Site icon Wielki Buk

„Guguły” Wioletta Grzegorzewska – powieść nominowana do Man Booker Prize International

Nie sposób wymienić wszystkich charakterystycznych smaków i zapachów towarzyszących chwilom dzieciństwa i okresu dorastania. Kiedy o nich pomyślimy potrafią wzruszyć, bo to jak powrót dawno utraconych lat, momentów, które przeminęły i już nie wrócą. Lubimy je lekko ubarwiać, upiększać dla własnej radości, by rozbrzmiewały jeszcze intensywniej, jeszcze głośniej, kiedy tylko wpadną nam na myśl. Niby każde z tych wspomnień jest nasze. Tylko nasze. Ale kiedy posłuchamy innych wokół nas, to z zaskoczeniem dojdziemy do wniosku, że wiele tych doznań jest nam wspólnych, charakterystycznych dla całych pokoleń, roczników, bez względu na płeć, bez względu na region, z którego pochodzą. Niby miejscami obce, miejscami identyczne, ale zawsze w jakiś sposób podobne.

Cierpkie, kwaskowate, czasami zaskakująco słodkie chwile z życia pewnej dziewczynki z polskiej wsi zaklęła w słowach Wioletta Grzegorzewska w swoich „Gugułach„, pozwalając czytelnikowi cofnąć się w czasie do epoki minionej, nieco już zakurzonej i zapomnianej.

Wiolka pochodzi z Hektarów, niewielkiej wsi na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. To cały jej mały świat, a w nim z początku tylko mama, tata, dziadek i babcia, a potem wszystko to, co tworzy zwyczajne dzieciństwo. Szkoła jak za dawnych lat, rodzinne rytuały, koledzy i koleżanki. Podglądanie sąsiadów, obserwowanie życia małej społeczności i czekanie na wielkie chwile, które rozdymają się jak balon, by pęknąć po cichu zanim cokolwiek się wydarzy. Pierwsze pocałunki, niezrozumiałe doznania, ludzie, którym jednak nie można ufać. I lekcje życia, od narodzin aż do śmierci.

Jak pachnie i smakuje guguła w opowieści Wioletty Grzegorzewskiej? Tak jak pachnieć i smakować mogą niedojrzałe jeszcze owoce okresu dzieciństwa i powolnego wchodzenia w dorosłość, zanim pojawią się wyrzuty sumienia, zanim nieuchronna przyszłość odbierze ostatnie szczątki niewinności. Jak niemal mdląca i lepka wata cukrowa w dzień pewnego czerwcowego odpustu. Jak świeżo pieczone obwarzanki na szyi mamy. Jak lekko skwaśniałe siano i zapach krwi upolowanej przez kota myszy. Jak lekko podchmielony oddech taty po szalonej pokerowej nocy. Jak klej i ałun do preparowania ptactwa. Jak suszona gruszka i waniliowe, duszące perfumy. Jak butapren, jak farbki z Ameryki, jak kuleczki rtęci połknięte w nerwowym szale. Jak maść z baraniego łoju, ostatni oddech Gienka, męski pot na potańcówce. I jak elektryczna fala przed burzą też. A w tym wszystkim gnomy, Jezuski, beboki, wokół tych guguł, niedojrzałych, czekających na rozkwit.

„Guguły” przypominają miejscami scenki rodzajowe zaklęte w butelkach, jak te pieczołowicie budowane stateczki znad morza, czy w szklanych kulach, niczym baśniowe śnieżne obrazki. To takie elementy stałe wspomnień. Uchwycone momenty, których nie chce się zapomnieć, których nie można zapomnieć, bo to właśnie one tworzą czasową linię życia. To, co pomiędzy przepadło gdzieś w niepamięci, ale te chwile wryły się w podświadomość i zostaną już na zawsze. Wszystko to, co najpierwsze, najistotniejsze, najdziwniejsze i najstraszniejsze też. W końcu przyjemność miesza się tutaj ze smutkiem, melancholia z prostą radością codzienności. Dziewczynka zasypiająca w króliczej klatce. Stop. Pająk odurzony eterem. Stop. Figurka Jezusa unosząca się lekko nad stołem w półśnie, w iluzji czegoś nadprzyrodzonego. Stop. Nieco niewyraźne to wszystko, jak pod słońce, jak w upalny, duszny dzień zza firanki, jak za mgiełką porannych zórz…

Po „Gugułach” pozostają wrażenia, niezatarte ślady pewnych kolektywnych doświadczeń dzieciństwa i młodzieńczych lat. Wspomnienia nie jednej dziewczynki, ale dziewczynek i chłopców, którzy dzisiaj liczą swoje pierwsze siwe włosy, z nostalgią spoglądają wstecz i w tej prostocie gugułowych smaków i zapachów odnajdują swoją niezawodną kotwicę, coś, czego zawsze można się uchwycić i do czego zawsze można wrócić. Świat może pędzić naprzód w kosmicznym, terabajtowym tempie w jedynie sobie znanym kierunku, życie mijać jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ale nasz początek pozostanie. Nieco cierpki, lepkawy, miejscami słodkawy taki jak powinien być, by od czasu do czasu dawać ukojenie.

Wioletcie Grzegorzewskiej należą się brawa, a „Gugułom” Man Booker Prize International, bez dwóch zdań.

O.

Exit mobile version