„And maybe it’s the thief in me, but I think this girl is mine, and that when she and I are around each other, we’re giving each other something we’ve never had, or taking back something we’ve lost.”
W ostatnich latach do popkultury powróciła moda na baśnie i ich nowoczesne interpretacje. Po epoce przesłodzonych, cukierkowych ekranizacji ze stajni wytwórni Disneya baśnie znowu odzyskały swój dorosły charakter i od nowa zawojowały wyobraźnię współczesnych pożeraczy kultury wszelakiej. Nareszcie w powietrzu unosi się duch szalonych i okrutnych opowieści Wilhelma i Jacoba Grimm, smutek i rozpacz pięknych historii Andersena, czy poczciwość moralnie pewnych baśni Charlesa Perrault. Powróciła nawet zalotna Szeherezada, przyleciał Piotruś Pan, czy czarownice z „Czarnoksiężnika z Krainy Oz”. Nie ukrywam, że do klasycznych baśni mam duży sentyment. Moja ukochana od dzieciństwa, ku wielkiemu niezrozumieniu rodziców, to „Jednooczka, Dwuoczka i Trójoczka” Braci Grimm – po tytule już widać, że od najwcześniejszych lat czułam pociąg do dziwności, a jak dodam, że w historię wchodzi również zakopywanie surowej wątroby pod gankiem, to wiadomo skąd umiłowanie do splatterpunka i gore. Jak wiecie, uwielbiam interpretować, czasami nawet nadinterpretować, a baśnie dają mi wyjątkowo szerokie pole do popisu w zależności od czasu w jakim się za nie zabieram. Bo do baśni warto powracać i czytać od nowa, dopasowywać i bawić się znaczeniami.
Uniwersalny potencjał i wielką symboliczną siłę wypływającą z klasycznych baśni wykorzystała w swojej najnowszej powieści zatytułowanej „Boy, Snow, Bird” brytyjska autorka Helen Oyeyemi. Pisarka niezwykle subtelnie i intrygująco wplątała w swoją historię czarodziejskie, nadnaturalne elementy i klasycznie baśniowe wątki, tworząc jedną z najciekawszych reinterpretacji tego typu ostatnich lat. Za podstawę w budowaniu fabuły wykorzystała jedną z najbardziej znanych opowieści na świecie, czyli kultową „Królewnę Śnieżkę” Braci Grimm. Jednak w „Boy, Snow, Bird” czytelnik poszukujący odnajdzie także echa „Śpiącej Królewny”, „Królowej Śniegu”, czy nawet „Kopciuszka”. Helen Oyeyemi wybrała tylko malutkie kawalątki tych historii, a dzieje Śnieżki wtłoczyła w burzliwą i niespokojną rzeczywistość lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dwudziestego wieku Stanów Zjednoczonych. Opowiedziała ją zupełnie na nowo, tworząc tym samym świeżą, współczesną baśń. I jak to w klasycznych baśniach bywa wypełniła ją wieloznacznością i uniwersalną symboliką, która na długo pozostanie w podświadomości czytelników.
Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami i wielkim oceanem, w mieście zwanym Nowy Jork żyła piękna dziewczyna imieniem Boy. Boy niestety nie wiodła szczęśliwego życia – mieszkała ze swoim okrutnym ojcem, szczurołapem, który nie mogąc pogodzić się z kwitnącą urodą córki znęcał się nad nią na różne sadystyczne sposoby. Pewnej śnieżnej nocy 1953 roku dziewczyna spakowała się i uciekła, na zawsze opuszczając swój rodzinny dom. Trafiła do Flax Hill małego miasteczka rzemieślników w stanie Massachusetts, gdzie większość mieszkańców zajmuje się produkcją „pięknych rzeczy”. Tam poznaje nowe przyjaciółki (młode kobiety na wydaniu) oraz swego przyszłego męża Arturo Whitmana. Arturo jest jednym z miejscowych twórców biżuterii i ojcem prześlicznej, uroczej dziewczynki imieniem Snow. Do tego jest wdowcem, mężczyzną z przeszłością i sporą rodziną składającą się głównie z silnych, pewnych siebie kobiet.
Wkrótce Boy zostaje częścią rodziny i tym samym macochą dla Snow. I wtedy zaczynają się problemy. Dziewczynka wydaje się być Boy zbyt idealna, zbyt układna, zbyt śliczna. W jej dziecięcej miłości doszukuje się jakiegoś podstępu, ukrytej szpili, którą mała miałaby wbić i zniszczyć to ułożone nowe życie młodej pary. Gdy Boy zachodzi w ciążę jej paranoja powiększa się z każdym miesiącem, by wybuchnąć pełną siłą zaraz po pojawieniu się na świecie córki, nazwanej Bird. Bo widzicie, narodziny Bird wyciągają na wierzch jedną z najgłębiej strzeżonych tajemnic rodziny Whitmanów i tym samym zaburzają ich pozorny spokój. Zagubiona Boy odsyła swoją małą pasierbicę do dalekiej ciotki i postanawia wbrew wszystkim toczyć zupełnie normalne życie. A mała Bird dorasta, piętrzą się niedomówienia i tylko pojawia się więcej pytań, na przykład czemu dziewczynka nie może dostrzec siebie w niektórych lustrach w domu? Czemu często nie widzi swojej twarzy? A to jedynie początek niesamowitej opowieści o trzech wyjątkowych kobietach, przeznaczeniu, tożsamości i miłości, w której Helen Oyeyemi ukryła niespodziewane zwroty akcji, zagadki i prawdy o naturze człowieka.
W „Boy, Snow, Bird” mamy szansę poznać drugą stronę znanej opowieści o Śnieżce. Ukazując dzieje „złej macochy” dostajemy nowy punktu widzenia i możliwość wejścia głębiej w jej wewnętrzny, lodowaty świat. Boy ma w sobie coś z kobiety zniszczonej, zepsutej przez swojego sadystycznego ojca, kontrolującej emocje tak swoje, jak i innych, zachowującej większość uczuć wyłącznie dla siebie. Jednocześnie obserwujemy zagubioną osobę, która do końca nie jest pewna tego kim jest naprawdę. I to właśnie tę cechę dziedziczy po matce mała Bird. Będąc idealnym mimikiem potrafi naśladować wszystkich wokół, poza matką i poza samą sobą, bo jeszcze nigdy siebie do końca nie doprecyzowała. Jej tożsamość nie może się wykształtować, bo tylko widzi siebie poprzez innych. Do tego i matka i córka otoczone są niejako kultem nieobecnej, perfekcyjnej Snow, która pomimo swojego oddalenia zdaje się być ciągle blisko rodziny Whitmanów. I jeszcze pozostają te rodzinne sekrety, o których tak ciężko mówić, a których nie można już dłużej ukrywać…
„Boy, Snow, Bird” Helen Oyeyemi to opowieść, która ciągle mnie zwodziła, kluczyła i wciągała w meandry swojej fabuły, jak w leśne odmęty. Małe amerykańskie miasteczko zdawało się tajemniczą krainą, która z pozoru urocza i „jak z obrazka” kryła w sobie brudne cienie rasowych obsesji, nietolerancji i bolączek zamkniętych społeczności, do których nie mają dostępu szerokie zmiany zachodzące w innych częściach kraju. Rodzina z obrazka w domu Whitmanów, który za jednym poruszeniem magicznej różdżki okazał się być areną walczących o akceptację kobiet, zarówno tę w oczach innych, jak w swoich własnych. No bo jak można żyć w zgodzie ze sobą, gdy nawet lustra pokazują, że nie ma nas do końca? Kiedy nawet najbliżsi zdają się nas czasami nie zauważać? Gdy za każdym spojrzeniem mamy wrażenie, że w zwierciadle niejasno?
O.
nie słyszałem o tej pisarce i książce.. ale fabuła wydaje się mi bardzo ciekawa.. inny punkt widzenia w Śnieżce hmm ciekawe ciekawe..
To było moje pierwsze spotkanie z Oyeyemi (przyciągnęła mnie tą reinterpretacją klasycznej baśni) i polecam – nie chciałam zdradzać zbyt wiele w tekście, więc w ogóle nie wspomniałam o głównym twiście historii, który totalnie odwraca punkt widzenia tej opowieści i całkowicie „spoważnia” całość 🙂
Kolejna wodząca za nos (albo umysł czy oczy) czytelnika powieść 😀 Chyba na razie musiałabym z takimi przystopować, bo potem nieustannie myślę i dywaguję „a może to jednak nie tak… może było tak…!”
Powiedz mi, czy czytanie w oryginale książki sprawia, że recenzję pisze się w j. polskim trudniej? 🙂
Totalnie zakręcone pytanie, bo nie widzę zupełnie powiązania pomiędzy czytaniem w języku obcym a pisaniem recenzji po polsku 😀 Dla mnie to po prostu kolejna opowieść, nieistotne czy po angielsku,francusku czy polsku 😀
„Boy, Snow, Bird” polecam bardzo, bo pomimo tych meandrów sytuacja w końcu staje się jasna, a czytelnik (poza symbolami, które sam musi odnaleźć) dostaje prawie wszystkie odpowiedzi 🙂
Z takich baśniowych powieści to najmilej wspominam „Gdybym ci kiedyś powiedziała”, której nota bene dziwnym trafem nie mogę u siebie znaleźć, a była jedną z moich ulubionych (tak to jest z pożyczaniem). Czytałam ją bardzo dawno temu ale pamiętam, że zrobiła na mnie wrażenie. potem szukałam książek w podobnym klimacie i różnie bywało. więc jeśli nie czytałaś Budnitz, to polecam
Dodałam do „to-read” na Goodreads 😀 Dzięki śliczne za polecenie, bo brzmi prześwietnie! W takim razie sądzę, że „Boy, Snow, Bird” na pewno Ci się spodoba 🙂
O, jaaaaa! Ale kusząco napisałaś, pięknie. Zapowiada się fascynująco. Tak, to jest to słowo:) Znowu nie mogę merytorycznie, ale obiecuję, że wrócę i wtrącę swoje trzy grosze, kiedy przeczytam. Dopisuję do listy.
PS Dorwałaś już coś Orbitowskiego? Pamiętam, że po „Szczęśliwej ziemi” byłaś zaintrygowana. Skończyłam wczoraj „Tracę ciepło”, dużo więcej fantastyki niż w „Szczęśliwej ziemi”, ale jest nieźle 🙂
Dziękuję 😀 Polecam bardzo, bo jest piękna 🙂
Co do poszukiwania Orbitowskiego, to niestety będzie musiał poczekać następne miesiące zanim zwolni się dla niego miejsce 😀 Ale zachwyt „Szczęśliwą Ziemią” nie minął i o nim na pewno nie zapomnę, tym bardziej, że „Tracę ciepło” znowu brzmi genialnie – dopisuję do listy! 😀