Podsumowanie miesiąca: LISTOPAD 2014

Bombla_PodsumowanieLISTOPAD2014

Lu lu lu… Przeminął już listopad! Niby szybko, a wcale nie aż tak szybko. Za oknem mrozik, chyba już pachnie nadchodzącymi Świętami i w ogóle jakoś tak pozytywnie w powietrzu 😀 Co to był za przepyszny bukowy miesiąc!

Opublikowałam 13 tekstów, w tym 4 Bezsenne Środy, Liebster-Lobster z Owcą i króciutki tekst z okazji Drugich Urodzin Wielkiego Buka – AAAAA! To już dwa lata! 😀 Wraz z tekstem o „Księgach Jakubowych” Olgi Tokarczuk pojawił się również pierwszy (i z pewnością nie ostatni) mini-komiks bukowy.

A co przeczytałam? Za mną 8 powieści i 3 opowiadania. Tak jak zapowiadałam, listopad był miesiącem polskiej prozy i powiem Wam, że dawno nie byłam tak przyjemnie zaskoczona odkryciem TYLU wspaniałych nazwisk polskiej prozy i jednego prawdziwie Dużego Buka! 5 powieści polskich autorów i tylko jedna w tym miesiącu po angielsku („Revival” Kinga). Ale za to opowiadania były po angielsku, więc prawie się wyrównuje 😉 Co więcej, tylko 4 z poniższych pozycji były ebookami! Takie małe odejście od normy.

Przeczytanie powieści:

„Sońka” Ignacy Karpowicz – piękna, magiczna opowieść, z wojną w tle; do poczytania TUTAJ.

„Dzicy Detektywi” Roberto Bolaño – pustynna podróż w krainę meksykańskiej poezji i zbrodni; do poczytania TUTAJ.

„Ciemno, prawie noc” Joanna Bator – o ŁAAA! Co to była za powieść! Nowy Duży Buk! Do poczytania TUTAJ.

„Przebudzenie” Stephen Kinga („Revival”) – Król Horroru powrócił i przywołał terror z eonów ciemności; do poczytania TUTAJ.

„Miniaturzystka” Jessie Burton („The Miniaturist”) – zaskakująca, piękna i smutna powieść o kobietach z tajemnicą w tle; do poczytania TUTAJ.

„Małe lisy” Justyna Bargielska – gorzko-słodka powiastka, jak plotka, jak pogaduchy; do poczytania TUTAJ.

„Księgi Jakubowe” Olga Tokarczuk – KAWAŁ doskonałej literatury, historia trzeciego i ostatniego Mesjasza – Jakuba Franka; do poczytania TUTAJ.

„Pochłaniacz” Katarzyna Bonda – świetny thriller z Trójmiastem w tle; już niebawem!

Przeczytane opowiadania:

„Snow, Glass, Apples” Neil Gaiman – o Królewnie Śnieżce w wampirzej odsłonie; do poczytania TUTAJ.

„Casting the Runes” M.R. James – pierwsze spotkanie z mistrzem opowieści o duchach; do poczytania TUTAJ.

“Don’t Look Now” Daphne du Maurier – również pierwsze spotkanie z autorką i podróż do złowieszczej Wenecji; do poczytania TUTAJ.

Wydarzenie miesiąca: patronat nad “MARVINEM” Izy Korsaj, czyli nad kontynuacją prześwietnej “Kostki”, oraz prośba o PRZEDMOWĘ – szaleństwo!!! To jest totalnie ekscytująca wiadomość i już nie mogę się doczekać, gdy potworny doktor Marvin Cross powróci. To będzie mocny, brutalny i krwawy thriller w doskonałym stylu!

Spotkanie pogaduchowe z Martą z bloga LolantaCzyta: w piątek, w kawiarni Bookarnia w Sopocie po raz kolejny spotkałyśmy się z Martą na pogaduchach 😀 Jak to zwykle w takich przypadkach bywa, snułyśmy rozważania o książkach, blogach, planach na przyszłość i życiu w ogóle, bo życie ma tendencje wkradać się w każdą dyskusję. Była kawa, herbatka i bukowa wymiana <3 Dziękuję Ci Kochana za to prześwietne spotkanie! :* Mam nadzieję, że niebawem powtórzymy! A poniżej po prawej urocza Marta, a po lewej moja WielkaGłowa 😀

Marta i Ja

A takie CUDOWNOŚCI dostałam od Marty – nie widać na zdjęciu, ale powieść Roberta Luisa Stevensona jest w TAK BOSKIM wydaniu, że jak będę recenzować, to zrobię Wam na pewno foto wnętrza – PEREŁKA!

CudeńkaOdMarty

„Purpurowe Rzeki” Jean-Christophe Grangé – uwielbiam ekranizację i po latach przyszedł czas na samą powieść.

„Angela’s Ashes” („Prochy Angeli”) i „’Tis” („I rzeczywiście”) Frank McCourt – Marta podzieliła się ze mną swoimi ukochanymi książkami, za które autor otrzymał masę nagród w tym Nagrodę Pulitzera.

„Kidnapped” Robert Luis Stevenson – CUDOWNE wydanie wspaniałej morskiej przygody!

Jestem niesamowicie szczęśliwa, że zaufały mi kolejne wydawnictwa i mogę pochwalić się nowymi współpracami recenzenckimi z Wydawnictwem Literackim, Wydawnictwem Oskar, Wydawnictwem Muza, Wydawnictwem Znak oraz Wydawnictwem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Totalne szaleństwo – dziękuję! Więcej info TUTAJ.

Zakończyłam również moje książkowe wyzwanie na Goodreads! Za mną już 104 książki! Niesamowite, jak to szybciutko zleciało! Kto ma konto na Goodreads niech koniecznie mnie znajdzie TUTAJ.

A teraz pora na smakołyki, czyli listopadowe zdobycze książkowe 😀 Nie wiem kiedy znowu uzbierał się zestaw-gigant 😀

ZESTAW-GIGANT (od góry):

ZestawListopad

„Najbardziej niebieskie oko” Toni Morrison – wygrana w kuferkowym wyzwaniu Ewy z bloga Książkówka – dziękuję, Kochana :*

„Trauma” Erik Axl Sund – jak wyżej 🙂

„Bestiariusz Germański” i „Demonologia Germańska” Artur Szrejter – wspaniałe cuda („Demonologię” już nadgryzłam) od wydawnictwa Oskar.

„Skrzynka” Günter Grass – to będzie moje drugie w życiu podejście do prozy tego autora i tym razem mam zamiar się zachwycić; również od wydawnictwa Oskar.

„Zawrót głowy” Boileau-Narcejac – pamiętacie „Vertigo” Hitchcocka? To właśnie na podstawie tej powieści, a do lektury zachęciła mnie Agnieszka z Książkozaura.

„Małe Lisy” Justyna Bargielska – mały prezencik od Taty :*

„Pochłaniacz” Katarzyna Bonda – thriller autorki, którą zwą Królową Polskiego Kryminału, od wydawnictwa Muza.

„Marsjanin” Andy Weir – podobno rewelacja, polecana przez mojego G., od wydawnictwa Akurat.

„Dyskretny Bohater” Mario Vargas Llosa – wyczekiwana przeze mnie powieść Noblisty, od wydawnictwa Znak.

„Miniaturzystka” Jessie Burton – jaka to była piękna i zaskakująca powieść! Perełka od Wydawnictwa Literackiego; do poczytania TUTAJ.

„Księgi Jakubowe” Olga Tokarczuk – wspaniała olbrzymka również od Wydawnictwa Literackiego; do poczytania TUTAJ.

W tym miesiącu upolowałam cztery wspaniałe ebooki:

EbookiListopad

“Revival”  (“Przebudzenie”) Stephen King – nareszcie Król Horroru powrócił! A książka jest moim prezentem mikołajkowym <3

“Morfina” Szczepan Twardoch – zakupiona na prześwietnej przecenie Wydawnictwa Literackiego.

“Chór Zapomnianych Głosów” Remigiusz Mróz – przedpremierowy prezent od Wydawnictwa Genius Creations.

“Czarne Skrzydła” (“The Invention of Wings”) Sue Monk KiddKarolina z TanayahCzyta przekonała mnie, że muszę mieć.

A teraz może Was zaskoczę, a może wcale nie, bo wiecie przecież, że mam obsesję planowania i to planowanie doprowadziło do tego, że mam już WSZYSTKIE prezenty świąteczne, w tym te bukowe dla moich ukochanych moli książkowych <3 Już czuję, że będą zachwyty i radość i nie mogę się doczekać, gdy zobaczę ich miny 😀

Prezenty

A tutaj książki dla maluchów rodzinnych, a dokładnie dla bliźniaków-rozrabiaków „Tam, gdzie żyją dzikie stwory” Maurice’a Sendaka (perełka!) i dla synka mojej kuzynki „Na szczęście mleko…” Neila Gaimana.

Chłopaki01

A co będzie się działo w grudniu? SZALEŃSTWO! Tak, tak – zapowiadam Wam już, że na Wielkim Buku będzie się działo 😀 Przede wszystkim nadchodzi premiera „Chóru Zapomnianych Głosów” Remigiusza Mroza (już 10 grudnia!) i na dniach przybliżę Wam treść książki. Zaraz potem Mikołajki, czyli mój czas, żeby zaprezentować Wam subiektywne pomysły na bukowe prezenty. Szykuje się również wyprawa na Marsa, wycieczka do Peru, a także do XIX-wiecznego Londynu. Na dokładkę THE WINTER IS COMING, więc poznacie także moje pomysły na zimowe lektury 😀 I Święta oczywiście, które w tym roku przypadają w między innymi w środę, więc tak dla odmiany nie będę Was tego dnia straszyć 😉

I co by tu jeszcze… Uwielbiam przedświąteczny czas! Za tydzień, tradycyjnie, będę piekła pierniczki, czas już wyjąć świąteczne gadżety ozdobne i zaplanować pakowanie, bo prezenty już mam 😀

Jedno jest pewne – szykuje się totalnie zaczytany miesiąc! 😀 Bo warto czytać.

O.

 

„Księgi Jakubowe” Olga Tokarczuk

Bombla_KsięgiJakubowe

 

„Tak i wyjście z niewoli wymaga tragicznych poświęceń. A Mesjasz sam musi zejść najniżej, do tych beznamiętnych mechanizmów świata, gdzie uwięzione zostały rozproszone w mrokach iskry świętości. Tam gdzie ciemność jest największa i największe poniżenie. Mesjasz będzie zbierał iskry światła, więc którędy przejdzie, zostawi za sobą jeszcze większą ciemność. (…) Mesjasz musi pozostać głuchy na te wredne zaczepki, stąpać po wężach, popełnić najgorsze czyny, zapomnieć kim jest, stać się prostakiem i głupcem, wejść we wszystkie fałszywe religie, przyjąć chrzest i włożyć turban. Musi unieważnić każdy zakaż i znieść każdy nakaz.”

Zapowiadają go znaki na niebie i ziemi. Kometa Halleya. Zaćmienia słońca i księżyca. Krwawe łuny, gdy zapada zmierzch. Zarazy i pomory. Trzęsienia ziemi. Susze i powodzie. Nieomylne znaki końca świata. Nadchodzi pora na rozliczenie. Słychać już trąby sądu ostatecznego i szum skrzydeł archaniołów w przestrzeni. Ten delikatny okres kryzysu to czas proroków i czas mesjaszy. Nieistotne, czy będą oni prawdziwi, czy ostatecznie okażą się być kuglarzami, namiastkami czegoś, czego tak bardzo ludziom brakuje. Nieważne, czy będą oni nieść mądrość, ważne jest bowiem, by nieśli ze sobą ukojenie duszy, a ich słowa nadawać maja sens istnieniu. Mają tłumaczyć zagadki wszechświata i zdradzać boskie plany wobec upodlonej, nieszczęśliwej ludzkości. Tę kruchość wykorzystać  mogą co sprytniejsi, ci bardziej zaradni, którzy wierzą we własną wyjątkowość i moc swoich myśli. Tacy, których unikatowe zdolności dostrzegą również inni i podążą za nimi nawet do wrót samego piekła. Byle znalazło się wytłumaczenie. Byle ktoś usprawiedliwił cierpienie.

Takim kimś był niejaki Jakub Frank – heretyk, mistyk, kabalista, rabin, prorok i MESJASZ, według jego zwolenników ten trzeci i ostateczny boski wysłannik. Reformator religijny, który za cel postawił sobie zjednanie trzech największych religii świata. Po trochu cudotwórca, mistyfikator i przywódca niezwykłej sekty. Ale przede wszystkim bohater najnowszej, grubaśnej i niewiarygodnie dopracowanej powieści Olgi Tokarczuk zatytułowanej „Księgi Jakubowe”. Ach! Co to były za czasy dla świata! Tyle niezwykłych wydarzeń! Tyle fałszywych znaków! Tyle słów rzuconych na wiatr! Początek drugiej połowy XVIII wieku. Rozlatująca się Rzeczpospolita, jeszcze przed rozbiorami. Kraj etnicznie różnorodny, barwny kulturowo, pełen mniejszości religijnych. Niestety politycznie niestabilny i kruchy. W tej trudnej do wyobrażenia dzisiaj Polsce mieszały się między sobą między innymi wspólnoty tatarskie, ormiańskie, czy żydowskie. Ta ostatnia właśnie stała się celem sekty koniozo z Salonik, która wysłała do Rzeczpospolitej Jakuba Franka z misją utworzenia nowego heretyckiego odłamu wśród polskich wyznawców judaizmu.

OkładkowyKsięgiJakubowe

I o tej nowej wspólnocie właśnie, o jej początkach i kolejach losu, opowiadają „Księgi Jakubowe”, które są niejako próbą odtworzenia życia żydowskiego mesjasza i członków jego sekty. Przewodniczką w tej dziwnej rzeczywistości odwróconych praw Tory i zaburzonego porządku jest Jenta – babka Jakuba. Zawieszona jest ona pomiędzy stanem życia i śmierci, w który wprowadziła się połykając kabalistyczny amulet. Teraz, jako duch nie-duch przemierza czasoprzestrzeń i podąża śladami swojego wnuka, obserwując jak niczym odrzucony Mojżesz wyprowadza on swój „nowy”, ulepszony lud z niewoli dawnych praw, które wraz z jego nadejściem przestały obowiązywać. Jenta wędruje i staje się niemym, niewidzialnym świadkiem wydarzeń tak nietypowych, że aż trudno uwierzyć, że część z nich stanowi fakty historyczne.  Otóż, Jakub Frank prowadzi swoich wybrańców przez mistyczne elementy Zoharu, przebłyski religii muzułmańskiej, aż do chrztu chrześcijańskiego. Tym samym frankiści, jak później ich nazwano, łamią wszystkie możliwe zasady swojej pierwotnej wiary, a buntem przeciw ustalonemu porządkowi, przekraczają wszelkie możliwe granice zwyczajnie pojętej religijności.

A kontrowersyjny Mesjasz? Jakub Frank, którego historię Olga Tokarczuk w „Księgach Jakubowych” tak umiejętnie i precyzyjnie odtworzyła, pragnął przede wszystkim wolności. Ten awanturnik, który podporządkował sobie dziesiątki dawniej bogobojnych Żydów, teraz prowadzi ich nietypową drogą herezji w najczystszej postaci. Podstawą nowej wiary, w swoją wyjątkowość i w nowy porządek, jest bunt. Rebelia przeciw światu i przeciw typowemu życiu według praw moralnych i społecznych. Jego wyzwoleni wyznawcy żyli w dziwnej komunie, bez indywidualnej własności, gdzie nawet mąż i żona nie należeli wyłącznie do siebie, a dzieci stanowiły własność wspólnoty. Niezwykła charyzma ich przywódcy, władcza postawa, a przede wszystkim jego niezachwiana wiara we własną nieomylność sprawiały, że do Jakuba Franka zagubieni ludzie ciągnęli niczym pszczoły do miodu. W chaos i zwątpienie wprowadził on swój własny porządek, który nawet jeśli nie był do końca zrozumiały, to niezwykle kuszący. A za główną broń obrał sobie słowo.

O ile wszyscy bohaterowie „Ksiąg Jakubowych”, zarówno ci fikcyjni, jak i prawdziwi, snują się w niepewności, tracą wiarę i gubią gdzieś po drodze sens istnienia, chociażby na chwilę, to sam Jakub Frank nie traci nic. Przynajmniej w sensie duchowym. Jego wewnętrzny ogień płonie bez ustanku, jest ostoją i światłem tam, gdzie tego światła nie powinno być. Podążanie za jego wizją wiary to ciąg poświęceń, na który decydują się całe rodziny, pomimo prześladowań, czy rzucanych klątw. Jakub Frank dawał siłę, wzbudzał uśpione pragnienia i namiętności – uwalniał ludzi z ciasnych religijnych okowów, otwierał ich umysły na nowe koncepty i prawdy. Obserwując jego poczynania nie można być do końca pewnym, czy to wszystko było na serio, czy przez całe swoje życie ten przywódca o mesjanistycznych zapędach prowadził jedynie duchowy eksperyment. Przy nim wszystko było proste, jednak on sam i jego myśli zostały nieprzejednane.

„Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk to powieść, która niczym monumentalna, wspaniała olbrzymka obżera się przed naszymi oczami faktami historycznymi, anegdotami i wrzuca nam co chwilę co słodsze kąski, sama łapczywie zapijając najlepszym winem. Czytelnik może mieć miejscami wrażenie, że bierze udział w nietypowym cielesnym misterium, bądź w jakiś pysznych bachanaliach, gdzie ktoś gdzieś tańczy, ktoś zalewa się krwią, ktoś pochłania innego człowieka. Śpiewy, krzyki, nieskończone morze ciał. Wokół tego wszystkiego: słowa. Słowa rozochocone atmosferą, dziką wolnością, które odtwarzają postać Jakuba Franka i słowa, które tworzą ten wyjątkowy heretycki świat powieści. Jest w tym swoista magia, poczucie dopuszczenia do czegoś pięknego, czego może nie da się od razu zrozumieć, ale intuicyjnie przyswoić chociażby po części, już tak.

„Księgi Jakubowe” to literacka uczta do rozsmakowywania się w wielu głosach, do przeglądania się w wielu spojrzeniach, do podglądania wielu dusz oczekujących na zbawienie – wskrzeszenie zapomnianego i cudowna podróż do miejsca, gdzie słowa tworzą nowe światy, tworzą samych ludzi, a historia otwiera nowe rozdziały. A wszystko to śladami Jakuba Franka – wizjonera, buntownika, trzeciego i ostatniego Mesjasza.

O.

A teraz coś specjalnego i nowego dla Wielkiego Buka – mini-komiks 😀

KomiksWielkobukowy01

*Za wspaniałą książkową ucztę dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.

BEZSENNE ŚRODY: „Don’t Look Now” Daphne du Maurier

Bombla_BezsenneDontLookNow

 

„He felt himself held, unable to move, and an impending sense of doom, of tragedy, came upon him. His whole being sagged, as it were, in apathy, and he thought, ‘This is the end, there is no escape, no future’.”

Strata i poczucie pustki. Nagłe zniknięcie. Śmierć. Gdy zabiera kogoś bliskiego, ukochaną osobę niewielu potrafi przełknąć ten brak bez chociażby chwilowego momentu załamania. Bez kryzysu, żałoby, która oczyści umysł i pozwoli wrócić do życia. Jednak gdy umiera dziecko, kochane dziecko, a porządek natury zostaje tak brutalnie zaburzony, świat jego rodziców zapada się i rozpada w pył. Wtedy brak staje się tak dotkliwy, ból tak niewyobrażalny, że przez moment wydawać by się mogło, że czas przystanął, a wszystko zasnuła czerń. Bo nic już tego braku nie zdoła wypełnić. Zdesperowani rodzice mogą próbować łapać się różnych sposobów na poradzenie sobie z taką stratą. W literaturze już niejednokrotnie wykorzystywano ten temat, by wprowadzić niewyobrażalne, podarować bohaterom nadzieję, której pozbawieni byliby w realnej rzeczywistości. Ta nadzieja często bywa zwodnicza. Znowu odbiera coś w zamian za styczność z nadprzyrodzonym. Tak jak w opowiadaniu brytyjskiej pisarki Daphne du Maurier zatytułowanym „Dont’ Look Now” („Nie oglądaj się teraz”).

Nie oglądaj się teraz. – tymi słowami rozpoczyna się opowieść o Laurze i Johnie Baxter , którzy od kilku dni przebywają w Wenecji. Nie jest to niestety pobyt w żaden sposób przyjemny, ale swoiście wymuszony. Próba zapomnienia, uleczenia rany po śmierci ukochanej córeczki Christine. Laura ma wypocząć, spróbować powrócić do smutnej rzeczywistości bez dziewczynki, nauczyć się żyć z tą pustką nie do zastąpienia. John traci już nadzieję, gdy w jednej z włoskich knajpek nad kanałami zauważa, że przypatrują się im dwie starsze kobiety, bliźniaczki, o świdrującym spojrzeniu. Jedna z nich zdradza Laurze, że jest jasnowidzem, utrzymuje kontakty ze światem paranormalnym i widzi ich córeczkę, jak beztrosko bawi się tuż obok pogrążonych w rozpaczy rodziców. Laura jest zaintrygowana, popada w obsesję, a John podejrzewa dziwny spisek, bo co rusz napotykają bliźniaczki na swojej drodze. Sytuacja zagęszcza się, gdy dowiadują się o mordercy czającym się między weneckimi zaułkami, a jedna z bliźniaczek przynosi wiadomość z zaświatów, rzekomo od Christine, która ostrzega rodziców przed niebezpieczeństwem.

Daphe du Maurier w „Don’t Look Now” po mistrzowsku buduje wokół bohaterów narastające poczucie osaczenia, paniki, która nadciąga nad Laurę i Johna, jak te ciężkie wyziewy z weneckich kanałów. Wycieczka, która miała prowadzić do wyzwolenia, do uspokojenia skołatanych nerwów, zamienia się  w koszmar. Tak bohaterowie, jak czytelnicy spinają się coraz bardziej, czujni i gotowi do natychmiastowej ucieczki, gdy presja stanie się zbyt wielka. Niepokój budzą już pierwsze akapity, bo coś jest nie tak, jak powinno być. Wraz ze słowami Johna ruszają tryby machiny, której nic nie będzie już w stanie zatrzymać, bo wszystko w tej historii zmierza ku ustalonemu przeznaczeniu. Strach rośnie z każdą kolejną stroną, gdy zauważamy, że to, co tajemnicze przenika w te ciasne uliczki, odbija się w wodzie i rozbrzmiewa pośród nocy. Uczta wyobraźni w najlepszym wydaniu i w przytłaczającej atmosferze miasta na wodzie.

Dzisiaj nie zmrużę oka, bo czuję, że ktoś czai się w ciemnych zaułkach miasta.

O.

*Opowiadanie „Don’t Look Now” Daphe du Maurier pochodzi z tomu opowiadań pod tym samym tytułem. Opowiadanie po polsku, pod tytułem „Nie oglądaj się teraz” znalazło się w tomie „Makabreski” wydanym w 1990 roku nakładem wydawnictw GiG i w 1997 roku w osobnym tomie nakładem Prószyńskiego.

2 URODZINY WIELKIEGO BUKA!

Bombla_DrugieUrodziny

Moi Drodzy!

I w ten sposób dzisiaj zleciały właśnie równiutko 24 miesiące odkąd założyłam Wielkiego Buka! Dopiero dwa lata, a mam wrażenie, że piszę tutaj od zawsze i nie umiem wyobrazić sobie, że mogłoby być inaczej 😀

Tylko dwa lata, a TYLE wrażeń! I ile cudownych rzeczy wydarzyło się przez ostatni rok! Przede wszystkim poznałam całą moc cudownych ludzi, Was, moi Drodzy, i to jest dla mnie największa radość. Bo czytacie, piszecie, komentujecie i w ogóle jesteście, no a bez Was to nie byłoby to samo – DZIĘKUJĘ! Po raz N-ty dziękuję, niestety bez konfetti lecącego z ekranu, bez ciastek i szału na wyciągnięcie z wirtualnego świata, ale szczerze i prosto od siebie 😀

Dwa lata, a taka moc wspaniałości! Moje nazwisko i nazwa bloga na okładce polskiej edycji „Botaniki Duszy” Elizabeth Gilbert, nominacja do eBuki, a w końcu sama eBuka <3 I dwa książkowe patronaty – od Remigiusza Mroza i jego nadchodzącego „CHÓRU ZAPOMNIANYCH GŁOSÓW” oraz od Izy Korsaj i jej nadchodzącego „MARVINA” wraz z PRZEDMOWĄ!!! Na dokładkę nowe współprace z wydawnictwami – skondensowane w jednym zdaniu niepoliczalne pokłady radości 😀 Szał gonił szał, aż trudno w to wszystko uwierzyć.

A tak dla śmiechu i przypomnienia wpis, od którego wszystko się zaczęło, cała moja piękna blogowa przygoda – „HOBBIT, czyli tęsknota za powrotem” <3

Do poczytania TUTAJ.

A co w przyszłości?

Przede wszystkim podążać moją ulubioną ścieżką – czytać i pisać o książkach 🙂 Czy jakieś zmiany? Dodatki? Nowości? Mam kilka pomysłów (jeden nawet bardzo, bardzo fajny), ale na razie nie chcę nic obiecywać, przyrzekać, czy nakręcać samą siebie – na pewno Wielki Buk pozostanie Wielkim Bukiem i nie przebranżowię się (jest takie słowo?) na np. degustatora/recenzenta tanich win 😀

Dwa lata, prawie 300 wpisów na blogu, prawie 45 000 unikatowych odwiedzin i ok. 200 przeczytanych buków, a jeszcze TYLE przede mną! Nie pozostaje mi nic innego, jak jeszcze raz Wam podziękować – DZIĘKUJĘ! – i zabrać się za czytanie.

Bo warto czytać.

O.

 

„Małe lisy” Justyna Bargielska

Bombla_MałeLisy

 

„U nas za to jest wszędzie blisko – fryzjer, fryzjer, trzeci fryzjer, przedszkole i mamy własny cmentarz– ale też i do Azji bliżej, a po różowobeżowej kostce chodzą sobie dziki. Dekoracyjnych, dajmy na to, klombów kwiatowych nasz samorząd lokalny nie prowadzi, boby dziki nocą zżarły. Za to siłownia jest dosłownie na rogu mojego osiedla.”

Małe Lisy

„Schwytajcie nam lisy, małe lisy, co pustoszą winnice, bo w kwieciu są winnice nasze.”

 Pieśń nad Pieśniami 2, 15.

Gdy tylko słyszę, bądź czytam, że ktoś zwraca się do mnie słowami typu „kobietko”, „siostro”, czy jak w tym konkretnym przypadku per „dziewczynko”, to przeczuwam, a w sumie to już nawet wiem, że szykuje się poważne babskie mięso. Na takie mięsno-pieprzne okazje przyodziewam z miejsca mój specjalny mundurek, w skład którego wchodzą spodnie od dresu z ambitnym napisem na pupie, szlafrok, klapeczki, a na włosach papiloty bądź retro-wałki ewentualnie. Do kompletu pod pachą jakaś gazetka typu „kaloszek”, „sznaucerek” lub „parada gwiazd”. Tak przygotowana, na hasło „dziewczynko” pędzę do najbliższego salonu fryzjersko-kosmetycznego na osiedlu i niczym bohaterka jakiegoś teledysku lub telenoweli-tasiemca zasiadam na swoim miejscu, pod suszarką (bo te papiloty). Wokół mnie rozsiadają się pozostałe „dziewczynki”, które tak jak ja odpowiedziały na zew. Do tego perfekcyjnego, stereotypowego obrazka brakuje tylko atrybutu wszystkich babskich spotkań, czyli wina typu rossi. W tle chichoty, jakiś Justin w radio, w powietrzu lakiery i inne cuda w sprayu i… dopiero wtedy można rozpocząć opowieść.

„A miałyście kiedyś, dziewczynki, romans z gangsterem z lasu?” pyta pierwsza narratorka „Małych lisów” Justyny Bargielskiej, by od razu przejść do swojej historii, nadać jej odpowiedni ton, bo przecież wiadomo było już z góry, że żadna z nas nigdy nie romansowała z gangsterem z lasu. I tak to się zaczyna. Powiastka jak plotka, jak pogaduchy w maglu, taka głupawka i głupotka w jednym. Tak jak dziewczyna do dziewczyny konspiratorskim tonem, fiu-bździu, nic niby ważnego, ale w sumie to już nie wiadomo kto i komu opowiada, bo w głowach mężowie, obiady na kuchence, dzieciaki zasmarkane i tak dalej, w las i w życie. Powieść, która przypomina windowe zagajanie, gdy pomiędzy parterem a piątym piętrem poznajemy czyjeś życie w przytłaczającej ilości szczegółów. Taki monolog kogoś, kto musi się wygadać, inaczej wybuchnie, pęknie i rozleje się po kabinie. Kogoś, kto padnie trupem z nadmiaru własnych wrażeń wewnętrznych. I wcale nieistotny dla tej osoby jest fakt, że my sobie jedziemy, w głowie pstro, przed oczami już zamek od drzwi, więc te wywnętrzanie się no generalnie wcale nas nie interesuje za bardzo.

I tak właśnie w „Małych lisach” wywnętrzają się Spełniona Naukowo Singielka Agnieszka i Matka Polka Desperatka Magda. Obie zamieszkują podwarszawskie nowoczesne osiedle, co prawda z dala od stolicy, ale przynajmniej jest lokalny sklepik, fryzjerów moc, siłownia i las, a w tym lesie nożownik, niejaki Pajda, o którym krążą wiejsko-miejskie legendy. Ten oto Pajda, ucieleśnienie wilka złego, tego przed którym matki małe dziewczynki przestrzegają, zawraca w głowach tak Matce Polce, jak Singielce, obracając nimi i spełniając  ich fantazje o „niebezpieczeństwie” tak, że nawet gwałtu od miłości nie umieją odróżnić i w sumie to przeraża i zaskakuje absurdem. Ale Pajda przynajmniej słucha, a tego tym kobietom ewidentnie brakuje. Bo w tej powiastce mówią wszyscy. Anegdota na anegdocie, a większość tych historyjek to tzw. kobiece sprawy, dotyczące macierzyństwa w szerokim spektrum wrażeń, niemocy porozumienia się między pokoleniami i małżeństwami, które już ze sobą nie dyskutują, tylko przebywają w jednym pomieszczeniu.

„Małe lisy” to wizja surrealistyczna, gdzie kobieta nie za bardzo ma szansę poznać siebie i swoje pragnienia, bo ciągle coś, ktoś, jakieś bardzo ważne sprawy. Niby to wszystko w tonie zabawnym, po części żartobliwym, ale tak naprawdę przez każdy ucięty monolog przewija się osobiste niespełnienie, nieszczęście, pragnienie śmierci. Bo oto Magda chce mieć jeszcze jedno dziecko, ale jej mąż zabrania i mówi, że najwyżej psa, bo jak dziecko, to on się zabije. Sąsiadka Magdy poroniła i pogrążona w rozpaczy jedyne czego chciała to pomnik dla nienarodzonego dziecka, a w zamian jej partner odmawia jej wszystkiego, odchodzi od niej i ciąga po sądach. Agnieszka śni groteskowe sny, gdzie jej pozornie uporządkowany świat staje na głowie i widać w nich, co tak naprawdę dzieje się w niej samej. W tym wszystkim znaleźć można tak bezlitosną prawdę, jak prześmiewczy obraz współczesnej kobiety, która pamiętając o wszystkich wokół zapomniała o sobie, zagubiła się i teraz w otępieniu nie wie, czy to miejsce, w którym żyje, to jeszcze rzeczywistość, czy może pole do eksperymentów, gdzie nawet śmierć będzie teatralna.

„Małe lisy” Justyny Bargielskiej to rozkosznie krótka lektura, taka literacka przekąska na zagryzkę jedynie. Do pośmiania się i zabawy w wyszukiwanie znaczeń, które autorka ukryła prawie w każdym akapicie. Jakieś aluzje, jakieś odniesienia kulturowo-społeczne, więc warto być czujnym, żeby wydłużyć sobie zabawę. W fabule był potencjał, ale w tej desperacji narratorek zabrakło przeciwwagi i jakoś tak to wszystko rozłazi się, jak te pogaduchy u fryzjera, jak zagajka w windzie, jak spotkanie na papierosku w toalecie. Anegdotka, ploteczka, migawka z czyjegoś życia. Wychodzisz, odchodzisz i już nie pamiętasz o co chodziło, ale wiesz, że sporo emocji się przelało i to nawet dobrze, bo komuś, może tobie też, spadł kamień z serca. Takie miniaturowe zwierzenia o życiu zwyczajnym i niezwyczajnym. O przygodach, zdradach, niestworzonych pokładach kobiecości pół żartem, pół serio, bo zbyt serio bolałoby za bardzo. Idealne na przerwę, na chwilkę, na wyrwę w codzienności.

O.

„Miniaturzystka” Jessie Burton

Bombla_Miniaturzystka

 

„Ptaszek podfrunął do miejsca, w którym zabiegałem o jego uwolnienie, i wytknąwszy  główkę przez kratki, mocno wparł się w nie piersią, jak gdyby się niecierpliwił. – Biedne stworzenie! – rzekłem –obawiam się, że nie będę mógł Cię uwolnić! –Nie! – powiedział szpaczek. – Nie mogę się wydostać, nie mogę się wydostać– mówił.”

/Podróż sentymentalna Laurence Sterne/

Wyobraźcie sobie zimny, mglisty kanał. Zewsząd unosi się posmród gnijącej wody, odpadów, wdzierającej się przemocą wilgoci. W powietrzu krzyki kupców, dźwięk od czasu do czasu przepływających barek, skrzeki mew na niebie. Na ścianach budynków zielony, śliski w dotyku osad, a na nabrzeżu skamieniałe resztki portowych zaległości. Równiutkie, przytulone do siebie kamienice, a za nimi dziesiątki rodzinnych małych światów ze swoimi tragediami i radościami. Amsterdam drugiej połowy XVII wieku. Czas strachu przed epidemią dżumy. Czas wojny. Ostatnie lata mistrzów Rembrandta i Vermeera. A przede wszystkim czas wielkiego bogactwa – Złoty Wiek dla Wenecji Północy, najbogatszego miasta w Europie. I to właśnie tam, w tej konkretnej epoce historycznej, wyobraźcie sobie jeden z domów kupieckich nad kanałem, a w nim, w ciemnym pokoju na piętrze jego kompletną miniaturę, ukrytą w kredensowej szafie. Za jej drzwiami wyrażający niezwykły kunszt twórcy dom dla lalek – lustrzane odbicie pokoi, pełne odzwierciedlenie otaczających go rzeczywistych wnętrz.

Taka właśnie miniatura, holenderskie cacuszko trzymane obecnie w zbiorach Rijksmuseum w Amsterdamie, zainspirowało Jessie Burton do zadebiutowania w roli pisarki powieścią historyczną zatytułowaną „Miniaturzystka” (org. „The Miniaturist”). Takie domki-zabawki traktowane były wśród holenderskich wyższych sfer jako kosztowne hobby. Ich elementy, tworzone z pieczołowitością przez najlepszych rzemieślników, miały jak najlepiej kopiować rzeczywistość, tworzyć iluzję życia, którą można zmieścić w niedużej szafie. Od razu należy przyznać, że miniatury te były domeną kobiet. Żony najbogatszych kupców w mieście, ich córki i matki spędzały godziny organizując mebelki, obicia, dywaniki i całe wyposażenie. Powód do zazdrości, rywalizacja w czterech ścianach, jedna z nielicznych kobiecych rozrywek. Bo „Miniaturzystka” to tak naprawdę powieść o kobietach. Ich małych światach, jakie zmuszone były budować i tworzyć wokół siebie, gdy te prawdziwe horyzonty, krainy zza oceanów pachnące trzciną cukrową i orientalnymi przyprawami, pozostawały niedostępne.

Powieść Jessie Burton zaczyna się w pewien jesienny poranek, gdy na progu domu najbogatszego amsterdamskiego kupca Johannesa Brandta pojawia się jego nowo poślubiona żona, osiemnastoletnia Petronella Oortman. Dziewczyna, zostawiona po zaślubinach samej sobie, przybywa pełna nadziei do kamienicy, a tam zastaje chłód, ciemność i… brak pana domu. W zamian napotyka jego siostrę, oschłą Marin, służącą Cornelię i byłego niewolnika, teraz lokaja rodziny Brandt – Otta, zwanego pieszczotliwie Tootem. Wkrótce Nella przekonuje się, że idealne małżeńskie życie, jakie sobie wyobraziła nigdy nie dojdzie do skutku. Johannes jest dobry, ale oziębły, wiecznie nieobecny, natomiast reszta domowników skrywa naręcza sekretów rodziny i pilnie ich strzegą przed zagubioną dziewczyną. Pozbawiona jakiejkolwiek realnej władzy w domu, jako zadośćuczynienie w prezencie ślubnym Petronella otrzymuje domek-miniaturę, który staje się jej misją, osobistą obsesją. Wykonanie mebelków powierza tajemniczej miniaturzystce, która daje jej o wiele więcej, niż to, o co ta ją prosiła.

Zminiaturyzowany domek Nelli to symbol. Metafora życia, które jej odebrano. Nie jest ani panią domu, ani żoną, ani matką. Bywa zbędna dla reszty rodziny męża, a jej pojawienie się w amsterdamskiej kamienicy to jedynie zapowiedź nadchodzących nieszczęść. Okazuje się, że całe miasto to pełne kłamstwa i mentalnej ciemnoty miejsce, którego bogactwo omamia, odwracając uwagę od brudu, który kryje się pod jego powierzchnią. Czuć narastającą wilgoć, krępujące więzy gorsetów i przyciasność czepków. Gołym okiem, między zdaniami dostrzec można samotność i pustkę, której nic nie jest w stanie wypełnić. „Miniaturzystka” jest jak dramat w kilku aktach – ma jedynie kilku głównych aktorów na scenie i chór w postaci kościelnych tłumów bądź przypadkowych gapiów, a jednak oni wszyscy wystarczą, by dostarczyć całej gamy niedopowiedzianych wyznań, morza tajemnic, przykrych sekretów, które gdy wyjdą na jaw pogrążą rodzinę Johannesa w czarnych odmętach. W domu po nocach słychać szepty, trzaskają drzwi, ktoś coś ukrywa, chowa się przed wzrokiem ciekawskich. Nowa rodzina Nelli dopełnia wszelkich starań, by trudniej było jej zrozumieć jakiekolwiek zależności, jednak z czasem elementy układanki zaczynają do siebie idealnie pasować. A wszystko dzięki tytułowej Miniaturzystce, niewidzialnej, nieomal nierealnej, innej niż wszystko do tej pory.

Jessie Burton przemyciła pod przykrywką powieści historycznej problemy społeczne współczesnego świata, które okazują się być jak najbardziej uniwersalne i znajdujące swoje odbicie w każdej poprzedniej epoce historycznej.  Tajemnica domu Brandtów, tak jak niedopowiedziana tajemnica miniaturzystki, służą jedynie jako przynęta, by wciągnąć czytelnika pod powierzchnię amsterdamskiego życia. Autorka buduje napięcie niczym dawniej Charlotte Brontë w swoich „Dziwnych losach Jane Eyre”, jak Jane Austen w „Opactwie Northanger” – każda z postaci nosi maskę, pod którą skrywa piętno i własne cierpienie.  Tak jak bohaterki Brontë i Austen, tak i Nella dorasta wraz z pędem fabuły. Jej otwartość i naiwność zanikają, przybierając formę przedwczesnej dojrzałości, gdy wydarza się coś, na co nie była ona jeszcze gotowa, ale zmuszona była przyjąć do wiadomości gorzką prawdę. Bohaterowie w „Miniatrzystce” nie mogą uciec, nie mogą się wyzwolić i muszą trwać, na przekór własnym pragnieniom, wbrew marzeniom o lepszym życiu.

 „Miniaturzystka” Jessie Burton to lektura zaskakująca, zupełnie niespodziewana, która ni stąd, ni zowąd okazuje się opowiadać zupełnie inną historię niż spodziewalibyśmy się na początku. Fabuła omija utarte ścieżki, powielane przez innych szlaki, by wydobyć jak najpełniejszy i jak najbardziej realistyczny obraz egzystencji w Amsterdamie XVII wieku. Jest tu przemoc, okrucieństwo i walka z obłudą holenderskiego społeczeństwa, które nie może wybrać pomiędzy cnotą a bogactwem. Jest próba pokonania ustalonego porządku, wojna o wyzwolenie z narzuconych okowów tak płciowych, rasowych, jak seksualnych. Miejscami bardzo emocjonalna, surowa w opisach tak miejsc, jak i tego, co dzieje się wewnątrz każdego z bohaterów – „Miniaturzystka” zmusza do domyślania się, odczytywania między słowami ukrytych głęboko sensów. Historyczna powieść o mniejszościach, którym jeszcze przez wiele wieków nie uda się ulecieć ze złotych klatek, unikatowa i przenikliwa aż do bólu w swojej pozornej prostocie.

O.

*Za podróż do XVII-wiecznego Amsterdamu i emocjonującą lekturę dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.

BEZSENNE ŚRODY: „Casting the Runes” M.R. James

Bombla_BezsenneCastingTheRunes
 

“’walks on,
And turns no more his head
Because he knows a frightful fiend
Doth close behind him tread.’”

Świat naukowców, mędrców, literatów… Szkiełko i oko w najczystszej postaci, gdzie wszystko to, co tajemnicze musi zostać z tej tajemnicy obdarte. Wiwisekcja myśli, teorii i pomysłów. Świat bez sekretów, przejrzysty i zrozumiały. Rzadko kiedy opowieści o duchach odnoszą się do naukowej rzeczywistości – ich gotycka, z zasady romantyczna forma nie pasuje do surowych murów uczelni, drewnianych obić bibliotek, czy miejskich, nowoczesnych przestrzeni. Ale czy aby na pewno?

Jednym z autorów, którzy zapoczątkowali współczesną formę opowieści grozy, schodząc z utartych szlaków historii gotyckich był brytyjski pisarz M.R. James. Przeniósł fabuły z cmentarzy, opuszczonych zamków, średniowiecznych komnat, czy tajemniczych ogrodów i wpuścił to, co nadnaturalne i niewyjaśnione do wypełnionymi formułkami, regułami i ustalonymi zasadami świata naukowców, antykwariuszy i bibliotekarzy. W jego opowieściach rozum musi stawić czoła zabobonowi, a dobro stanąć naprzeciw złu. Formuła, którą obrał autor sprawia, że czytelnik zaczyna nerwowo rozglądać się wokół siebie i wyszukiwać znaków nie z tego świata. Bo przecież nigdy nic nie wiadomo. Tak, jak w jednym z jego bardziej znanych opowiadań zatytułowanych „Casting the Runes” (dosł. „Rzucając runy”).

Ktoś natarczywy na okrągło przesyła do stowarzyszenia naukowego referat dotyczący alchemii. Referat jest systematycznie odrzucany przez recenzentów jako całkowicie niedorzeczny, a jego twórca, niejako Pan Karswell, zyskuje miano szalonej jednostki, skoro postrzega siebie jako alchemika. I coś musi w tym być niepokojącego, bo wraz z odrzuceniem materiału wokół recenzentów zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Krytyk poprzedniej jego książki dotyczącej czarów zginął w tajemniczych okolicznościach i teraz, tymi samymi krokami podąża Pan Dunning, który wyczuwa jakąś mroczną obecność przyczajoną tuż za nim. Prawdy wychodzą na jaw, strach pada na koło naukowe i nikt już nie jest do końca pewny, czy to zbiorowa halucynacja, czy naprawdę Pan Karwell potrafi przyzywać tajemne moce. Czas płynie, Pan Dunning czuje oddech na plecach i zbliża się czas ostatecznego rozwiązania.

W „Casting the Runes” M.R. James konfrontuje ze sobą świat nauki, ze światem magicznym, tym niedopowiedzianym i niewyjaśnionym, jednak z założenia złośliwym i złym. Automatycznie rozum zamyka się, gdy napotyka coś, czego nie można racjonalnie wyjaśnić. Gdzie upada logika, tam upada naukowe spojrzenie, a jego miejsce zajmuje zabobon i strach przed Nieznanym. To taka historia przypadku, gdy brytyjscy dżentelmeni muszą stawić czoła czemuś, co ni stąd ni zowąd rozjuszyli swoim sceptycznym podejściem. Wychodzi z tego jakiś rodzaj miejskiej legendy dla naukowców – coś się zgadza, coś innego już niekoniecznie. Ktoś coś przeżył i opowiedział, a inny zginął w niewyjaśnionych okolicznościach i zabrał tajemnice do grobu. W opowiadaniu fascynuje to podejście załamania codziennej naukowej rzeczywistości czasów wiktoriańskich i jej całkowite obezwładnienie przez to, co paranormalne i niewyjaśnione, gdy rozumowi nie pozostaje nic innego, jak wycofać się do strefy cienia.

Dzisiaj nie zmrużę oka, bo czuję, że coś czai się w mroku za moimi plecami.

O.

*Kto pragnie poczuć mroczną obecność, sunącą krok w krok, ten odnajdzie ją w opowiadaniu M.R. Jamesa dostępnym całkowicie za darmo TUTAJ.

**M.R. James to moje nowe literackie odkrycie 🙂 Nowa groza, nowy terror, nowe weird fiction. Spodziewajcie się więcej i częściej, bo to dopiero początek naszej przygody!

„Przebudzenie” Stephen King

Bombla_Przebudzenie

 

“Darkness there, and nothing more.”

Raven, Edgar Allan Poe

“It would mean that all these terrible things – these horrors – were meant to happen. If that is so, then there is no such thing as light, and our belief in it is a foolish illusion. If that is so, we live in darkness like animals in a burrow, or ants deep in their hill.
And not alone.”

Revival, Stephen King

Co dzieje się z człowiekiem, gdy umiera? Dokąd zmierza dusza, gdy opuszcza ciało? Czy po śmierci istnieje jeszcze jakaś inna forma egzystencji? Niebo? Piekło? Jakaś mityczna kraina, cel sam w sobie? A jeśli jedynie pustka planet, wielki ból, jak śpiewał Muniek, gdzie życie to jedynie przypadek i nie kieruje nim jakikolwiek wyższy cel? Co, jeśli wszystkie religie świata to jedynie ułuda, iluzja, którą ze strachu tworzymy sobie, by łatwiej było nam odejść? Ostatnia nadzieja, brzytwa, której chwyta się tonący? Dziesiątki podobnych pytań, dziesiątki wątpliwości i niezbite poczucie, że gdzieś tam jest ktoś, coś, ktokolwiek, kto sprawi, że, gdy zgasną światła, opadnie kurtyna i zostaniemy sami ze sobą, to jednak pojawi się ręka, która nas poprowadzi. Życie na ziemi, życie doczesne jest wtedy o wiele łatwiejsze, troski i zmartwienia dnia codziennego nie są już tak okrutne, gdy gdzieś tam istnieje obietnica lepszego świata po śmierci. Oby to była prawda, oby nie okazało się, że jedynie wielki wszechświat i coś, co czai się w odwiecznej ciemności.

Po ostatnich latach ukrywania strachu pod skrawkami opowieści z pogranicza grozy i kryminałów, historii o ufo i podróżach w czasie, Stephen King wraz z „Przebudzeniem” („Revival”) powraca w wielkim stylu, przypominając, że to jemu należy się wciąż korona i królestwo horroru. Wzorem najlepszych z najlepszych, mistrzów gatunku, którym dedykuje swoją najnowszą powieść, idzie dalej niż kiedykolwiek i ożywia demony spoza czasu i przestrzeni. To już nie są duchy lasu, zasnęły zjawy i wampiry, ukryli się mieszkańcy obcych planet – nadszedł czas panowania prawdziwego TERRORU. Sprzed eonów czasu, zza zwielokrotnionych wymiarów, z krain niezrozumiałej geometrii i kątów nieuchwytnych dla oka. King, dojrzały jak nigdy do tej pory, pewny i bogaty w lata doświadczenia kreuje historię, która nieuchronnie zmierzając do końca próbuje odpowiedzieć na najbardziej fundamentalne pytanie: co odnajdziemy pod drugiej stronie, za kotarą śmierci?

Ścieżki Jaimego Mortona i wielebnego Charlesa Jacobsa przecinają się systematycznie od 1962 roku, gdy po raz pierwszy cień pastora padł na małego chłopca, bawiącego się żołnierzykami. Ten cień pozostanie już z Jaimem na zawsze. Cień, który niesie za sobą obalenie dogmatów kościoła, okrutny nałóg, śmierć bliskich mu osób. Przez wszystkie lata Jacobs powraca, od czasu do czasu wyłania się z mrocznych zakamarków życia i na nowo nawiedza życie Jaimego. Kiedyś, dawno temu pastor rzucił wyzwanie Bogu i swoim wiernym. Po śmierci żony i syna w makabrycznym wypadku postanawia resztę życia poświęcić swojej jedynej, największej pasji, obsesji – zgłębianiu tajemnic elektryczności. Jacobs wierzy w istnienie iskry życia, która przepływa przez wszystkie żywe organizmy, a którą przywrócić można nawet, gdy wydaje się, że już zgasła. Prowadząc w sekrecie swoje eksperymenty, naraża życie dziesiątek ludzi przez lata, dokonując tytułowych przebudzeń, czyli uzdrowień, gdy energią elektryczną pokonuje nawet śmiertelne choroby. Tym samym wydziera moc temu, co dawniej nazywał Bogiem. Szlaki Jaimego i wielebnego mają przeciąć się raz jeszcze, gdy przychodzi czas na ostatnią, największą próbę.

„Przebudzenie” nie jest horrorem w typowym tego słowa znaczeniu. Akcja dojrzewa, ze strony na stronę, powoli i bez pośpiechu. Bo tak naprawdę, to nie ma się dokąd spieszyć. Każdy element, nawet ten najpowszedniejszy, najzwyklejszy, idealnie wpasowuje się w układankę, tworząc pełną, okrutną wizję końca człowieka. Kto zna bądź pamięta twory umysłu H.P. Lovecrafta, ten poczuje zew, przypomni ukryty wewnątrz niepojętych wizji strach i zrozumie płynące z powieści przesłanie. Tak jak u największych twórców weird fiction, King oscyluje między tym co realne a tym co na granicy obłędu, niepojęte i niezrozumiałe. To, co Obce i Inne staje się częścią codzienności bohaterów, podważając ich wiarę, jak i negując zasady wszechświata, na jakich opierali się do tej pory. To horror, który odbiera nadzieję. Odrzuca wiarę. Mąci umysły. To wrzask spoza eonów czasu, któremu należy się poddać, a który zabija od środka, bo kwestionuje nawet podstawy, jak same życie i śmierć.

Historia wielebnego Jacobsa i Jaimego to także, po części odniesienie do dziejów Wiktora Frankensteina i jego Potwora z powieści Mary Shelley. Tak samo jak szalony doktor, tak i wielebny niejako kształtuje i kreuje umysł Jaimego, by zostawić go samemu sobie. Negując dogmaty wiary naznacza go już na zawsze, w jakiś sposób upodabnia do siebie, jednak wyłącznie w tych aspektach, które uważa za koniecznie w swoich przyszłych eksperymentach.  Koleje losu zarówno jednego, jak drugiego bohatera ukazują możliwe ścieżki, które człowiek obrać może w poszukiwaniu prawdy, dociekaniu i poświęcaniu wszystkiego, by wyjaśnić zagadki uniwersum. Można wziąć wszystko na wiarę, zaufać „wyższej sile” i nie zanurzać się w bezkresy wszechświata. A można zadawać trudne pytania i nie poddawać się, nawet wtedy, gdy odpowiada jedynie cisza.  Jednak istnieją tajemnice, których lepiej nie odkrywać. Lepiej nie nurkować w odwieczne ciemności, bo wcale niekoniecznie to, co tam odnajdziemy musi odpowiadać temu, czego się spodziewaliśmy. Może być gorzej. O wiele potworniej. A potworność niezbyt dobrze robi ludzkiej świadomości.  Lepiej nie wiedzieć, co czeka za ciemną kopułą z gwiazd, które niby czuwają nad naszymi głowami.

„Przebudzenie” Stephena Kinga to jego najmocniejsza i najlepsza powieść od lat. Król Horroru odzyskał głos i jest to głos, od którego nie sposób odwrócić uwagi. Poczucie odosobnienia, drepczącego krok w krok terroru nie opuszcza czytelnika już od pierwszych stron powieści. Czekamy na załamanie, na kryzys, na błyskawicę, która ożywi to, co przyczaiło się wokół bohaterów. To oczekiwanie stanowi podstawę atmosfery niesamowistości, jaką stworzył King. Los, przeznaczenie, opatrzność – to wszystko staje po stronie światła, by zmierzyć się z czernią czarniejszą niż wszystko do tej pory. Są tu wątki autobiograficzne, są nawiązania do innych powieści pisarza, są wątki, o które zahaczył już kiedyś, gdy jeszcze „bawił” się strachami z szafy. Teraz zabawa się skończyła. King wyciągnął rękę ku prawdzie i jak dawni mistrzowie zmierza w kierunku najtrudniejszych pytań o sekrety samego wszechświata.

O.

„Ciemno, prawie noc” Joanna Bator

Bombla_CiemnoPrawieNoc

 

„Według Ewy listopad był szczeliną w czasie, pęknięciem między jesienią i długą polską zimą, gdy żyło się na krawędzi, w zawieszeniu, i czekało, aż czas zabliźni się, gdy przyjdą grudniowe mrozy. ‘W listopadzie, Wielbłądko, można wyjść po zapałki i nie wrócić, w listopadzie, jak dobrze się przyjrzysz, to zobaczysz, że w każdej kałuży widać schody, które prowadzą pod ziemię. Nocą odpływy w łazienkach powiększają się tak, że bez trudu mieści się w nich dorosły człowiek. A takie siuśmajtki jak ty muszą uważać nawet na szpary w podłodze i mysie dziury.’ ‘Dlaczego?’ ‘Bo listopad to czas, gdy otwierają się przejścia.’”.

Za oknem zimno i mrocznie. Deszcz siąpi prawie każdego dnia. Wiatr zawiewa wywołując dreszcze przygnębienia. Mgliste poranki zwiastują senne, smutne dni. Niedobitki liści zwisają smętnie z drzew, a pod stopami rozkłada się błotnista maź. Gnijąca skorupa w najbrzydszym z możliwych kolorów. Zniknęły czerwienie i pomarańcze. Wszechobecna żółć zamieniła się w szarość i brud.  Wilgoć i przejmujące zimno przebijają się przez najgrubsze ściany. Nie ma słońca, no może czasami wychyli się zza szarawej poświaty, ale już nie grzeje. Przypomina jedynie, że gdzieś tam jest, schowane za chmurami i czeka na lepsze dni. Wszystko zawarte w jednym słowie – listopad. Miesiąc na skraju, gdy jeszcze nie ma pierzynki śniegu, gdy mróz nie zaróżawia policzków, a wesoły sezon świąteczny dopiero przed nami. Pora ciemna, gdy zmierzch zapada szybciej niż byśmy chcieli. Gdy światło nie dociera we wszystkie zakamarki. Tam czają się potwory. W listopadzie zło staje się podwójnie złe. Jeszcze bardziej widoczne, pogrubione, jakby podkreślone kilkakrotnie. Gdy w listopadzie znika człowiek, nie można być pewnym, że się odnajdzie.

A gdy ginie dziecko?

Taką właśnie listopadową porą, w zawieszeniu pomiędzy jesienią a zimą, toczy się akcja powieści Joanny Bator zatytułowanej „Ciemno, prawie noc”. Rzecz dzieje się w Wałbrzychu, rodzinnym mieście autorki, ukazanym niby kraina z najgorszych koszmarów, odzwierciedlenie wszystkiego, co w polskich miastach najgorsze, najmroczniejsze. Ten Wałbrzych rodem z horroru, dawniej zwany Waldenburgiem, to wyolbrzymiona, powiększona wizja miasta-niby potwora, który pochłania swoich mieszkańców, zatruwa ich umysły i serca. To miejsce, w którym przyszłość jest niejasna, raczej nierealna, natomiast przeszłość wciąż żywa i rzucająca zgniło-czarny cień na wszystko wokół. Wałbrzych mógłby być jednym z najładniejszych miast w Polsce – otoczony lasami, z pięknym zamkiem Książ, zabytkowymi kamienicami, muzeami… Mógłby być jednym z najprężniej rozwijających się ośrodków przemysłowych z fabryką ceramiki, okolicznymi kopalniami, dawnymi zakładami włókiennictwa… Ale nie jest. Miasto pełne biedy, takiej, co już się nie ukryje za warstwą taniej farby, za belą sztucznej trawy. Upadek. Koniec. Nie ma drugiej szansy.

Do Wałbrzycha z wizji Joanny Bator, po trzydziestu latach nieobecności powraca Alicja Tabor, dziennikarka, której zadaniem jest napisać reportaż o zaginionych dzieciach. Andżelika, Patryk i Kalinka – zniknęły nagle, „jak kamień w wodę”, zdmuchnięte z powierzchni ziemi. Dzieci biedne, z rodzin zepsutych tak, że nic nie jest w stanie ich naprawić. Oczami Alicji obserwujemy patologie, deprawacje, dewiacje tak wielkie, że zupełnie niepojęte dla zwykłego człowieka, o wpojonych podstawowych zasadach moralności. A w samym mieście panuje religijny obłęd. Samozwańczy bałwan-mesjasz od Matki Boskiej Bolesnej, patronki Wałbrzycha, wykrzykuje co wieczór brednie na placu. Wokół niego schorowane dewotki, kupujące kości wykopane z pobliskich mogił poniemieckich, niczym talizmany na boleści i nieszczęścia. Religia wypaczona. Zmutowana. Zła.

To zło, w najczystszej postaci, kumulowało się w Wałbrzychu już w czasach, gdy ten był jeszcze Waldenburgiem. Pod legendarnym zamkiem Książ, gdzie podobno gdzieś schowane są skarby, poukrywane są również mogiły tysięcy ofiar nazistów i armii czerwonej. Lasy i polany pełne są dziur, z których do dzisiaj wystają kości, gdzie w powietrzu czuć nieszczęście, ludzką tragedię, śmierć. Powietrze przegniłe, jakieś osaczające takie, lepkie, które osadza się na człowieku. Powietrze morowe. Trucizna, która nakazuje ludziom znęcać się nad dziećmi, która zmusza do skórowania zwierząt, do nieludzkich tortur, do zadręczania innych istot na śmierć. Wydaje się, że w tej krainie wiecznego mroku, tym królestwie okrucieństwa, są tylko, jak w tej dziecięcej opowiastce do postraszenia, „czarne, czarne lasy, a w nich czarne, czarne domy, w nich czarne, czarne pokoje, a w nich czarne, czarne trumny”. I trupy. Morze trupów przywalone czarną, czarną ziemią.

Jednak w tej czerni absolutnej można natrafić na oazę światła. Po nitce do kłębka. Po sznurze, od jednej perły do drugiej. Tak właśnie napotyka dobrych ludzi Alicja. Mieszkańców Wałbrzycha, którzy jeszcze nie dali omotać się złowieszczym zaklęciom. Kociary, Kocińskie, Kitti-Kitti, które chronią bezdomne zwierzęta. Bibliotekarki bez konkretnej płci. Starzy mieszkańcy, którzy wciąż pamiętają urywki dobra. To wyłącznie dzięki nim potrafi ona znaleźć w sobie siłę i stawić czoła demonom przeszłości. A jakie to są demony! Obłęd, przemoc wypaczona do absurdu, samotność, śmierć bliskich jeszcze bardziej bolesna, podwójnie śmiertelna, bo zabijała też tych, którzy jeszcze żyli. Odbierała resztki witalnych sił. Rozpad rodziny. Rozpad domu. Rozpad więzów. A wszystko to pośród legend o księżnej Daisy. Pośród wspomnień wojennych, które nie są wcale wspomnieniami, ale koszmarami przeszłości. Pośród gnijących strzępów dawnych marzeń. Tymi strzępami żywią się Kotojady – nazwa, jak każda inna, bezkształtność, która przybiera ludzki kształt, istoty, które „trwają i żrą. Przenikają przez ściany, przez ciała, a gdy dostaną się do środka, sprawiają, że wszystko gnije i wypełnia się cuchnącą mgłą…”

 „Ciemno, prawie noc” to jedna z tych powieści niesamowitych, która w miarę czytania, w miarę upływu stron i rozdziałów, wywołuje w czytelniku chroniczny ból brzucha wraz z naturalną potrzebą zwinięcia się w kłębek, w pozycji płodowej, tak by przeczekać najgorsze. W trakcie lektury rodzi się strach. Taki najbardziej pierwotny, jak z czasów dzieciństwa, gdy każdy potwór w szafie był podwójnie potworny. Joanna Bator wykorzystała element narracji nieomal baśniowej, która działa na podświadomość, wsysa się mackami i siedzi przyczajona. Historia Alicji, która wpadła do króliczej nory wałbrzyskiego koszmaru, by tam przesądził się los jej oraz zaginionych dzieci, zostawia po sobie trwały ślad. Wielkie pole do rozmyślań. Pozostawia też czujny umysł, włącza czerwone światełka, gdy tylko pojawia się drugi człowiek na ciemniejącej ścieżce.

A listopad trwa w najlepsze. I dlatego – uważajcie na siebie. Zamknijcie dokładnie drzwi. Zapalcie lampy. Patrzcie pod nogi – nie wchodźcie w kałuże. Nie gońcie mglistych majaków wśród drzew. I zawsze idźcie w stronę światła, bo gdy raz wdepniecie w ciemne przejście już nigdy możecie się nie odnaleźć.

O.

*Ta powieść to potwór, monolit, Pantagruel żarłoczny, który zagnieżdża się w głowie i nie da się o nim zapomnieć, nawet rozmyślając o różowych słoniach, bo zamiast słoni „Ciemno, prawie noc”. Kawał doskonałej literatury. Przerażająca opowieść. Nowy Duży Buk.

Bezsenne Środy: „Gość Draculi” Bram Stoker

Bombla_BezsenneGośćDraculi

 

„The dead travel fast.”

Czy wiecie, która noc, poza Wigilią Wszystkich Świętych, jest kolejną przeklętą nocą w roku? Kiedy z ciemności wychylają się duchy, wiedźmy i upiory, by odprawiać swe czary? Kiedy bariera pomiędzy światem żywych a umarłych znów staje się nieomal przezroczysta? Jest, moi Drodzy, taka noc. Noc jeszcze nie ciepła, lecz już nie lodowata, zapowiadająca nową porę roku, sezon rozkwitu. Noc, której obchody, już od wieków nieprzerwanie trwają od zachodu słońca, ostatniego dnia kwietnia, aż do świtu. Noc germańska. Noc sabatów. Noc Walpurgii. W tę właśnie noc czarownice podobno mają się zbierać na szczycie Brocken, a przewodzić ma im władczyni krainy zmarłych zwana Hel – córka Lokiego, siostra Fenrira, personifikacja śmierci. W taką noc jak Noc Walpurgii lepiej nie wybierać się samemu na górskie ścieżki. Lepiej nie podróżować samotnie po nieznanych szlakach. Lepiej omijać cmentarzyska i pradawne miejsca kultu. Bo nigdy nie wiadomo, co napotkamy w ciemności po zachodzie słońce, gdy zmierzch otuli wszystko wokół nas nierealną poświatą.

Istnieją jednak śmiałkowie, którzy na własnej skórze, z własnej naiwności, przekonali się, że w Noc Walpurgii lepiej nie kręcić się po nieznanych drogach. Jednym z nich był niby nienazwany, a jednak znany bardzo  Jonathan Harker z opowiadania Brama Stokera zatytułowanego „Gość Draculi”. Zanim przybliżę Wam jego treść, to tylko w ramach ciekawostki napiszę, że opowiadanie to stanowi tak naprawdę wycięty rozdział z samego „Draculi”, który wydała już pośmiertnie, z wyjaśnieniem, żona pisarza. Dla potrzeb tomu, opowiadanie zostało przeredagowane, nazwisko Harkera wykreślone, lecz reszta pozostała niezmieniona.

Brytyjski dżentelmen (Jonathan Harker tak naprawdę) podróżuje do Transylwanii. W drodze, gdzieś w okolicach Monachium, pomimo ostrzeżeń hotelarza i przypadkowych osób jakie spotyka przed wyprawą, postanawia wyruszyć właśnie tego wieczoru, tuż przed zachodem słońca, w Noc Walpurgii. Woźnica, pełen złych przeczuć i zabobonnie przerażony, pędzi na złamanie karku, lecz powóz zatrzymuje się nagle, by z impetem ruszyć po chwili, gdy konie płoszy dziwna, wychudzona sylwetka na pobliskim wzgórzu. Harker zostaje sam, na górsko-leśnych ostępach. Zapada zmrok. W Harkerze narasta niepewność. Jednak jak na brytyjskiego dżentelmena przystało, rusza przed siebie, by zupełnie przypadkiem (chociaż my już wiemy, że Dracula czuwa od początku do końca tej opowieści) trafić do „przeklętej” wioski, opuszczonej przed laty i na przyległy cmentarz. Tam przyjdzie Harkerowi spędzić tę Noc. Jedną z pierwszych nocy, które naznaczą jego życie na zawsze.

Kto czytał już kultową wampirzą powieść Brama Stokera, ten „Gościa Draculi” potraktuje jak cudowny, literacki kąsek, jak ciekawostkę i brakujący element tej historii. Dodam jedynie, że Francis Ford Coppola wykorzystał jego fragmenty w swojej doskonałej ekranizacji. Kto jednak „Draculi” nie zna, ten w idealny sposób będzie miał szansę zaznajomić się z genialnym stylem Stokera, a także formą samej książki. Jakkolwiek by nie było, czytelnik ma szansę pysznie się wystraszyć, jednocześnie bawiąc się wychwytywaniem drobnych szczegółów, które nie tylko wprowadzają nas w draculiczną rzeczywistość, lecz także budują całą atmosferę tej krótkiej historii.

Dzisiaj nie zmrużę oka, bo wilk-nie wilk spogląda na mnie spośród drzew.

*Jeśli chcecie się zaczytać, porwać i omamić przez cmentarne zjawy i hrabiego Draculę, to opowiadanie, zupełnie legalnie, w oryginale znajdziecie do poczytania TUTAJ.