Site icon Wielki Buk

„Mam na imię Jutro” Damian Dibben recenzja PATRONACKA

Poruszająca serce opowieść o wiecznym życiu, wierności i nieśmiertelnej przyjaźni na przestrzeni wieków Mam na imię jutro Damiana Dibbena.

Wyobraź sobie, że możesz żyć wiecznie, a przynajmniej bardzo bardzo długo, całe wieki. Obserwować przemijające epoki, zmieniające się stulecia, trwać niezmiennie pomimo burz i tumultu historii. Twoi bliscy odejdą, znów powrócą, odejdą znowu, a Ty, chociaż zrozpaczony, będziesz musiał przyglądać się, niezachwiany, trwały, niczym mury jakiejś pradawnej świątyni. Na nic zda się rozpacz, na nic zda się krzyk w stronę opatrzności wybór był Twój i tylko Twój, a teraz tylko od Ciebie zależy co zrobisz z podarowanym czasem.

Byłem jednak przeświadczony, że pewnego dnia mój pan wróci. Bo jeśli ja wciąż żyłem, to i on musiał żyć.

Ta opowieść zaczyna się przed wiekami, w XIV stuleciu, gdy czarna zaraza odebrała życie ponad połowie mieszkańców ówczesnej Europy. To właśnie wtedy ktoś odnalazł sposób, by przetrwać, by uciec przed śmiercią alchemiczny eliksir z kopalń Persji, który zasklepia rany i przedłuża życie w nieskończoność. Ten ktoś zapragnął towarzysza, ale jak to bywa z podarowanym ogniem skradzionym bogom, towarzysz zbuntował się i odszedł. I wtedy alchemik przygarnął psa. Minęły dziesięciolecia, stulecia, pan i jego wierny towarzysz przemierzają kraje, by nagle zostać brutalnie rozdzieleni. Czy jeszcze kiedyś się odnajdą?

przeł. Janusz Ochab

Pies, bo to on jest narratorem Mam na imię jutro, snuje barwną, pełną tęsknoty opowieść o dziejach minionych, o podróżach i odkryciach, o kolejnych miejscach, w których on i jego pan odnaleźli chwilową przystań. Był towarzyszem alchemika, ale też lekarza i filozofa, człowieka o dobrym sercu i wielkim miłosierdziu. Doradzał największym tego świata, ratował ich kruche żywoty, dawał z siebie wszystko co najlepsze, chociaż mógł jedynie gromadzić, bogacić się, by wreszcie samemu po latach zdobyć władzę. Mógł tego dokonać, ale wybrał ścieżkę wiecznego tułacza, samotnika z ukochanym zwierzakiem u boku, który wciąż żył w strachu przed potworem, którego stworzył przed laty. Jego nemezis, ten, który nie wytrzymał presji nieśmiertelności, a który nieustannie mści się, szarżuje, wciąż goni i niszczy, będąc przeklętym, ale też samemu przeklinając swojego stwórcę.

To okrutne i niemoralne skazywać inną żywą istotę na życie bez określonego końca.

Damian Dibben zaskakuje już samym wyborem narratora, wrzucając czytelnika na nieznane terytoria psiego żywota, przesyconego miłością do ukochanego człowieka, unikając jednak infantylizacji. Mam na imię jutro wypełniona jest bogactwem opisów hipnotyzuje natężeniem zapachów, perfekcyjnie oddaje realia historyczne kolejnych epok, portrety i krajobrazy, dzięki którym wpadamy w kolejne wieki, zaskoczeni, że stulecia mogły być tak bliskie i tak dalekie jednocześnie. Dibben stworzył opowieść o klątwie życia wiecznego, o samotności i tragedii rozdzielenia, ale przede wszystkim o tęsknocie. Porażającej, druzgoczącej, takiej, którą pojąć mogą jedynie istoty skazane na siebie, a pozbawione swojej obecności. Bo jaki sens ma wieczność, jeśli nie ma z kim jej dzielić? Nie ma kogo kochać?

Szykujcie chusteczki i czytajcie zachłyśniecie się prostotą i pięknem.

O.

*Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Albatros. <3

**Zapraszam na film i na KONKURS!

Exit mobile version