise wystraszy najwytrzymalszych. Wciągnie do swojego świata ni to jawy, ni to snu. Zarazi wizjami. Sprawi, że już nigdy nie poczujemy się komfortowo, gdy zauważymy papierową łódeczkę płynącą bystrym nurtem strumyczka. Albo balonik w powietrzu. Bo nigdy nic nie wiadomo. Do poczytania TUTAJ.

A już w piątek będę dla Was mieć kolejny halloweenowy literacki kąsek do straszenia się, zachwycania się i zaczytywania!

Bo warto czytać.

O.

 

 

 

„Pies Baskerville’ów” Sir Arthur Conan Doyle

Bombla_PiesBaskervilleów

„Co go wystraszyło? Pies zwyczajny, pasterski, czy też jakieś stworzenie fanastyczne, widmowe? Czy była w tym ręka ludzka, czy też moc nadprzyrodzona? Może blady Barrymore wie o tym zdarzeniu daleko więcej, niż mówi? Jakiekolwiek jest rozwiązanie zagadki, ostatnim jej słowem – zbrodnia.”

Mity. Podania. Legendy. Baśnie i historyjki na dobranoc. Opowieści, które otaczają człowieka od najmłodszych lat. Przekazy ustne, które idą za nami, od wieków. Przechodzą z pokolenia na pokolenie, zakorzeniają się i zostają na zawsze. Uczą, bawią i ostrzegają przed zgubnym kuszeniem ciemnej strony rzeczywistości. Przecież w każdej legendzie siedzi ukryte ziarnko prawdy, nawet jeśli ta prawda nie do końca jest jeszcze zrozumiała, a umysł słuchacza czy czytelnika nie potrafi jeszcze pojąć jej w pełni. Bywa, że takie opowieści potrafią ożywać. Przenoszą się do naszego świata, wyzierają z zakątków wyobraźni i zdeformowane stają się nagle trójwymiarowe. Namacalne i dotykalne. Zazwyczaj ich element paranormalny jest niczym innym jak zwyczajnymi pozorami, „dymami i lustrami”, a tajemnica przestaje rychło być tajemnicą, bo stoi za nią jedynie, lub aż – człowiek. A człowiek lubi teatr. Lubi zmieniać maski. Kiedy bawi się sekretami, kiedy wdraża w życie coś, co powinno pozostać jedynie w sferze słów, eterycznych symboli, nigdy czynów, wtedy może zrobić się naprawdę niebezpiecznie.

O legendzie, która ożywa i sieje postrach na brytyjskim ustroniu opowiada kultowa już (i tutaj zdecydowanie przymiotnik „kultowy” jest konieczny) powieść z cyklu o najznamienitszym detektywie wszech czasów, Sherlocku Holmesie, zatytułowana „Pies Baskerville’ów” autorstwa Sir Arthura Conan Doyle’a. Ani autora, ani samej postaci nie muszę z pewnością Wam przedstawiać. Wybitna seria detektywistyczna, postać uwielbiana, opowieść filmowana, incenizowana i przestawiona na setki możliwych sposobów. A jej założenie jest przecież tak niezwykle proste, chociaż mroczne, bo przenikające naturę człowieka, który jest w stanie zrobić wszystko z żądzy zysku. Ten może na przykład manipulować wyobraźnią. Może stworzyć iluzję, która będzie równie groźna, co jej rzeczywiste odniesienie. Może zabić mamiąc mirażami, w taki sposób, że sama ofiara nigdy nie zorientuje się, czemu przyszło jej umierać i co, bądź kto się ku temu przyczynia. Dobrym miejscem na wypróbowanie tej teorii może być na przykład hrabstwo Devon i stara rodzinna klątwa, która podobno ciąży nad członkami pewnego starego rodu. Klątwa, którą podpiera od lat pewna miejscowa legenda.

Od ponad dwustu lat stary brytyjski ród Baskerville’ów prześladuje śmiertelne fatum. Wszyscy spadkobiercy giną w tajemniczych i często brutalnych okolicznościach. Okoliczni mieszkańcy przypisują ten porządek rzeczy odległym występków niejakiego okrutnego Hugona, który w szale i uniesieniu przegonił na śmierć uciekającą przed nim dziewczynę, napuszczając na nią sforę psów. Ciało dziewczyny zostaje znalezione na odległej polanie, tuż obok niej ciało samego Hugona, a nad nim – diabelskiego brytana o krwiożerczym spojrzeniu. Od tamtej pory wszystko jest nie tak, a na domiar złego nagłą śmiercią umiera dobroczyńca rodu Baskerville’ów – Charles. Na dokładkę, jak gdyby tego było już mało, powraca legendarny pies. Na trzęsawiskach słychać nocami wycie. Czasami bestia ukazuje się tuż po zmroku i ujada, siejąc postrach. A do siedziby rodu ma powrócić ostatni dziedzić – sir Henry. I tak wkracza do akcji Sherlock Holmes wraz z nieodłącznym Watsonem, by uchronić nowego spadkobiercę majątku przed niechybną śmiercią.

To co najbardziej fascynuje, to mechanizm trwania legendy potwornego psa, gigantycznego ogara, w którego cieniu żyje cała rodzina Baskerville’ów od chwili pogromu okrutnego Hugona. Dzieciom opowiada się tę historię do poduszki, ku przestrodze, niczym horror, który w każdej chwili może także stać się ich udziałem. Każdy nagły zgon przypisywany jest klątwie i siłą rzeczy staje się napędzającą się samoistnie przepowiednią. Rodzi się zabobon i paniczny strach, który jest na tyle zaraźliwy, że bez problemu przenika do otoczenia i dołącza do miejscowego folkloru, niczym jakieś chochliki, czy diabły na rozstajach dróg. Wiadomo, oczywista prawda z najoczywistszych – nie chadza się na wrzosowiska po zmroku. Nie i już. Tylko wcale nie dlatego, że grząskie bagienne tereny mogą wciągnąć nieuważnego podróżnego, wcale nie dlatego, że ścieżki bywają tam zwodnicze, ale dlatego, że nocami poluje diabelski pies. Absurdalne i dziwne. Perfekcyjna pożywka dla zapalonego detektywa.

W „Psie Baskerville’ów” niezwykle intensywny jest ten element, który nazwać można „efektem przeniesienia”. Sir Conan Doyle dosłownie hipnotyzuje czytelnika słowami w taki sposób, że gdy doktor Watson po raz pierwszy staje na ziemi hrabstwa Devon, my stajemy tam razem z nim. W nozdrzach czuć mokradła, przed oczami rozciągają się wrzosowiska i trzęsawiska, a chłodne jesienne powietrze przenika nozdrza. Mrok snuje się wraz z mgłami, noc staje się jeszcze ciemniejsza, a cisza, którą przerywa wycie z oddali – jeszcze gęstsza. Efekt jest piorunujący – prawie, prawie wkraczamy do rezydencji rodowej Baskerville’ów, z bijącym sercem i rozszerzonymi ze strachu oczami, bo czujemy, ba, wiemy już, że legenda ożyła i coś krąży po wrzosowiskach, by zbierać krwawe żniwo. Czytelnik zostaje tak wmanewrowany w zagadkę, że rozwiązywanie jej i dochodzenie po przysłowiowej nitce do kłębka staje się niesamowitą zabawą, chociaż kiedy idzie o czyjeś życie, nawet wyimaginowane, to „zabawa” brzmi zbyt psychotycznie. Raczej intrygującą rozrywką, która daje szansę być Sherlockiem, Watsonem i poszczególnymi postaciami jednocześnie.

„Pies Baskerville’ów” zawiera w sobie idealnie skomponowaną miksturę mroczno-detektywistycznych składników, dzięki którym powieść Sir Arthura Conan Doyle’a staje się wymarzoną wręcz lekturą na zimne, jesienne wieczory, gdy wichry szaleją za oknem, deszcz dudni o szyby, a gdzieś w oddali może słychać jakiś przypadkowy krzyk. Nakierowana wyobraźnia wykreować może nawet wtedy wycie psa wśród ociekających strug wody… Rewelacyjna kreacja niezapomnianych postaci, brytyjski humor jedyny w swoim rodzaju, intryga, która stopniuje napięcie, by zadudnić na sam koniec i przede wszystkim – groza. Groza, która nie budzi się wcale ze strachu przed tym co mityczne, a jednocześnie niesamowite, co wyszło z tej drugiej strony lustra, ale przed tym, co jak najbardziej realne. Groza, która wynika z przemocy człowieka. Wraz z Sherlockiem wiemy, że to nie przelewki, gdy ktoś, nagle i znienacka ożywia legendę do swych własnych celów – wtedy nic już nie jest przypadkowe. Wskazówki zegara tykają, czas przyspiesza niebezpiecznie, a prawdziwa ofiara, nie bohater baśni, zaczyna walkę o życie.

O.

*A kto chce się przerazić i samemu rozwiązać zagadkę psa szalejąceo po wrzosowiskach, ten znajdzie „Psa Baskerville’ów” zupełnie za darmo, po polsku na stronie Wolnych Lektur TUTAJ. 🙂

„Kaïken” Jean-Christophe Grangé

Bombla_Kaiken

 

„Japonia działa jak trucizna. (…) Japonia odgrywała na Zachodzie rolę sztucznego ujścia, rozładującego napięcie. Zamiast zastanowić się nad tamtejszymi problemami, snuto rojenia o azjatyckim edenie, japońskim ideale, pełnym spokoju i równowagi.”

Japonia. Kraj Kwitnącej Wiśni. Oczami wyobraźni widzimy spacerujące gejsze pod papierowymi parasolkami, a wokół ich drobnych sylwetek otulonych jedwabnymi kimonami wirujące różowe płatki kwiatów. W uszach rozbrzmiewają samurajskie okrzyki i prawie słychać głosy pojedynków, drgającą stal ostrych jak brzytwa mieczy. Ogrody zen, których niezwykłe projekty odbierają dech w piersiach. Skomplikowane układy ikebany. Wnętrza, w których nie ma nic ponad to, co ma być. Ceremonia herbaty. Przepisowe ukłony. Delikatne uśmiechy. Dziesiątki codziennych rytuałów, których tajemniczość i skrupulatność wykonywania tak bardzo kusi przytłoczonych nadmiarem gaijinów, czyli cudzoziemców. Po drugiej wojnie światowej, gdy w ten magiczny świat legend i kodeksów, jakim była Japonia, wtoczyły się buciory turystów, ci zachłysnęli się tym, co oferowała orientalna część cywilizacji, a Japończycy nauczyli się wystawiać swoje rytuały na sprzedaż, już w wersji pop, nieświadomym niczego klientom.

O zgubnych skutkach orientalnych obsesji, o dziedzictwie kulturowym, od którego nie sposób uciec oraz o genach, których nic nie pokona opowiada doskonale skonstruowany thriller Jean-Christophe’a Grangé zatytułowany „Kaïken”. Japonia staje się punktem wyjścia dla fabuły opowieści, jest jego podstawową osią i tłem, w którym operują poszczególni bohaterowie. Japonia jako kraj i jako kultura, której elementy wykorzystał autor, by w pełni wykreować swoją główną postać, oficera policji – Olivera Passana. Ten, tak w życiu prywatnym, jak i w pracy, stara się, po części świadomie, po części intuicyjnie, postępować według zasad etycznych samurajów, czyli kodeksu wojownika – bushidō. Otacza się wszystkim co japońskie, począwszy od przedmiotów codziennego użytku, a kończąc na żonie, Naoko, która co prawda odrzuca japońskie tradycje, jednak idealnie wpisuje się w nowoczesny wizerunek Japonki. Passan jest wojownikiem, oddanym policji i sprawom, których się podejmuje. Jednak jego życie w doskonałej, niemniej totalnie sztucznej japońskiej bańce, powoli pęka i rozpada się w gruzy. A na dodatek, szalony morderca szaleje po dzielnicach Paryża i w bestialski sposób morduje kobiety w ciąży.

Passan wie, kim jest zbrodniarz. Wie to również czytelnik, który podąża z policjantem jego tropem. To pierwsze śledztwo, które wydaje się być głównym wątkiem powieści, tak naprawdę służy przede wszystkim temu, by pokazać czytelnikowi kim jest Passan, czym kieruje się w życiu i jakie wartości wyznaje. To także dobra okazja, by poznać jego rodzinę, obserwować jej rozpad, a także przyuważyć relacje pomiędzy nim a współpracownikami. Passan jest bezkompromisowy, często impulsywny, jednak zawsze honorowy. Poszukiwanie dowodów, które pomogą mu ująć szaleńca, ale i jego te poszukiwania zabiorą w podróż w przeszłość, do czasów swojej młodości, dzieciństwa, osamotnienia. Kultura Japonii stała się jego punktem zaczepienia, odegrała niezwykle istotą rolę w budowaniu jego światopoglądu i określiła go jako człowieka, jakim jest teraz. Gdy śledztwo dobiega końca, a okazuje się, że ktoś wciąż zagraża jego rodzinie, Passan już nie stanowi dla nas tajemnicy i będąc przekonanym o jego prawości możemy bez uprzedzeń towarzyszyć w rozwikłaniu tajemnicy, która tym razem dotyczyć będzie jego własnego, małego świata.

Grangé zdecydował się na nietypowy sposób prowadzenia fabuły. Ten, kto w dedukcyjny sposób, po nitce do kłębka, niczym legendarny Sherlock Holmes lubi zbierać strzępki informacji, cenne wskazówki i znajdować niepasujące elementy, by tuż przed finałem wykrzyknąć „Już wiem, kto jest mordercą!”, udowadniając to na sto różnych sposobów, ten po lekturze „Kaïkena” może być zawiedziony. Czytelnik przez cały czas pozostaje nieświadomy, bo po prostu autor nie dzieli się z nim informacjami. Tak jak nasz bohater Passan, tak i my skupiamy umysł na zupełnie innych kwestiach, bo w ogóle nie bierzmy pod uwagę rozwiązania, jakie serwowane jest nam na samym końcu. Z jednej strony taki zabieg tworzy naprawdę intrygujący element zaskoczenia, a z drugiej drażni, bo przecież wydawało się, że to będzie historia o zupełnie czymś i kimś innym. Grangé mami czytelnika genetyką, mami legendami o feniksach i odrodzeniu, ale tak naprawdę kluczem do całej intrygi jest właśnie Japonia i tytułowy kaïken – rytualny nóż żon samurajów, którym popełniały Jigaki – honorowe samobójstwo.

Passan jak nowoczesny samuraj, walczący dla ukochanej ojczyzny, niosąc sprawiedliwość, kieruje się zasadami, których ze świecą szukać wśród współczesnych. Niestety, jego japońska fascynacja, która w trudnych chwilach dała mu oparcie, którego potrzebował, z biegiem lat zamieniła się w chorobliwą obsesję, w której wszystko musi działać według jednego prawidłowego, wyobrażonego przez niego wzorca. I ta obsesja, jak również zakotwiczenie w marzeniu o nieistniejącej Japonii, sprawiają, że Passan traci rozeznanie w tym co realne, namacalne, a tym, co jedynie wyobrażone. Ma piękną, kochającą żonę, ale tylko dlatego, że w jego oczach nie stanowi doskonałej żony samuraja, tylko dlatego, że odrzuciła po części japońskie tradycje – on odrzuca ją. Wydaje mu się, że jest bardziej japoński od Japonki, przez co traci rozeznanie i nie zauważa, że ideał, który sam sobie stworzył w głowie, był tylko rojeniem, mrzonką gaijina o orientalnej krainie, której nigdy nie było.

„Kaïken” Jean-Christophe’a Grangé to brutalny thriller, który od początku do końca trzyma w napięciu, a dzięki meandrom i zawijasom fabularnym sprawia, że nie można się od niego oderwać. Pomimo, iż początkowe wątki mają jedynie przedsmak tego, co dzieje się naprawdę, a nic nie zapowiada finału, to czytelnik spragniony wyjątkowych wrażeń i mocnej intrygi będzie zadowolony i w pełni usatysfakcjonowany. Do myślenia daje cała japońska otoczka, sztucznie wykreowany świat, w którym schował się Passan, żeby nadać swojemu życiu głębszy sens. To takie krzywe zwierciadło całej zachodniej cywilizacji, która zamiast szukać ukojenia w swoich korzeniach, wyprawia się na daleki wschód, by tam, w zupełnym niezrozumieniu podstawowych zasad, czerpać garściami powierzchowne elementy i w groteskowy sposób nadawać im większe znaczenie. Cała filozofia zen, wabi-sabi, tradycje samurajów i gejsz – cała kultura Japonii – to wyłącznie jej dziedzictwo i przeszłość, którego nie pojmie żaden gaijin, żadna przebrana za postać z mangi dziewczynka, żadna upozowana na uroczą Japonkę kobieta. Kraj Kwitnącej Wiśni na zawsze pozostanie tajemnicą, a jego sekrety – za wyuczonym, dyskretnym uśmiechem jego mieszkańców.

O.

 

„Szachownica Flamandzka” Arturo Pérez-Reverte

Bombla_SzachownicaFlamandzka

 

„A więc szachy mogły być i takie – pomyślał młodzieniec grający czarnymi. Ostatecznym upokorzeniem, niezasłużoną klęską, nagrodą dla tego , kto niczym nie ryzykuje. Tak to odczuwał w owym momencie, siedząc przed szachownicą, na której widać było nie tyle porozstawiane głupie bierki, ale namacalne odbicie ludzkiego losu, życia i śmierci, bohaterstwa i ofiary.”

Ktoś powiedział kiedyś, że szachy to więcej niż zwykła gra, czy rywalizacja. Szachy to wojna, teatr i śmierć. Gra królów. Rozrywka władców. Walka dwóch wielkich umysłów. Gra, w której nie liczy się jedynie przyswojenie zasad i umiejętność posługiwania się bierkami, ale przede wszystkim inteligencja, spryt i strategia. Szachownica to nie tylko plansza. To życie samo w sobie. Alegoria istnienia i walki o przetrwanie. Dwie przeciwległe armie, dwóch królów – czarny i biały, w otoczeniu swojej wyrafinowanej świty. Każda rozgrywka to bitwa o wszystko. Nieskończona liczba kombinacji, wyrachowanie posunięć, dreszcz emocji. To czysty artyzm i triumf myśli nad działaniem. Szachami można odegrać każde posunięcie. Wbić każdy sztylet. Zmiażdżyć każdego przeciwnika. Czysto i bezboleśnie. Albo podstępem. Kryjąc się za jedną figurą, a pozorując ruch zupełnie innej. Cierpliwie. Bez pośpiechu. Bo przecież nie ma się dokąd spieszyć. I tylko zakończenie jest zawsze jedno. Tak samo przewidywalne. Szach, mat! I opada kurtyna.

O niesamowitej partii szachowej sprzed pięciuset lat opowiada wyjątkowy thriller Arturo Pérez-Reverte z 1990 roku zatytułowany „Szachownica Flamandzka”. To historia ukrytej tajemnicy, której rozwiązania doszukiwać trzeba się nie tylko na samej szachownicy, ale w rzeczywistości, której ta szachownica stała się odzwierciedleniem. A może na odwrót? To rzeczywistość dopasowała się do układu bierek? Jakkolwiek by nie było, szachownica posłużyła pisarzowi za punkt wyjścia. Stała się kluczem do rozwiązania zagadki morderstwa sprzed wieków i odpowiedzią na zbrodnie, które dzieją się tu i teraz, wikłając bohaterów w coraz to wymyślniejsze konfiguracje, niosąc nieubłagane zagrożenie z każdej możliwej strony. Tylko jedna figura może przetrwać. Tylko jeden król zwyciężyć.

Julia jest młodą konserwatorką dzieł sztuki i pewnego dnia trafia jej się prawdziwa malarska perła – obraz Partia Szachów flamandzkiego artysty Pietera van Huysa. Dzieło niebawem ma zostać wystawione na aukcję, a celem Julii ma być jak najpiękniejsze odświeżenie całości, tak by zyskał najwyższą możliwą cenę. Wielkim zaskoczeniem okazuje się odkrycie pod warstwą farby tajemniczej inskrypcji, łacińskiego pytania, zagadki: Kto zabił rycerza? Obserwując scenę z obrazu, a w szczególności szachownicę, która tworzy jego serce, prawidłowo przetłumaczone pytanie może także brzmieć: Kto zbił konika? Pytanie intrygujące i fascynujące, tym bardziej, gdy wziąć pod uwagę historyczne tło w jakim powstała Partia Szachów i postacie na niej przedstawione. Ktoś zginął, ktoś kogoś zabił, a odpowiedzi należy wyszukać poprzez rozegranie rozgrywki z obrazu. Julii pomaga wieloletni przyjaciel i opiekun antykwariusz Cesar oraz wybitny szachista Muñoz, który rekonstruuje kolejne ruchy i odkrywa  sekrety. A wokół nich zaczynają ginąć kolejne osoby, bo ktoś przenosi partię z obrazu do prawdziwego życia, w którym rolę bierek odgrywają kolejni bohaterowie.

Współczesnych czytelników zaskoczyć może niespieszne tempo akcji i  spokój w jakim rozgrywają się wydarzenia w „Szachownicy Flamandzkiej”. Nie ma tu pościgów. Nie znajdziecie strzelanin, czy pogoni. Nikt nie krzyczy. Nawet śmierć przychodzi po cichu. Bardzo teatralnie i pokazowo. Po florencku, jak powiedziałby jeden bohaterów. Kolejne ruchy bierek, kolejne ruchy postaci. Metodycznie i z rozmysłem. Działania są wymierzone i wyliczone. Próba odpowiedzi przeciwników przewidziana w kilku możliwych wariantach. Jest w tym wyrachowanie i swoista magia znana jeszcze sprzed ery totalnej cyfryzacji wszystkiego. Kiedy nie było zdobyczy najnowszej techniki, a życie toczyło się spokojniej, szczególnie w środowisku artystów, marszandów i antykwariuszy. W końcu partię szachów najlepiej rozgrywa się z realnym przeciwnikiem, któremu można, gdy skonfrontowany, bez przeszkód spojrzeć w oczy. Przeciwnikiem namacalnym, który, nawet jeśli niewidoczny, ukryty w cieniu, to wciąż tam jest, a jego ruchy wypływają z emocji i pożądania zwycięstwa. Z pragnienia śmierci przeciwnika. To wszystko nadaje fabule thrillera Reverte niezwykłej tajemniczości. Również lekkiego sznytu retro, chociaż minęło dopiero niecałe ćwierćwiecze odkąd „Szachownica flamandzka” powstała.

Kluczem do rozwikłania całości jest oczywiście tytułowa szachownica. Kto nie zna reguł szachowych z pewnością z początku zgubi się w zagadce, dlatego też warto sobie odświeżyć zasady i przynajmniej zapoznać się z podstawowymi ruchami, jakie mogą wykonywać poszczególne bierki szachowe, tym bardziej, że ich realne odzwierciedlenie znajdujemy w bohaterach powieści. Jest Czarna Królowa i Biała Królowa, są rycerze, koniki i wieże. Nawet piony się tam gdzieś kręcą, tak by wypełnić miejsca pomiędzy głównymi graczami. W partii rozgrywanej na obrazie van Huysa, tak jak w sumie każdej partii szachów, odczuć można przemoc. Potrzebę zadania bólu, osaczania przeciwnika, tak by w najmniej sprzyjającej dla niego chwili – zadać ten ostateczny cios.

„Szachownica flamandzka” Arturo Pérez-Reverte  to thriller inteligentny i dopracowany do perfekcji. Jest coś takiego w atmosferze tej powieści, co stwarza pozory jakoby to właśnie my, czytelnicy, bierzemy udział w partii rozgrywanej między bohaterami. Wrażenie to podkreśla też sam obraz mistrza van Huysa, który wciąga bez reszty i działa na wyobraźnię, chociaż nigdy nie widzimy całości, jedynie rozrysowane przez Muñoza schematy kolejnych ruchów szachownicy. Czujemy się częścią całej tej intrygi, główkujemy i próbujemy przewidywać co za chwilę się wydarzy, której bierce przyjdzie zniknąć z planszy. Rozwiązanie akcji jest zaskakujące i świetnie wytłumaczone, chociaż nie polega wcale na pościgu, pogoni, czy jakiejkolwiek gonitwie za mordercą, ale kontynuuje styl całości powieści i nagle wychodzi poza ramy obrazu, poza ramy fabularne, odpowiadając na kolejne pytania. Na zakończenie możemy mieć poczucie wygania z tego pięknego, pełnego sekretów świata sztuki, gdzie nic nie jest oczywiste, wszystko i wszyscy mają dwie twarze, nie ma jedynie czerni i bieli, jak na szachownicy, ale wiele odcieni szarości. Tak jak w prawdziwym życiu.

O.

„Seed” Ania Ahlborn

Bombla_Seed

 

„He knew, firsthand, that the devil was real; he’d seen it with his own two eyes. But he’d never seen God. He’d never felt God. He’d never been helped by God. For all he knew, wickedness was strong enough to exist in a world without good.”

Istnieje takie prostoduszne powiedzenie, że podobno „dzieci nigdy nie kłamią”.  Zawsze mówią prawdę, bo nie są zdolne do oszukiwania z rozmysłem. Z natury są naiwne i bezbronne. Biedne i podatne na negatywne wpływy z zewnątrz, na ponury świat dorosłych, który odbiera im tą założoną z góry niewinność, krzywdząc je tym samym bezpowrotnie. Chciałoby się wierzyć, że tak jest naprawdę, chociaż zdrowy rozsądek i własne wspomnienia negują takie poczciwe myślenie o dziecku. Jednak powiedzmy, idąc tym tokiem myślenia, że jeśli dziecko kłamie, jeśli z premedytacją krzywdzi i cieszy je cierpienie innych, to w takim razie jest z takim dzieckiem coś mocno nie tak. Jakaś dewiacja. Jakaś perwersja. Odchylenie od normy. Dzieje się z nim coś zdecydowanie niedobrego, czemu należy zaradzić od razu, z miejsca, nie ignorując zmian i szybko znajdując rozwiązanie problemu. A co jeśli problem nie jest wcale taki oczywisty? Jeśli wynika z uwarunkowań genetycznych? Jakiejś skazy, rodzinnego piętna, klątwy, która przechodzi z pokolenia na pokolenie?

O terrorze i przekształceniu się dziecka w potwora opowiada Ania Ahlborn w powieści zatytułowanej „Seed”. Jest coś przerażającego w dziecku, które z dnia na dzień staje się kimś innym. Kimś, kogo jego najbliżsi już nie potrafią rozpoznać. Ból, cierpienie, bezdenny strach rodzi  się tak nagle, że rodziny rozpadają się w oka mgnieniu, nie potrafiąc zrozumieć co się dzieje. Wypierają prawdę, nie mogąc pogodzić się ze smutną rzeczywistością. Czasami taka zmiana przychodzi z czasem, czai się w dziecku i wraz z nim rośnie, by w końcu wyjrzeć na światło dzienne. A czasami przydarza się coś tak silnie wpływającego na umysł dziecka, że przekształcenie zachodzi od razu, a organizm potrzebuje zaledwie chwili, by się przystosować. Takim wydarzeniem może być na przykład wypadek. W środku nocy. W sercu bagiennej Luizjany, gdzie ciemność jest ciemniejsza niż gdziekolwiek indziej, a wody w bayou bulgoczą cicho.

Rodzina Winterów, powraca do domu po uroczym urodzinowym dniu najmłodszej córeczki. Zapadła noc. Oprócz Jacka, który prowadzi bezpiecznie samochód przez mroczne ścieżki wzdłuż bagien, wszystkie trzy kobiety jego życia – żona Aimee, córka Abby i najmłodsza Charlie – smacznie śpią wokół niego. Nagle na drogę wybiega coś, nie-zwierzę, ale też nie-człowiek, co spogląda prosto w oczy Jacka i znika w ciemnościach. Niestety pojawienie się tego czegoś na drodze wymusza w kierowcy automatyczny obrót kierownicy i samochód koziołkuje wzdłuż drogi. Krzyk, płacz, histeria, ale nikomu nic się nie stało. Przynajmniej tak się wszystkim wydaje, bo Charlie również widziała oczy na drodze. I pustkę, którą w sobie kryły. Od tego dnia życie Winterów zamienia się w koszmar. Coś zaczyna się dziać z dziewczynką, a jej zachowanie niebezpiecznie zaczyna przypominać Jackowi jego własne wspomnienia z dzieciństwa, gdy jeszcze mieszkając w Georgii z rodzicami, odnalazł dziwne cmentarzysko wśród drzew, a pewnego dnia poczuł na sobie wzrok tego co czaiło się wśród nagrobków. Teraz to jego najukochańsze dziecko dotyka to, czego on nie potrafił pokonać w przeszłości.

Ania Ahlborn stworzyła opowieść, którą można odbierać na dwa różne sposoby i każdy z nich będzie w pełni uzasadniony.  Z jednej strony, „Seed” można wziąć całkiem dosłownie – dziewczynka została opętana przez demona, tak jak kiedyś opętany został jej ojciec i prawdopodobnie ta makabryczna kronika opętań ciągnie się wstecz, wzdłuż całego drzewa genealogicznego jego rodziny. Z drugiej zaś strony, cień, który krąży nad rodziną Jacka nie ma wcale zbyt wiele wspólnego z nadprzyrodzonym, ale jest po prostu uwarunkowaniem genetycznym, chorobą, która atakuje nagle, poprzedzona traumatycznym wydarzeniem. Losy bohaterów zarysowane są na tyle subtelnie, wszelkie wzmianki i wskazówki są tak dwuznaczne, że właściwie to od czytelnika zależy, którą wersję wydarzeń wybierze. Luizjana jawi się jako kraina, gdzie to co nierealne, nie z tego świata, przenika do rzeczywistości, a zjawiska paranormalne są codziennością jej mieszkańców. Znaleźć można tu voodoo, dziwne pogańskie wierzenia ludzi z bagien, a nad wszystkim czuwa jeden Bóg chrześcijan, którzy krzyżem i modlitwami co niedzielę próbują uchronić się od złego, mając nadzieję, że diabeł nie wyjdzie z otaczających ich drzew.

Całe założenie tej historii wychodzi jednak z jednego podstawowego pytania: „Czy Bój istnieje?” Bóg w tym pytaniu oznacza spersonifikowane dobro, siłę, która swoją mocą potrafi zniszczyć wszelką niegodziwość. Bóg nie przynależy tu do konkretnej religii, czy wierzeń – chodzi o symbol, o podstawę istnienia. Bohaterowie „Seed” zostają skonfrontowani ze złem w czystej postaci, które, na przekór ich logice, wyłania się z tego co najczystsze i pełne radości – z sześcioletniej dziewczynki. To jest jak koszmarna iluzja, jakaś sztuczka dla kochających rodziców, którzy nie potrafią zrozumieć, że dziecko może przekształcić się w sadystę, a nawet w mordercę jeśli zechce. Bo przyznanie się do tej przemiany automatycznie neguje istnienia ostatecznego dobra. Łatwiej jest poszukiwać nadprzyrodzonego, tajemniczej choroby, czy miejscowej traumy. O wiele łatwiej przyjąć założenie, że to chwilowa zmiana i zwykła tabletka, czy szczery uśmiech mogą ją odwrócić. Wypierają psychiczną chorobę, której objawem jest bezkresne okrucieństwo. „Demon” dręczący Charlie jest tym samym „demonem”, który dręczy Jacka. W ich oczach przybiera konkretny kształt i ma konkretny głos. Ojciec i córka są opętani, a przez to ciężko chorzy i nikt nie jest w stanie im pomóc, dopóki oni sami nie zaczną nazywać rzeczy po imieniu.

„Seed” czyta się z zapartym tchem, przy ostro rozjarzonych światłach, tak, by żaden niespokojny, drgający cień nie pojawił się w żadnym kącie. Przemiana Charlie działa na wyobraźnię, włącza czerwone światełko, gdzieś w zakamarkach umysłu. Zmusza do zastanowienia się nad kwestią zła – czy jest wrodzone, czy może nabyte? Tak samo nad kwestią dobra, bo jeśli nie ma konkretnych dowodów, to czy można być dobra pewnym? Ania Ahlborn, której „The Bird Eater” równie przekonująco przeraża realnością wydarzeń, potrafi w jedynie sobie znany sposób wykreować grozę z pozornie niegroźnych sytuacji. Wtłoczyć diabła tam, gdzie wydawałoby się, że nie powinien wcale się pojawić. A po lekturze pozostaje uczucie, że trzeba od czasu zerknąć przez ramię, czy coś nie czai się wśród gałęzi, nie przebiega za drzewami, nie wyczekuje, by dorwać nas w swoje szpony i wciągnąć do królestwa ciemności.

O.

„Troje” Sarah Lotz

Bombla_Troje

 

And I heard, as it were, the noise of thunder:
One of the four beasts saying: „Come and see.” And I saw.
And behold, a white horse.

(…)Hear the trumpets, hear the pipers.
One hundred million angels singin’.
Multitudes are marching to the big kettle drum.
Voices callin’, voices cryin’.
Some are born an’ some are dyin’.
It’s Alpha’s and Omega’s Kingdom come.

(…) And I heard a voice in the midst of the four beasts,
And I looked and behold: a pale horse.
And his name, that sat on him, was Death.
And Hell followed with him.

„The Man Comes Around” Johnny Cash

Teorie o końcu świata, wymarciu życia i rozpadzie cywilizacji fascynują od początków ludzkości. Wydawać by się mogło, że każda epoka, każda poszczególna era, tak kilka tysięcy lat temu, jak i dzisiaj, miała swoich proroków apokalipsy zwiastujących koniec dziejów. Różnica jest jednak znacząca, bo przecież millenia temu nie było mediów, nie było Internetu, a wieści, plotki i wiadomości przenosiły się w o tyle mniejszym tempie, że ostatecznie nie wzbudzały ogólnoświatowej paniki, czy w ogóle większego zainteresowania. Każdy wierzył w swoją własną, odrębną wersję, ograniczoną do danej społeczności. Wszystko zaczęło się zmieniać wraz z popularyzacją druku i rozpowszechnieniem jednej z najbardziej wpływowych książek na świecie, czyli Biblii, której Księga Objawienia Św. Jana wznieciła masową wyobraźnię, a znaczenie tego proroczego tekstu możemy obserwować nawet dzisiaj, w XXI wieku. Szalone interpretacje, nadinterpretacje odłamów poszczególnych kościołów, sekt i ugrupowań religijnych prześcigają się w wywoływaniu chaosu na masową skalę, w różnych odstępach czasowych i udowadniają tym samym, że prawie nic nie zmieniło się w mentalności współczesnego człowieka.

A gdyby proroctwa Apokalipsy okazały się prawdziwe? Gdyby wszystkie „znaki na niebie i ziemi” zwiastowały koniec dziejów i nadejście Sądu Ostatecznego? Gdyby wydarzyło się coś, co zapowiada przybycie czterech jeźdźców, co więcej, gdyby zaistniała możliwość, że oni naprawdę zeszli na ziemię i właśnie już teraz zbierają swoje żniwo? O zbiorowej panice, religijnych obsesjach i medialnych rozgrywkach tuż po katastrofie opowiada niezwykła powieść Sary Lotz zatytułowana „Troje”. To książka w książce. Opowieść w opowieści, a w zasadzie reportaż w powieści. Oczywiście reportaż jak najbardziej fikcyjny, ale taki, w który w jakiś mroczny sposób czytelnik jest w stanie uwierzyć. Bo pisarce, czyli Sarze Lotz, która stworzyła autorkę swojego reportażu, czyli Elspeth Martins, udało się w tych często owładniętych zbiorową paranoją czasach przedstawić historię jak najbardziej prawdopodobną. I przez to właśnie przerażającą i porażającą wyobraźnię. Czy jest tu kontrowersja? Z pewnością. Czy wywołuje dreszcze? Oj, zdecydowanie. O „Trojgu” trudno zapomnieć, bo doskonale odpowiada na pytanie „dokąd zmierzamy?”, w epoce wielkich przedsięwzięć, religijnych wojen i niewypowiedzianych konspiracji, które każdy chce zdemaskować.

A wszystko zaczyna się w pewien czwartek, nazwany Czarnym Czwartkiem, gdy w różnych miejscach na ziemi, w minimalnych odstępach czasu, mają miejsca cztery katastrofy samolotowe. Makabryczności wydarzeniu dodaje fakt, że wypadki przeżyły cztery osoby – troje dzieci i jedna kobieta, która wkrótce umiera, gdy na miejsce przybywają już ekipy ratunkowe. No właśnie – troje dzieci. Chłopiec z Japonii, chłopiec ze Stanów i dziewczynka z Wielkiej Brytanii. Przypadek? Cud? Szczęśliwe zrządzenie losu? Giną setki osób, ale oczy całego świata zwracają się właśnie ku tej niezwykłej trójce, która wkrótce staje się symbolem, a nawet fenomenem na globalną skalę. Powstają coraz bardziej nieprawdopodobne teorie – nieśmiertelne ufo, ataki terrorystyczne, polityczne konspiracje i wreszcie, najważniejsza wizja, która z czasem zyskuje największe poparcie, czyli rychłe nadejście Sądu Ostatecznego i tym samym koniec cywilizacji. Wszystkie wiadomości z tego przejściowego, ale jakże intensywnego w zmiany okresu, zebrała bohaterka powieści Lotz i to dzięki niej my czytelnicy mamy szansę je poznać.

Szalona teoria czterech jeźdźców zostaje wyniesiona przez skrajne ugrupowania religijne z jednym z kaznodziei Ruchu Dni Ostatnich na czele, by poprzez płomienne kazania, propagandę i obłąkane transmisje przekazywać coraz to nowe teorie udowadniające, że trójka ocalałych to wcielenia Wojny, Zarazy i Głodu, które wkrótce rozprzestrzenią się na całą kulę ziemską, przejmą dowodzenie (tak metaforycznie, jak i dosłownie), by sprowadzić ostatniego, niewidzialnego jeźdźca (którym miał być podobno chłopiec, który niby przeżył katastrofę czwartego samolotu w Afryce), czyli Śmierć. Co jest prawdą? Kim i czym jest Troje? Czy to zwyczajne dzieciaki, które faktycznie „cudem” ocalały, czy może ich życie niesie za sobą jakąś głębszą tajemnicę? Czy świat faktycznie stoi u progu zagłady i powinien szykować się na koniec dziejów? Najbardziej intrygujące jest to, że odpowiedzi na te pytania, a przynajmniej ich większą część, autorka daje nam już w pierwszym, promującym „Troje” rozdziale, zanim opowieść przejmie reportaż Elspeth Martins. Czytelnik ma wgląd w jedną z katastrof Czarnego Czwartku i obserwuje ją z oczu kobiety, której niby udaje się przetrwać sam upadek, ale obrażenia są zbyt wielkie i umiera wkrótce po zderzeniu z ziemią. Niemniej coś się jej wydaje. Coś widzi i o czymś próbuje powiedzieć w swoim przedśmiertnym nagraniu. A reportaż o fenomenie Trojga to już podsumowanie całości. Analiza i synteza najważniejszych faktów, jej prywatnych domysłów, zeznań świadków i innych dowodów zebranych przez bohaterkę, która sama chce dociec się prawdy. Za wszelką cenę.

„Troje” Sary Lotz jednocześnie straszy, zasmuca i zmusza mocno do myślenia. Przedstawia opowieść o świecie już po katastrofie, a tak naprawdę katastrofach, które tylko rozniecają płomień i podburzają sytuację polityczno-społeczną tak intensywnie, że czujemy nieuchronność pewnych zdarzeń. Taki efekt kuli śniegowej, która rozpędza się i zbiera największe absurdy, wyolbrzymiając je, nadmuchując do niebotycznych rozmiarów, aż same staną się prawdami objawionymi. To smutna perspektywa dla ludzkości. Smutna perspektywa dla wiary. Mroczna i niepokojąca.

O.

*Za egzemplarz recenzencki „Trojga” ślicznie dziękuję wydawnictwu Akurat.

 

„Gone Girl” Gillian Flynn

Bombla_GoneGirl

 

„It’s a very difficult era in which to be person, just a real, actual person, instead of a collection of personality traits selected from an endless Automat of characters. (…) I would have done anything to feel real again.”

Opowiem Wam pewną historię. Chłopak poznaje dziewczynę. Albo dziewczyna poznaje chłopaka. Zupełnie obojętne, bo to bardzo przypadkowe spotkanie. A jednak takie, które zmieni ich życie na zawsze. Chłopak zakochuje się w dziewczynie, a ona odwzajemnia jego uczucie. Pasują do siebie idealnie. Myślą w ten sam sposób. Pragną dokładnie tych samych rzeczy. Słodkie słówka, drżenie rąk, wypieki na twarzy. Przed oczami przelatują ujęcia z ich przyszłości: urocze pikniki w idyllicznym otoczeniu, jej łzy w dniu zaręczyn, ślubne krojenie tortu i pierwszy taniec. Wzruszające fotografie z dnia narodzin ich pierwszego syna, kilka lat później córki (bo musi być parka). Potem starzeją się i razem odchodzą, trzymając się za ręce w stronę zachodzącego słońca. Pozostawiają po sobie tony podobnych fotografii, łzy, i kilka wspomnień ich wieloletniego małżeństwa. Ten chłopak i dziewczyna. Doskonała  para. Ich idealne życie. Piękny obrazek, prawda? Tylko jak bardzo nierzeczywisty. Jak bardzo wymyślony na potrzeby… No właśnie czyje? Bo przecież tych obrazkowych par nie ma i nigdy nie było. One nie istnieją naprawdę. Są jedynie wymysłem i kłamstwem, bez prawdziwych odniesień w realnym życiu.

Brutalnej wiwisekcji takiego „perfekcyjnego”, odrealnionego związku dokonuje Gillian Flynn w thrillerze zatytułowanym „Gone Girl”. To opowieść o małżeństwie Nicka i Amy Dunne. Nick i Amy latami tworzyli iluzję wpajanej od dzieciństwa wizji doskonałości. Budowali swój obraz na jego podobieństwo. I wszystkim wydawało się, że to właśnie oni są odpowiedzią na ten ideał. Że takie życie naprawdę jest możliwe. Nikt, nawet oni sami, nie zdążyli zauważyć, że ich wspólne dni mijały na prowadzeniu skomplikowanej grę pozorów, że były jedynie teatrem cieni – odbiciem czegoś, co wyglądało zupełnie inaczej. Prowadzili życie na pokaz, pod publikę, na każdym kroku biorąc pod uwagę wiecznie czujne oko obserwatorów, krytyków i komentatorów. I pewnego dnia Amy znika. Tak po prostu. I od tego zaczyna się ta powieść. Od odejścia cudownej dziewczyny z początkowego równania. Rozpadu skomplikowanej małżeńskiej mozaiki. Od braku i pustego miejsca. I wtedy dopiero zauważamy jak okropnie zniekształcony obraz mieliśmy ciągle przed oczami.

No właśnie. Znika Amy. Dokładnie w poranek piątej rocznicy ślubu. A z jej zniknięciem wpadają niemal od razu policja, telewizja i wszelkie inne media. Zaczyna się śledztwo. Zaczyna się ostrzał oskarżeń. Zaczyna się wielkie przedstawienie. Wszystko, byle tylko ukryć gnijące wnętrze domu państwa Dunne. Zniknięcie Amy prowokuje do opowieści o niej samej. Od zawsze istniał jakiś dysonans pomiędzy nią a resztą świata. To jedna z tych kobiet, których mężczyźni zazwyczaj się boją, a kobiety nienawidzą. Jest piękną, trzydziestokilkuletnią blondynką o idealnym ciele. Takim, o którym inne kobiety w jej wieku mogą tylko pomarzyć. Pochodzi z bogatej, nowojorskiej rodziny. Uczęszczała do najlepszych szkół, uczyła się na jednej z najbardziej prestiżowych uczelni w Stanach. Nigdy jej niczego nie brakowało. Od zawsze miała powodzenie. Swoim zachowaniem wywoływała w mężczyznach potrzebę posiadania. Rodzice Amy, para znanych psychologów, po narodzinach córki zaczęli pisać książeczki dla dzieci zatytułowane „Amazing Amy” („Niesamowita Amy”), uzupełnione przez psychologiczne quizy. Seria szybko zdobyła popularność w środowiskach rodzicielskich i wykreowała modelowy sposób na wychowanie cudownej dziewczynki. Nie muszę dodawać, że za ten modelowy obrazek odpowiadała prawdziwa mała Amy – córka idealna. Produkt doskonały.

Natomiast Nick Dunne swoim zachowaniem i postawą reprezentuje wizerunek jak z reklamy pasty do zębów – mężczyzny, który w życiu osiągnął wszystko to, czego pragnął, więc nie pozostaje mu nic innego jak tylko się uśmiechać. Chłopak z Południa, licealny osiłek i flirciarz, w Nowym Jorku zostaje pisarzem i spotyka swoją wymarzoną dziewczynę. Najpiękniejszą. Najwspanialszą. Ideał, którego nie spodziewał się nawet w najśmielszych snach. Amy odpowiada na wszystkie jego najskrytsze potrzeby. Jest jego kotwicą. Jego siłą. Przy niej nawet jego średnio szczęśliwe dzieciństwo u boku despotycznego ojca wydaje się nie mieć znaczenia. Nick żyje w poczuciu, że nikt nie rozumie go tak jak jego żona. Nie mają przed sobą żadnych tajemnic, a żyją wyłącznie dla siebie i dla własnego szczęścia. Przynajmniej tak im się wydaje.

Amy i Nick przez jakiś czas byli ucieleśnieniem amerykańskiego (a może lepiej doprecyzować i napisać nowojorskiego) snu. Świetna, dobrze płatna praca, mieszkanie na Manhattanie i spełnianie marzeń. I wtedy przyszedł kryzys. Pracę stracił najpierw on, później ona. Perfekcyjne życie zaczęło trząść się w posadach. Rzeczywistość po trochu traciła różową barwę, by w końcu przybrać formę koszmarnego snu. Nick stracił ochotę na wszystko i zaraz za nim Amy. Gdy ideał przestał być idealny, każde z nich zmieniło się nie do poznania. Gdy na horyzoncie pojawia się możliwość ucieczki, oderwania się i rozpoczęcia wszystkiego od początku, Nick bez wahania łapie się tej możliwości i niejako wymusza na żonie wyjazd do swojego rodzinnego, rozpadającego się miasteczka w stanie Missouri. Amy, jako perfekcyjna, układna żona, próbuje dopasować się do otoczenia i zadowolić tym Nicka. Nick za cel stawia sobie szczęście Amy. Jakoś tak mijają się gdzieś po drodze. Ich życie zamienia się w scenę, na której odgrywają swoje stare, dobrze znane role, wymieniając się tylko rekwizytami. Zauważamy, że nic tutaj nie dzieje się naprawdę. Kolejne wybory podejmowane są wbrew własnym pragnieniom, byle nie wyłamywać się z określonego schematu. Byle nie okazać słabości.

Gillian Flynn stworzyła doskonały thriller, w którym poczucie grozy tworzy się nie poprzez poczucie zagrożenia, czy wzbierający strach, ale poprzez powolne odkrywanie małżeńskich tajemnic Amy i Nicka. Twisty i zakręty fabularne wprowadzają czytelnika w szaleńczy wir sekretnych wydarzeń, co rusz zmieniają perspektywę i ukazują kolejne zaburzenia w ich idealnym związku. Udowadniają, że oboje dążyli do nieuchwytnej perfekcyjności, której nie dało się dogonić. To właśnie w kreacji postaci tkwi najmocniejsza strona „Gone Girl” – Amy i Nick mają wiele twarzy. Noszą różne maski. Są wykreowani na potrzeby swojego otoczenia, jak i na potrzeby siebie nawzajem i samych siebie. Amy znika i w chwilę później wyłaniają się brudy, wydostają opary tego, co każde z nich chciało ukryć. Umiera ideał. Ich modelowy układ to tylko halucynacja. Smutny miraż. Bo w miłości, tak jak w każdej innej życiowej dziedzinie, nie ma ideałów. Nie istnieją jedyne prawidłowe rozwiązania. Nie ma jednego przepisu na szczęście. Jest kompromis. I ciężka praca we dwoje.

O.

„The Thief of Always” Clive Barker

Bombla_ThiefOfAlways

 

„The great grey beast February had eaten Harvey Swick alive.”

Poczucie wszechogarniającej, obezwładniającej nudy od zawsze kojarzy mi się z beztroskim okresem dzieciństwa. Co prawda wychowywana byłam w przeświadczeniu, że tylko głupi człowiek nudzi się sam ze sobą, więc wynajdowałam masę prześwietnych rzeczy jakimi można było zająć sobie mijający czas (origami, rysowanie, czytanie, różne plastyczne cuda). Tamte dziecięce lata to był niezwykły, krótki czas, kiedy można było robić cokolwiek się chciało, oczywiście w granicach rozsądku.  Jednak bywały momenty, szczególnie gdy za oknem panowała zimowo-wiosenna szaruga, a wszystkie koleżanki wydawały się nieadekwatne do moich pomysłów, że chciało się czegoś więcej. Tak jakby nie starczało przestrzeni dla mnie, gdy książki to było zbyt mało, zabawki były jakoś tak wybawione już i marzyłam o wielkich przygodach. Tak niezwykłych, tak niesamowitych, że równocześnie totalnie nierealnych, ale co to znaczyło dla mnie? Dziewczynki, którą ponosiła wyobraźnia?

Pewnego lutowego, bardzo deszczowego i szarego dnia, w zwyczajnym domu na przedmieściach, wynudza się śmiertelnie dziesięcioletni Harvey Swick – bohater niezwykłej powieści Clive’a Barkera „The Thief of Always” (w Polsce przetłumaczono jedynie powieść graficzną pod tym samym tytułem, pt. „Złodziej wszystkich czasów”). Harvey jest potwornie znudzony dosłownie wszystkim – kolegami, szkołą, nauczycielami, no po prostu wszystkim. Pogoda za oknem nie pomaga mu w jego chłopięcym cierpieniu. Nie pomagają mu również rodzice, którzy zmartwieni apatią syna próbują wynajdować mu ambitne zadania w postaci prac domowych. Harvey po prostu chce uciec, wyrwać się z tego nudnego miejsca i przeżyć przygodę swojego życia. I niefortunnie wymawia to życzenie na głos. Takich właśnie życzeń wymęczonych przez życie dzieciaków wysłuchuje niejaki Rictus, który ni stąd ni zowąd pojawia się w oknie pokoju Harveya i proponuje mu pobyt w wyjątkowym domu zwanym Holiday House (Dom Wakacji), całkiem niedaleko, zupełnie blisko. Ale Harvey musi wyjść już teraz i podążyć za Rictusem.

Jak się pewnie domyślacie chłopak przystaje na propozycję nieznajomego i wyrusza do Holiday House. Według jego wyjątkowych mieszkańców to prawdziwy raj na ziemi dla wszystkich znudzonych dzieci. Bo widzicie, każdy dzień jest tam najpiękniejszym dniem. W ciągu doby mija wiosna, lato, jesień i zima, wraz ze swymi najlepszymi momentami. Każdego dnia o poranku cała przyroda budzi się do życia i rozkwita szaleństwem kolorów. W południe, letni skwar można przesiedzieć w domku na drzewie popijając lemoniadę, a zaraz po obiedzie przebrać się w halloweenowy kostium i zbierać słodycze. A wieczorem? Delikatne płatki śniegu wirują w powietrzu, wszystko pachnie piernikiem, cynamonem, a przy kominku czekają wymarzone, idealne prezenty. I tak codziennie. W kółko. Harvey jest oczarowany. Tak bardzo, że z początku nie zauważa, że coś w tej sielankowej atmosferze nie gra. Chociażby ospała dziewczynka imieniem Lulu, która z każdym dniem ich znajomości coraz bardziej snuje się bez celu. Albo jego nowy przyjaciel Wendell, dla którego wszystko w tym domu jest najwspanialsze i bez skazy. Harvey spędza w Holiday House trzydzieści jeden dni, w trakcie których próbuje rozwiązać zagadkę domu i jego ekscentrycznego, wiecznie nieobecnego właściciela, jakim jest niejaki Mr. Hood.

„The Thief of Always” ma w sobie coś zarówno z baśni, przypowieści, jak i typowej historii grozy. Świat wykreowany przez Clive’a Barkera jawi się jako piernikowy domek czarownicy – czarujący, hipnotycznie pyszny z zewnątrz, a w środku zgniły i pełny czołgającego się robactwa. Wszystko jest tutaj na pokaz. Otoczenie ma kusić i przyciągać potencjalnych bywalców. Oferuje w końcu to, czego pragną wszystkie dzieci na świecie – spokój, zabawę i wieczne wakacje. Zawsze słoneczny, ciepły, pachnący… Co więcej, zmienia się jak w kalejdoskopie – pory roku to godziny dosłownie, wszystko przekształca się tak szybko, że nikt nie jest w stanie się nudzić. A nawet jak najdzie kogoś na zadawanie trudnych pytań lub na myślenie w ogóle, to zawsze czeka na niego kubek ciepłego kakao i łóżko, w którym mija ochota na wszelkie bunty, czy niepotrzebne rozważania. Cel dla przybyszów jest jeden – cieszyć się i bawić, korzystać z wyjątkowych chwil, póki trwają.

Powieść Barkera mami czytelnika iluzjami i wyprowadza na manowce. Z jednej strony można od razu spojrzeć na sytuację zdroworozsądkowo, oczami dorosłego – wtedy wszystko jest jasne już w chwili, gdy na oknie ląduje podejrzany nieznajomy. W końcu dla dorosłych wszystko jest podejrzane. Wszystko ma drugie dno i lepiej się go doszukiwać nawet na siłę, niż później żałować swoich decyzji. Z drugiej strony, gdy spojrzymy na Holiday House oczami Harveya, oczami znudzonego dziecka, to od razu zrozumiemy jego naiwność. Nagle wszystko staje się jasne, a ta „bezmyślna” decyzja, jaką podejmuje wychodząc z domu, zyskuje jakieś wytłumaczenie. Bo marzył o przygodzie. Marzył o doskonałej zabawie. Chciał przestać się nudzić. A w takich chwilach wszelkie piernikowe domki, „wakacyjne rezydencje”, ciężarówki z lodami, bywają dla dziecka pokusą nie do odepchnięcia. No chyba, że ktoś dorosły nie pozwoli mu popadać w taką apatię. Zainteresuje czymś. Wyciągnie z marazmu marnowania czasu. I ostrzeże, że nie wszystko co wydaje się być piękne z zewnątrz jest tak samo piękne w środku.

„The Thief of Always” jest horrorem zupełnie nietypowym. Bo nie ma tu konkretnej ciemności. Z początku nie ma bezpośredniego zła. Nie ma mroku. Jest za to buzujące słońce. Są tęcze, drzewa w rozkwicie i anielski zapach świeżo skoszonej trawy. I same piękne chwile, te najlepsze z najlepszych. Clive’owi Barkerowi udało się napisać opowieść, której jasność i kolorowość przytłacza bardziej niż cienie, a to natomiast prowadzi czytelnika do swoistej klaustrofobii. Nagle odechciewa się tych wszystkich łakoci, odechciewa się przygód i tęskni do zwykłej codzienności. Nieważne jak szarej. Nieważne jak nudnej. Po prostu własnego życia, rodziny i domu, niekoniecznie uchwyconego w tym jednym doskonałym momencie.

O.

„The Bird Eater” Ania Ahlborn

Bombla_BirdEater

 

“We all go a little mad a little, we all go a little mad…”

Nie ma to jak porządna opowieść o nawiedzonym domu. Jest w niej coś takiego, co sprawia, że boję się podwójnie. Kilka razy sprawdzam, czy nic nie czai się za firanką, czy drzwi są zamknięte, czy cień w rogu pokoju to tylko cień, czy już shutter, czy jakiś inny splicer podwiesił mi się pod sufitem. Bo przecież nigdy do końca nie można być pewnym. Tym bardziej, gdy całkiem na poważnie wierzy się w słowa H.P.Lovecrafta, że istnieją miejsca, które mają duszę, a bywa, że ta dusza może być naprawdę zła. Czasami jest to wina jego mieszkańców. Czasami przyczyna tkwi w dalekiej przeszłości. Czasami pochodzi prosto z miejsca, na którym stoi taki dom. A czasami, po prostu, duszą takiego domu jest ktoś lub coś, jakaś obecność, pozostałość po kimś sprzed lat.

Opowieść o nawiedzonym domu snuje w swojej najnowszej książce zatytułowanej „The Bird Eater” amerykańska pisarka polskiego pochodzenia – Ania Ahlborn. „The Bird Eater”, dosłownie pożeracz ptaków, czerpie swoje inspiracje z literackich klasyków takich jak chociażby „Nawiedzony” Shirley Jackson – horrorów nietypowych, które za swój cel obierają nie samo zło, nie jego genezę, ale przede wszystkim jego wpływ na psychikę głównych bohaterów i to w jaki sposób poszczególne postacie reagują, gdy nic nie jest takie jak powinno być. Ania Ahlborn stworzyła niezwykłą opowieść grozy o bólu, wyrzutach sumienia i nieuchronnie nadchodzącym szaleństwie, przed którym nie ma ucieczki.

Głównym bohaterem „The Bird Eater” jest Aaron Holbrook, który spędził całe swoje dzieciństwo w miasteczku Ironwood w stanie Arkansas. W dużym domu, na odludnej ulicy, wychowywany przez ukochane wujostwo, które przejęło nad nim opiekę po samobójstwie matki. Życie dla młodego Aarona, jak to dziecięce lata, jest beztroskie – ma świetnych przyjaciół, spędzają razem czas szwendając się po okolicach, bawiąc się i poznając świat. Do czasu. Najpierw w wyniku niefortunnego upadku z drabiny ginie jego wuj, a kilka lat później, po powrocie ze szkoły, chłopak znajduje zmasakrowane równie „niefortunnym” upadkiem ze schodów zwłoki swojej ciotki. Nim Aaron zdąży cokolwiek powiedzieć zostaje wywieziony do dalekich krewnych i tam dorasta, by w końcu sam założyć własną rodzinę. Mija dwadzieścia lat. I po raz kolejny jego wydawałoby się ułożone życie lgnie w gruzach, gdy podczas wypadku samochodowego (w którym to on był kierowcą) ginie jego kilkuletni syn Ryder. Przygnieciony wyrzutami sumienia, otępiony cierpieniem, alkoholem i lekami, w żaden sposób nie potrafi sobie poradzić ze śmiercią syna, ani z samym sobą. I postanawia wrócić do Ironwood.

Miasteczko dzieciństwa i rodzinny dom Holbrook House mają mu pomóc podnieść się z wyniszczającej żałoby i odzyskać utracone nagle życie. Tylko o czym Aaron nie wie i nigdy nie wiedział to fakt, że jego dom od zawsze był tematem lokalnych plotek. Przez lata wujostwo ukrywało przed nim przeszłość i śmierć jego matki. To o czym szeptali wszyscy, pozostawało w sferze totalnej niewiedzy (a może wyparcia?) przez głównego bohatera. Teraz, po latach, nie ma już nikogo, kto mógłby go przed tym wszystkim bronić.  Więc przeszłość napiera. I pojawia się dziwny, natarczywy chłopiec, który kręci się wokół domu Aarona. Śledzi go i bacznie obserwuje. Chłopiec, zwany Birdiem, powraca raz za razem, jego zachowanie przestaje być jakkolwiek naturalne i prześladuje go tak na jawie, jak i w makabrycznych snach. W tych sennych wizjach Birdie pożera żywe ptaki, krzywiąc się i czając jak gargulec pośród drzew.

A okolica zieje dziwną pustką. Tak jakby z Ironwood  wyssano całą życiową energię. Opuszczone ruiny spalonej szkoły, stojący latami pusty dom,  leśne ostępy i omijane szerokim łukiem szlaki – to wszystko podkreśla uczucie osamotnienia i poddania się Aarona. Złamany, zrozpaczony i całkowicie pozostawiony samemu sobie w domu, który tylko czekał na nowego lokatora. A tak naprawdę czekał właśnie na Aarona i jego nieszczęście. Co więcej, ta niepokojąca pustka otoczona jest czujnymi obserwatorami, którzy nigdy nie odpuszczają, nigdy nie uciekają, ale patrzą, spoglądają z zainteresowaniem podziwiając przebieg tragicznych wydarzeń. Mowa tu o ptakach, które w jakiś sposób prowadzą do niezwykłej obsesji, zarówno Aarona, jego syna Rydera i samego Birdie’go, którego człowieczeństwo lub też jego brak, pozostaje niewyjaśnioną zagadką.

Świat wykreowany przez Anię Ahlborn jest po części światem iluzji. Małe, senne Ironwood, w którym nic się nie dzieje, z którego ludzie uciekają, a ci co zostają, powielają życie swoich rodziców, wydaje się być tylko prowincjonalnym miasteczkiem w czasach kryzysu. Pozornie spokojne, w miarę przyjazne, po prostu zwyczajne, wywołuje jednak poczucie niepokoju detalami. Przypomina to nagłe znalezienie odwróconego krzyża w domu uroczej starszej dewotki, która częstuje nas ciasteczkami i lemoniadą – otwiera oczy i uzbraja wszystkie zmysły. Bo coś tu się nie zgadza. Co nie gra tak jak powinno. W „Bird Eaterze” panuje miejscami właśnie taki odwrócony porządek rzeczy. Dom, który powinien był być zrównany z ziemią i omijany szerokim łukiem wciąż na nowo znajduje nowych mieszkańców. Fakty, które przecież powinny być znane wszystkim są niepotrzebnie ukrywane i szczelnie pilnowane, by tylko nie wyszły na jaw. Przedwcześnie umierają dzieci, ludzie popełniają samobójstwa, co burzy naturalny cykl i przeraża, a jednak nikt nie próbuje odnaleźć konkretnej przyczyny. Ironwood odbiera potrzebę poszukiwania, tworzy umysłową bańkę wokół swoich mieszkańców, a tajemnica Holbrook House na zawsze pozostaje niewyjaśniona.

„The Bird Eater” miejscami pozostawia niedosyt, ale jest to niedosyt całkowicie wytłumaczalny, wykreowany z pustki, samotności i wyrzutów sumienia głównego bohatera. Ironwood jest jego prawdziwym domem, jego miejscem na ziemi, a skoro samo miasteczko jest jak wydrążone ze zdrowego rozsądku, pozbawione elementarnych reakcji, to w jaki sposób Aaron miałby na nowo stanąć na nogi? Jak miałby wyleczyć rany, czym wypełnić psychiczną dziurę, jak przeżyć żałobę? U Ani Ahlborn nie znajdziemy odpowiedzi na te pytania, tak jak bohaterowie nie potrafią na nie odpowiedzieć. Coś się dzieje, coś tak niepokojącego, że łatwiej jest odwrócić wzrok i przyjąć rzeczy takimi jakie są. Nie zastanawiać się nad przyczynami. Nie myśleć o konsekwencjach.  Bo na ucieczkę nie ma już siły. A Birdie siedzi przyczajony wśród drzew, przekrzywia zabawnie głowę i szczerzy swój krwawy uśmiech, gdy tylko wypatrzysz go wśród gałęzi.

O.