„And here, over the portals of my fort, I shall cut in the stone the word which is to be my beacon and my banner. The word which will not die should we all perish in battle. The word which can never die on this earth, for it is the heart of it and the meaning and the glory.
The sacred word:
EGO”
Dzisiaj mam dla Was kogoś bardzo wyjątkowego. Unikalnego. Nie do pomylenia z nikim innym. Amerykańską pisarkę, scenarzystkę i myślicielkę, która po dziś dzień wzbudza w świecie literatury i filozofii nie lada emocje. Ayn Rand. W Stanach Zjednoczonych przez wielu uznawana za koszmar młodości i wspomnienie wielu godzin spędzonych nad męczącą lekturą, ma też tysiące wielbicieli, a nawet instytut jej imienia. Pisarka kontrowersyjna, a jednak nietuzinkowa.
Urodzona na początku XX wieku, w Sankt Petersburgu w Rosji, autorka dorastała w najbrutalniejszym i jednocześnie najistotniejszym momencie przemian na wschodzie. Nadchodząca krokami wielka rewolucja, wzrost siły partii bolszewickiej i przejęcie władzy przez komunistów z Leninem na czele. Wraz z nastaniem nowego porządku rodzina Rand straciła swój mały biznes i została zmuszona do nagłego upadku, w największą, bolesną biedę. Zostali pozbawieni wszystkiego na co tak ciężko pracowali. Odebrano im ich niewielki, rodzinny majątek i zrównali do swojego, idealnego w ich oczach poziomu. Gdy dowodzenie nad Związkiem Radzieckim przejął Józef Stalin, Ayn Rand pozbawiona złudzeń co do przyszłości swojego kraju, uciekła do Chicago, a stamtąd do Hollywood, kontynuując obraną przez siebie karierę scenarzystki, a z czasem pisarki.
Bukowe giganty Ayn Rand, czyli kultowy „Atlas Zbuntowany” („Atlas Shrugged”) i „Źródło” („The Fountainhead”) to wielkie, opasłe i mięsiste tomiska, zarówno w treści, jak i w formie, które z pewnością dla niektórych mogą być zbyt przytłaczające. Dlatego to właśnie „Anthem” („Hymn”), nowela wydana w 1938 roku, jest najlepszym wyborem, by rozpocząć przygodę z twórczością Rand i poznać najbardziej kluczowe i podstawowe zagadnienia jej wyjątkowej, miejscami dość skrajnej filozofii, czyli obiektywizmu. Co więcej, tekst ten uznawany jest także za swoisty manifest polityczny, za którego podstawę przyjąć można pogardę Rand dla wszystkiego co oparte jest na socjalistycznych marzeniach o wspólnocie i narodzie jako „jednym, żywym organizmie”, którego złotą dewizą są „wolność, równość i braterstwo”.
Narratorem „Hymnu” jest Equality 7-252 (dosłownie: Równość 7-252), młody mężczyzna, który stanowi nieodłączną, niewyróżniającą się część pracującej społeczności. Jego życie to anty-utopijny koszmar ukazujący codzienną walkę o byt, strach przed okiem „wielkiego brata” w formie wszechwiedzącej Rady, która śledzi każdy, najmniejszy ruch swoich podwładnych i tłumi wszelkie zapędy wyjątkowych jednostek. W tym świecie nie ma pojedynczych osób, są tylko ludzie. Jako tłum. Bezkształtna masa, która ma podporządkowywać się wszelkim żądaniom rządzących i codziennie, aż do śmierci wykonywać narzucone z góry zadania. Próba wyróżnienia się i zwrócenia na siebie uwagi, poprzez mówienie prawdy, zwrócenie uwagi Radzie, czy wyróżnienia siebie na tle innych zawsze kończy się ostatecznym ucieszeniem, czyli egzekucją.
W dzieciństwie Equality 7-252 był świadkiem takiej właśnie egzekucji. Dokonano jej na tym, którego zwano Głosicielem Niewypowiedzianego Słowa (the Transgressor of the Unspeakable Word), czyli słowa, które użyte przez kogokolwiek zachwiałoby porządkiem kolektywu, a nawet mogłoby zburzyć porządek rzeczy i wywołać bunt. Słowo, którego nie można wymawiać to „ja”. Wyraz, forma najbardziej zakazana na świecie, wyznacznik trucizny, która okaleczyłaby biedną, nieprzygotowaną, jednolitą społeczność. Za użycie tego słowa Głosiciel został publicznie spalony na stosie, ku uciesze nic nie rozumiejącej gawiedzi. I tylko Equality 7-252 zaczął rozumieć co skazaniec miał na myśli.
Jego własny, osobisty bunt zaczął kiełkować w momencie, gdy upadły marzenia o zostaniu myślicielem i wynalazcą na rzecz kolektywu. W zamian, Rada przyznała mu „zaszczytne”, dożywotnie miejsce jako… sprzątacza ulic. Po cichu, w jego sercu zagnieździło się poczucie niesprawiedliwości. To wtedy pojawiła się motywacja i pragnienie zmiany. Equality na własną rękę, ryzykując życiem, zaczął prowadzić małe eksperymenty. W krótkim czasie odkrył zjawisko elektryczności, by w końcu wynaleźć pierwszą żarówkę. Wszystko to z myślą o polepszeniu życia swoich współrodaków, z którymi chciał podzielić się przełomowym wynalazkiem, tak bardzo usprawniającym ich życie. Jak możecie się domyślić Equality zostaje przywołany do porządku, a Rada ze strachu odrzuca projekt i grozi mu śmiercią.
W społeczności przedstawionej przez Rand nie ma miejsca na wyjątkowość. Nie ma miejsca na unikalność. Nie można się wyróżniać, czy nawet wykazać się oryginalnością, a działania młodego sprzątacza zagrażają wszelkim ustanowionym prawom. Żywy organizm jakim jest kolektyw musi zawsze być stały. Jednolity. Oddychać miarowo, poruszać się tym samym, monotonnym ruchem. Ten świat, z góry skazany jest na upadek i porażkę, a w szarej ludzkiej masie zawsze musi znaleźć się swoisty Prometeusz. Ktoś, kto otworzy innym oczy, a przynajmniej spróbuje. Przestanie się bać nieznanego i postawi się przeciw kategorycznym zakazom tyranii. Ktoś, kto rozświetli tunel i wskaże, chociażby nielicznym, przeciwną ścieżkę, którą można podążyć przy odrobinie wysiłku.
Historia Equality 7-252 to opowieść stara jak świat. O pierwszym buntowniku. Kimś wyjątkowym, kto narażając swoje życie przeciera szlaki innym. Otwiera nowe możliwości. Oczywiście, by on mógł istnieć, musi istnieć także bezkształtny tłum, w kółko powtarzający te same frazesy, zastygły umysłowo, żyjący w strachu przed nowościami i tymi, którzy potrafią manipulować jego prostymi instynktami. Z tego strachu rodzi się nienawiść – do inności, do pomysłowości, do indywidualizmu. Tę nienawiść zbiorowości Ayn Rand brutalnie odrzuca tworząc nowy nurt, oparty na silnym antropocentryzmie, gdzie to człowiek, jako stabilna jednostka, kierująca się autonomicznym rozumem, ma pełne prawo decydować sam o sobie, podążać za własnymi pragnieniami i do upragnionego celu, którym jest szczęście. Wszystko to w obrębie racjonalnego prawa i moralności, w państwie, w którym zawsze można być sobą, wybierać swoją ścieżkę i rozwijać wyjątkowe umiejętności.
Filozofia Ayn Rand ma to do siebie, że można jej albo nienawidzić całym sobą i definitywnie odrzucać, albo potraktować ją jako inspirację do samodoskonalenia i ulepszania siebie. Można ślepo podążać za wszystkimi – tym niemym, głuchym i bezkształtnym tłumem, który mówi dużo i jednym głosem, lub oderwać się, zyskać autonomię i stać się samodzielną, wyjątkową jednostką, która nie pędzi za kolektywem. Odważyć się być sobą i całe życie podążać za własnymi ideałami, podwyższając poprzeczkę. Nie zwracając uwagi na innych, zawsze mieć własne zdanie i nie bać się nim dzielić. Być wyzwolonym od przymusu myślenia ogółu i nigdy nie dać się zniewolić, dążąc naprzód jako człowiek, nigdy ludzie.
O.
Zawsze podziwiam, jak Ty potrafisz TYLE wyciągnąć z tak krótkiego tekstu 🙂
Mnie już na samym początku zachwycił pomysł z imionami – liczbami. I to, ze nie ma JA. No jak to?! Jej, jak to bolało. Ale opowiadanie napisane jest cudownie 🙂
Niestety ale z moich obserwacji i doświadczenia wynika, że gros zwolenników Rand tak bardzo natchnęło się ideą samodzielnego myślenia, jedynej prawdziwej i niezniewolonej przez ogół w ich mniemaniu wartości (lol), że wśród tych ludzi zasiada mnóstwo zwolenników pseudonaukowych bredni, kwestionujących osiągnięcia nauki. Dlatego uważam, że filozofia Rand jest patologiczna, a jej promowanie wysoce szkodliwe.
Ayn Rand inspiruje ludzi mających rozmaite podejście na temat wolności czy wartości, pisanie o jedynej słusznej drodze to smutna próba dyskredytacji czegoś czego nie potrafisz merytorycznie skrytykować. Zarzut o antynaukowości ludzi szanujacych Rand jest co najmniej śmieszny,