Bukowe prezenty cz.1

Bombla_BukowePrezenty1

Grudzień zbliża się wielkimi krokami. A jak grudzień, to sezon prezentowo-świąteczny, czyli zakupowe szaleństwo 🙂 Co prawda jest dopiero koniec listopada, ale jak zdążyłam się już przekonać przez lata, najlepiej zakup prezentów planować z wyprzedzeniem, zanim wpadniemy w przedświąteczną gorączkę i nerwowo będziemy biegać po sklepach.

Nie będę przed Wami ukrywać, że uważam książki za prezenty idealne. Mogłabym dostawać je na każdą okazję i nigdy nie miałabym dość. Co więcej, największą radochę sprawia mi również  kupowanie buków jako prezenty i oglądanie zachwyconych min moich rodzinno-przyjecielskich moli książkowych, którzy z radością zagłębiają się od razu, tego samego wieczora w lekturę i nie mogą się oderwać.

Ale wiadomo – mól książkowy molowi nierówny i czasami nie za bardzo wiemy, co kupić w natłoku promowanej literatury na księgarskich półkach. Przytłoczeni bierzmy cokolwiek, byle dojść do kasy i mieć zakupy z głowy. Dla wszystkich poszukujących prezentowych propozycji postanowiłam zrobić małe zestawienie (w dwóch częściach), podzielone na różnych czytelników i ich preferencje. Oczywiście zestaw ten jest jak najbardziej subiektywny i mocno ograniczony, ale może zainspiruje Was w bukowych poszukiwaniach prezentów idealnych.

Wybrałam buki najbardziej uniwersalne, takie które uważam za trafione w 100%, i które sama kupuję, kupiłam lub planuję zakupić na prezenty dla najbliższych 🙂

Maluchy i przedszkolaki, czyli miłość do książek zaczyna się od kołyski.

Nazwijcie mnie staromodną i tradycjonalistką, ale uważam, że książki są podstawą w rozwoju wyobraźni u dzieci. Szczególnie tych najmniejszych, które od momentu, gdy tylko otworzą oczy są bombardowane bodźcami z każdej strony, atakowane kolorowymi pseudo-bajkami i historyjkami bez wartości odżywczych. A jak wiemy, takie maluchy łapią wszystko z powietrza, świetnie zapamiętują i… uczą się obserwując i słuchając. Dlatego uważam, że warto zadbać o dobór lektur już od najmłodszych lat, nie kupować na siłę kolorowych książeczek z kiosku, które mają po jednym zdaniu i zero przekazu. Natomiast warto bardzo zakupić BAŚNIE – prezent idealny.

Wybór jest ogromny: Hans Christian Andersen, Bracia Grimm, Charles Perrault, a dla starszych dzieci baśnie Oscara Wilde’a, albo zbiór baśni polskich, czy bajek Jana Brzechwy i Juliana Tuwima. W tym roku Nasza Księgarnia wydała także wznowienie klasyki polskich bajek– cykl „Poczytaj Mi Mamo„, czyli takie małe wspomnienie z dzieciństwa, moim zdaniem obowiązkowe w każdym domu z maluchem.

Uczniowie podstawówki, czyli nie tylko szkolne lektury.

Szkoła łatwo potrafi zniechęcić do czytania, a przecież nie ma nic lepszego od zaczytywania się w piękne historie i ćwiczenia wyobraźni. Na tym poziomie, dla młodszych czytelników najlepiej sprawdzą się KLASYKI LITERATURY DZIECIĘCEJ. Są uniwersalne i warto do nich powrócić także po latach. Tutaj również wybór jest olbrzymi, a każda z poniższych książek spokojnie będzie trafiona i sprawi dziecku mnóstwo radości.

Pomysły zarówno dla dziewczynek i dla chłopców: cykl opowieści o Muminkach Tove Jansson (razem powstało dziewięć książek, każda cudowna), seria o Harrym Potterze J.K. Rowling (bo jak nie kochać magii?), seria o Mikołajku, autorstwa Sempégo i Goscinnego (płakałam ze śmiechu i płaczę teraz też), siedem tomów „Opowieści z Narnii” C.S. Lewisa (pewnego dnia odnajdę taką szafę), magiczna seria „Baśniobór” Brandona Mulla (same pozytywne opinie), a także niezapomniany „Kubuś Puchatek” A.A. Milne (nie trzeba polecać).

 Z buków pojedynczych, które niedawno pojawiły się na rynku polecam: „Niedoparki” Pavla Šruta (przezabawna opowieść o życiu pożeraczy skarpet) i „Bestiariusz słowiański” Pawła Zycha i Witolda Vargasa (perełka dla czytelników w każdym wieku). Świetnym pomysłem są też książki dla mniejszych i większych podróżników, a także dzieciaków, które są ciekawe świata i lubią uczyć się nowych rzeczy, czyli  „Mapy” Aleksandra i Daniela Mizielińskich (już uwielbiana i recenzowana na świecie) i „Jaś Ciekawski. Podróż do serca oceanu” Matthiasa Picarda (piękny i unikatowy komiks).

CIĄG DALSZY NASTĄPI… już na dniach 🙂

Jeśli szukacie czegoś dobrego, w konkretnym gatunku poniżej mam dla Was linki do moich czterech bukowych kategorii, ułatwiających wyszukiwanie (do znalezienia również na dole strony):

Nocne łowy – czyli horrory, gore, thrillery i opowieści grozy.

Weekend ze Stephenem Kingiem – czyli wybór powieści Mistrza :).

Uczta miłości – opowieści o miłości.

Gruby Zwierz – klasyki literatury, opowieści kultowe, wielkie historie i buki doskonałe, które warto znać.

Na dokładkę mam dla Was trzy praktyczne porady idealne dla wszystkich, którzy w tym roku planują bukowe zakupy:

1. Nie bójcie się antykwariatów! To takie trochę zapomniane miejsca, które coraz częściej znikają z miejskich map, a szkoda, bo można w nich wynaleźć perełki, czasami za grosze, a na pewno w niższych cenach. Jako leniwiec korzystam z tych internetowych i uważam, że naprawdę warto. Zazwyczaj wynajduję książki od lat niewznawiane, takie, o które trudno już dzisiaj w księgarniach, zarówno polskich, jak i zagranicznych autorów. Pamiętajcie tylko, żeby zawsze sprawdzić jakość wydania i czy niczego antykwarycznej książce nie brakuje!

2. Warto inwestować w klasykę! Niby truizm, ale łatwo o tym zapomnieć, gdy w twarz rzucają nam TOP 10 świata i okolic 😉 Kiedy nie wiadomo co kupić, a wiemy, że osoba, którą chcemy obdarować uwielbia książki, na pomoc zawsze przychodzi klasyka literatury polskiej i światowej. W tym wypadku wybór jest TAK ogromny, że nie ma sensu się rozpisywać, ale jedynie rozpoznać podstawowy gust czytelnika i dobrać coś idealnego (najprostszy przykład: dla niepoprawnych romantyczek, kochających filmy kostiumowe: Jane Austen lub siostry Brontë ) 🙂

3. Szukajcie sezonowych zestawów! Co trzy buki to nie jeden 🙂 Przed Świętami księgarnie prześcigają się w tworzeniu wygodnych książkowych zestawów, czasami nawet za ułamek, albo połowę ceny, jaką zapłacilibyśmy za wszystkie książki z osobna. Trylogie, sagi, bukowe cykle, albo zestawy tematyczne, czy spod pióra tego samego autora – przedświąteczny czas to wyraj dla wydawnictw i warto z niego skorzystać.

Udanych łowów i czekam na Wasze zakupowe wrażenia 🙂

O.

P.S. Jeśli ktoś szuka bukowej porady, bo niczego na liście nie znalazł – pisać, nie wstydzić się 🙂

Pierwsze urodziny :)

Bombla_Urodziny

Moi Drodzy,

Aż trudno uwierzyć, że właśnie mija rok istnienia Wielkiego Buka! Totalne szaleństwo, bo zupełnie nie mam pojęcia, kiedy przeleciało te dwanaście miesięcy. Zerkam na stronę i aż wierzyć się nie chce: przez rok uzbierało się 110 postów, ponad 7 tysięcy odwiedzin i ponad dwieście komentarzy! Na Facebookowym profilu jest aż 190 fanów i liczba ciągle rośnie! To naprawdę wyjątkowy dla mnie rok i wspaniały urodzinowy prezent 🙂

I w tym miejscu chciałabym Wam wszystkim ogromnie podziękować: DZIĘKUJĘ!

Za czytanie, lubienie, komentowanie. Za dyskusje, polecanki i budującą krytykę. Za to, że jesteście, że czytacie i interesujecie się, bo to jest dla mnie największa radość 🙂

Kolejny rok zapowiada się równie fantastycznie – aż sama nie wiem, kiedy zdążę opisać Wam wszystkie wrażenia bukowe, jakimi chciałabym się z Wami podzielić, a każdego dnia przybywa ich coraz więcej!

Jeszcze raz ogromnie Wam dziękuję!

Czytajcie książki 🙂

Bo warto czytać.

O.

„The Signature Of All Things” Elizabeth Gilbert

Bombla_Signature

 

„I believe that we are half-blind and full of errors. I believe that we understand very little, and what we do understand is mostly wrong. I believe that life cannot be survived – that is evident! – but if one is lucky, life can be endured for quite a long while. If one is both lucky, stubborn, life can sometimes even be enjoyed.”

„The Signature of All Things”

W życiu każdego pisarza przychodzi moment na stworzenie swojego magnum opus – czas na napisanie najwspanialszego, najlepszego dzieła, który pozostawi dla potomności, jako swoje największe dziedzictwo. Czasami do jego napisania przygotowuje się całe życie, a czasami poświęca kilka lat, szuka inspiracji, fascynujących historii, by w końcu wydobyć na światło dzienne opowieść idealną, perfekcyjnie skrojoną i odzwierciedlającą w pełni jego styl. Bywa, że taka książka nigdy nie powstaje. Umyka gdzieś myśli, pomysł rozrasta się do niebotycznych rozmiarów, a całość zyskuje tyle poziomów, że nie da się już tego ogarnąć. A jednak bywa również, że taka opowieść wyłania się z otchłani wyobraźni autora całkiem wcześnie w jego karierze i staje się najjaśniejszą gwiazdą pośród całej jego twórczości, tej już spisanej i przyszłej, która dopiero ma powstać.

Takim dziełem życia stała się najnowsza powieść Elizabeth Gilbert zatytułowana „The Signature of All Things”. Słysząc nazwisko tej amerykańskiej pisarki zazwyczaj na myśl narzuca się sama jej autobiograficzna historia „Jedz, módl się, kochaj”, kontynuowana później w „I że cię nie opuszczę”, dzięki której zdobyła sławę i podbiła serca tysięcy czytelniczek na całym świecie. Mało kto wie, że ta sama autorka, którą utożsamia się z jednym tytułem od lat, ma na swoim pisarskim koncie świetny zbiór opowiadań obyczajowych „Imiona kwiatów i dziewcząt”, a także doskonałą powieść w duchu północnych mórz „Ludzie z wysp” (o której na Buku już niebawem), czy biografię przyrodnika Eustace’a Conwaya „The Last American Man”. Wszystkie książki warte poznania, napisane subtelnym i wyrazistym językiem, z wciągającymi, perfekcyjnie skrojonymi fabułami, których nie da się zapomnieć.

Nie inaczej jest z „The Signature of All Things”. To historia życia Almy Whittaker, urodzonej na przełomie wieków, dokładnie w 1800 roku. Nie przez przypadek Gilbert wybrała właśnie tę datę na narodziny swojej bohaterki. To przejście epok, zwiastujące najszybsze i największe zmiany, jakie zajdą na świecie w ciągu kolejnych stu lat, pomijając konflikty zbrojne, wojny i najazdy, jakie będą miały miejsce w tym czasie na świecie i w Europie. Kolonizacja, odkrywanie nowych gatunków roślin, zwierząt, tworzenie przełomowych teorii, które wstrząsną światem nauki. Wzrost technologiczny, rewolucja przemysłowa i tworzenie niezwykłych wynalazków, które zaznaczą obecność swoich twórców w historii cywilizacji. To epoka nowych odkrywców, badaczy kultury, antropologów, którzy nie będą bali się zaryzykować całego swojego życia, by udowodnić wymyślane przez siebie teorie. To także czas przyrodników, biologów i ludzi medycyny, którzy od nowa stworzą ciąg zależności i nadadzą człowiekowi jego miejsce wśród innych istot na ziemi.

Nie sposób opisać dokładnych kolei losu Almy, by nie opowiedzieć całej książki, jednak warto napisać kilka słów o bohaterce, by przybliżyć jej wyjątkową postać. Jej ojcem jest Henry Whittaker, człowiek z nizin, który już w młodości, pracując w królewskich ogrodach botanicznych Kew, w Londynie, postawił sobie za cel zdobycie wielkiej fortuny. Dzięki ciężkiej pracy, wieloletniemu doświadczeniu i wrodzonemu sprytowi udaje mu się, po wielu latach podróży, osiąść na stałe w Filadelfii. To nowy świat, nowy, młody kraj, pełny możliwości dla człowieka z ambicjami i pieniędzmi. Henry buduje największą i najbogatszą posiadłość w Stanach Zjednoczonych, zwaną White Acre, a w jej granicach tworzy ogród botaniczny, herbarium, palmiarnię i cały rząd pomniejszych zielonych terenów. Będąc jednym z najlepszych specjalistów w swojej dziedzinie, Henry staje się prekursorem handlu przyprawami i roślinami o właściwościach leczniczych, rozpoczynając życiową współpracę z raczkującym przemysłem farmaceutycznym. White Acre to jego mała oaza, przystań, do której zjeżdżają się dziesiątki miłośników przyrody z całego świata, w której organizuje odświętne kolacje, odczyty i wykłady, a prywatna biblioteka należy do najbogatszych na świecie.

W takich luksusowych warunkach wychowuje się jedyna rodzona córka Henry’ego, czyli Alma. Po ojcu odziedziczyła charakter urodzonej botanistki i przyrodnika – nie boi się zadawać trudnych pytań, zawsze szuka odpowiedzi, jest ciekawa świata i pewna siebie.  Jej rodzice od małego uczą ją samodzielnego myślenia, analizowania i budowania własnych wniosków. Alma jest dzieckiem nowej epoki, jej odzwierciedleniem, tym bardziej unikatowym, że nie wychowywanym na laleczkę do towarzystwa, ale, wręcz przeciwnie, kobietę-naukowca, która pewnego dnia będzie kontynuować dzieło swoich rodziców i przejmie rodzinny biznes. Alma cały swój czas, dosłownie każdą wolną chwilę przeznacza na samokształcenie, czytanie, pisanie, klasyfikowanie i badanie otaczającej jej przyrody. Ciągle rozmyśla nad porządkiem świata, filozofuje i podejmuje twórcze dyskusje, tak ze swoimi rodzicami, jak z ludźmi, którzy zjeżdżają się do jej rodzinnej posiadłości. W wieku dwudziestu trzech lat podejmuje najważniejszą decyzję – zostaje jednym z pierwszych briologów, czyli naukowcem zajmującym się mchami, bo to właśnie w nich Alma dostrzega zalążek wszelkich praw, jakie rządzą światem roślin i zwierząt. I na nich zaczyna budować swoją przełomową teorię.

„The Signature of All Things” to kronika życia badaczki, naukowca, feministki i przyrodnika. To historia życia Almy, od początku, aż do końca, wraz ze wszystkimi najważniejszymi jego wydarzeniami. Obserwujemy jej pierwsze miłostki, zauroczenia, eksperymenty. Jej pierwszą przyjaźń, miłość i złamane serce. Towarzyszymy jej w podróżach, odkrywamy świat i przeżywamy każdą najistotniejszą chwilę. Elizabeth Gilbert sprawiła, że my czytelnicy dzielimy z bohaterką dosłownie wszystko. Jesteśmy przy niej i chcemy, by udało jej się przeżyć jej życie jak najbardziej godnie, by na końcu mogła powiedzieć, że bywały chwile, gdy czuła się naprawdę szczęśliwa i spełniona.

O.

*W Polsce powieść pojawi się nakładem wydawnictwa Rebis, 1 kwietnia 2014, pod tytułem „Botanika duszy”.

„Życie miłosne” Zeruya Shalev

Bombla_ZycieMiłosne

Od czasu do czasu każdego z nas dopada egzystencjalny dół. Mniejszy albo większy kryzys związany z naszym dotychczasowym życiem i kierunkiem w jakim wszystko wokół nas zmierza. Podobno takich kryzysów człowiek może przeżyć dość sporo, w różnych odstępach czasu. Z kryzysem możemy zmierzyć się w okresie dojrzewania, gdy z naiwnego dziecka przekształcamy się w pogrążonego w zadumie nad samym sobą nastolatka. W kilka lat później mamy szansę pogrążyć się w dole dwudziestopięciolatka, który podobno związany jest z zakończeniem studiów i beztroskiego czasu nauki. Po latach przychodzi czas na kryzys wieku średniego, chyba najpopularniejszego i najczęściej wykorzystanego w tekstach literatury i filmach. I kryzys emerytalny, po sześćdziesiątce, który jest jednoznaczny z  kryzysem świadomości zakończenia pewnego etapu życia. Zauważyliście pewnie, że sprytnie pominęłam jeden z istotniejszych egzystencjalnych dołów, jaki dopada zarówno mężczyzn, jak i kobiety, a który związany jest z przekroczeniem magicznej bariery trzydziestego roku życia.

Z tym właśnie kryzysem zmaga się bohaterka powieści Zeruyi Shalev zatytułowanej „Życie miłosne”. To pierwsza powieść rozpoczynająca psychologiczną trylogię, na którą składają się jeszcze „Mąż i żona” i kończąca cykl „Po rozstaniu”. Autorka stworzyła historię wyjątkową, ponadczasową, która dotyka najboleśniejszych momentów kobiecego życia. Pomimo, iż „Życie miłosne” rozgrywa się w Jerozolimie, to tak naprawdę mogłoby rozgrywać się w każdym zakątku na świecie, a jej uniwersalny wydźwięk pozwala wpasować się w gusta różnych kobiet, na każdym życiowym etapie. Shalev obrazuje kobiety w przełomowych momentach, gdy coś się zmienia, jakieś nieuchwytne siły wpływają na bohaterki i zmuszają je do zagłębiania się w swoje wnętrze, by pokonać ten trudny etap oparty na kryzysie pragnień i możliwości, a także straconych złudzeniach.

Bohaterką „Życia miłosnego” jest Ja’ra Korman. Ma około trzydzieści lat, stopień naukowy na uniwersytecie i kochającego męża, który stara się robić dla niej wszystko. Jej dotychczasowymi celami było zdobycie pełnego etatu na uczelni, budowanie krok po kroku naukowej kariery i urodzenie co najmniej jednego dziecka, gdy tylko przyjdzie odpowiedni czas, a wszystko będzie szło zgodnie z planem. Od zawsze wiedziała czego chce, była pewna podejmowanych kroków i szczęśliwa w swoim małym światku. Ta wykreowana przez nią rzeczywistość ginie w gruzach w chwili, gdy zupełnie przypadkowo poznaje Ariego Ewana – przyjaciela jej rodziców z czasów młodości, który po latach spędzonych we Francji powraca do Jerozolimy. I w tej chwili okazuje się, że nic nie było wcale takie idealne i perfekcyjne, jak wydawało się Ja’rze, wręcz przeciwnie, od dłuższego czasu jej doskonałe wyobrażenie o swoim życiu trzymało się jedynie na powielanych chwilach codziennej rutyny. I niczym więcej.

Jej małżeństwo z uroczym i miłym Jonim straciło kolory dawno temu,  a z czasem Ja’ra nie pamięta już nawet co było w nim takiego, że tak szybko i bezmyślnie się pobrali.  Wydaje się, że zapomniała co to miłość, lub, co bardziej przerażające, wcale nie kochała swojego męża. Jej dotychczasowa egzystencja okazuje się smutną iluzją tworzoną na potrzeby zachowania pozorów. Tak naprawdę pogrążona jest w zupełnej stagnacji. Jej życie stoi w miejscu, podobnie jak jej naukowa kariera. Nie może iść ani do przodu, ani do tyłu, bo uwikłana jej w honorowe umowy, których powinna dotrzymać, by nie wyjść na niedojrzałą. Problem w tym, że Ja’ra jest niedojrzała, a co za tym idzie zupełnie niezdecydowana. Już jakiś czas wcześniej straciła cel i czuje się zagubiona. Boi się prawdziwie zaangażować, bo to wiązałoby się bezpośrednio z podejmowaniem odpowiedzialności. A na to bohaterka Shalev nie jest gotowa.

Wszystko to uświadamia sobie, gdy na jej drodze staje Arie. To sześćdziesięciokilkuletni mężczyzna, znudzony i zblazowany. Próbuje sam przed sobą i otaczającymi go kobietami udawać samca alfa, pełnego siły i władzy. Nie przez przypadek jego imię tłumaczone z hebrajskiego oznacza lwa – władcę zwierząt. On pragnie panować i dopuszczać do siebie kolejne, coraz młodsze kobiety, by dołączyły do jego trofeów, uzbieranych podczas wielu lat usilnych polowań. Odgrywa rolę starego libertyna, mistrza seksualnych igraszek, a jednocześnie apatycznego, znudzonego „tym wszystkim” specjalistę od miłości. Pod tą maską kryje się jednak człowiek zniszczony, zmęczony sam sobą i pogrążony w strachu przed nieuchronnością śmierci. Naiwna Ja’ra jest kolejnym z serii jego podbojów, tylko jeszcze bardziej zagubiona, bo faktycznie poszukująca miłości.

Ich romans to seria burzliwych, toksycznych spotkań, w których każde z nich próbuje odmalować w tym drugim ziszczenie swoich pragnień. Nie chcą wcale poznać prawdy o sobie, ale jedynie w nieskończoność odbijać swoje wizje w oczach drugiego partnera. Ja’ra widzi w Arim kogoś na kształt perfekcyjnej męskiej figury, zupełne przeciwieństwo swojego ojca, którym skrycie pogardza, chociaż bardzo kocha. Na kochanka nakierowuje wszystkie nieziszczone marzenia i szuka odpowiedzi. A tam spotyka tylko ciszę, bo Ariemu nie zależy na związku. Nie zależy na nieogarniętej młodej kobiecie, która nie potrafi zdecydować się nawet na kupno sukienki. Chce wyłącznie nią manipulować, dla własnych zachcianek i wyuzdanych potrzeb. Każdy kolejny krok tych obojga to desperacka próba naprawienia życia i zawrócenia go na właściwy tor, pomimo iż zdają sobie sprawę, że nie tędy droga.

Im dalej zagłębiamy się w „Życie miłosne” i im lepiej poznajemy motywacje działań Ja’ry, tym bardziej może ona wywołać frustrację i sprzeciw. Kierowana strachem przed dojrzałością, przed dorosłością i podjęciem, w końcu, odpowiedzialności za swoje życie, staje się kimś kogo wyjątkowo łatwo znielubić, tym bardziej, jeśli nie potrafimy się z nią i jej problemami utożsamić. Ja’ra zdaje się być na granicy pewnego upadku, pogrążenia się w wewnętrznej ciemności bez szansy na  odrodzenie. Dryfuje i wciąż szuka siebie, zgłębia swoje wnętrze i igra z losem, by nareszcie dowiedzieć się i odkryć czego chce. Ale te odkrycia nie są wcale pozytywne. Niosą za sobą nieodwracalne wybory, te natomiast równie nieodwracalne skutki i pozostawiają za sobą kilka ofiar. A ona idzie dalej. Przynajmniej stara się, nie do końca wiedząc co się z nią stanie i ani ona, ani my nie możemy być pewni co przyniesie jej nowy dzień. I ta niewiedza jest najbardziej pesymistycznym przesłaniem tej powieści.

O.

„Ocean na końcu drogi” Neil Gaiman

Bombla_Ocean

 

„Bardzo dokładnie pamiętam swoje dzieciństwo… Wiedziałem wówczas straszne rzeczy. Ale wiedziałem też, że nie mogę pozwolić, by dorośli zorientowali się, że wiem. To by ich przeraziło.”

Maurice Sendak

Albert Einstein zapytany kiedyś, w jaki sposób wychować inteligentne dziecko, ponoć odpowiedział: Jeśli chcesz mieć inteligentne dziecko, to czytaj mu baśnie. Jeśli chcesz mieć jeszcze mądrzejsze dziecko, to czytaj mu więcej baśni. Przepis niezwykle prosty, bo w końcu baśnie zawierają w sobie odpowiedzi na większość najważniejszych pytań. Oddziałują na wyobraźnię – pozwalając swoim odbiorcom na zgłębienie najistotniejszych kwestii egzystencji człowieka – każda zupełnie indywidualnie, na swój własny sposób. Od najwcześniejszych lat pomagają zrozumieć otaczający świat i rządzące nim prawa. A te nie zawsze bywają sprawiedliwe czy dobre. Zło czai się ukryte w ciemnościach ludzkiej natury i potrafi zaatakować znienacka, wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewamy. Dobrze napisana baśń pozwala je zdemaskować i nauczyć się, jak sobie radzić nawet w najgorszych sytuacjach.

Taką wyjątkową, baśniową opowieść przedstawia nam Neil Gaiman w swojej najnowszej powieści dla dorosłych, zatytułowanej „Ocean na końcu drogi”. Wspomnienia z dzieciństwa bywają różne. Każdy ma swoje, osobiste, subiektywne, schowane głęboko w pamięci. Łączy je to, że nie wszystkich z nich możemy być do końca pewni. Niektóre zacierają się same i powracają pod wpływem impulsu. Inne natomiast bywają wyparte i często zastąpione nowymi, mniej bolesnymi, które ukrywają przed nami to, co wydarzyło się naprawdę. W takim wypadku może się zdarzyć, że już nigdy nie dowiemy się, co było rzeczywiste, a co jedynie zmyślone. Dla naszego dobra i lepszego samopoczucia.

Ukryte wspomnienia trudnych dziecięcych lat próbuje odzyskać bohater „Oceanu na końcu drogi”. Przy okazji rodzinnego spotkania, jako mężczyzna w średnim wieku, odwiedza stare kąty i ulicę, na której dawniej stał jego dom.  Przypadkiem, niczym wiedziony na niewidzialnej linie, trafia na farmę Hemstocków. Zdaje sobie sprawę, że dawno temu był w tym dziwnym domu, zamieszkałym przez trzy wyjątkowe kobiety. Teraz przebywa tam tylko jedna staruszka, i to właśnie ona zaprowadza go nad staw – magiczne miejsce, które mieszkająca tam Lettie Hemstock ochrzciła mianem „ocean”, a który wznieca w nim na nowo wspomnienia ukryte w zakamarkach świadomości. Bohaterowi przypomina się jego dawne życie, odkrywa dawno zapomniane chwile i budzi uśpione traumy z dzieciństwa, by wreszcie doznać tak potrzebnego oczyszczenia.

Opowieść rozpoczyna się czterdzieści lat wcześniej, prawdziwym dziecięcym dramatem – nikt nie przychodzi na siódme urodziny głównego bohatera. Po tym wydarzeniu małe i większe katastrofy zaczynają się mnożyć i narastać. Ginie jego ukochany kotek, a jeden z lokatorów wynajmujący pokój u jego rodziców pewnej nocy wykrada samochód i popełnia w nim samobójstwo. Ten właśnie czyn zbudził z głębokiego snu pradawną siłę. Pierwotne zło uśpione gdzieś za „oceanem”, na granicach światów, które przedostaje się do rzeczywistości, wykorzystuje ludzi i obezwładnia ich. Mami, okłamuje, składa obietnice bez pokrycia, ale dorośli nie są w stanie poznać, z kim tak naprawdę mają do czynienia i poddają się mu bez przeszkód. Świat bohatera staje na głowie i coraz bardziej odrealnia się, przypominając chory koszmar. Okazuje się, że dorośli często nie potrafią sami sobie radzić ze swoimi słabościami i nie są wcale tak silni, jak mogłoby się wydawać. Pomocy może szukać jedynie wśród trzech mieszkanek farmy Hemstocków. Każda z nich jest wyjątkowa, każda nietypowa i posiadająca inne umiejętności. Trochę nie z tego świata. Razem stawiają czoła zagrożeniu, by przywrócić harmonię i spokój w okolicy, a także naprawić wyrządzone szkody.

Tyle tylko, że pewnych rzeczy nie da się tak prosto naprawić. Nie da się odwidzieć tego, co raz się zobaczyło, ani od-doznać tego, co raz się już przeżyło. Każdy moment odcisnął piętno na umyśle głównego bohatera, a po latach koszmary powracają do niego falami, gdy wpatruje się w toń „oceanu”. Wracają smutki, nieszczęścia i złe myśli. Wspomnienia rozpadającego się domu i związku jego rodziców, którzy wszelkimi sposobami próbowali naprawiać finansową ruinę. Powraca także poczucie zdrady i odrzucenia, spotęgowane chwilami domowej przemocy. W jakimś momencie można odnieść wrażenie, że obserwujemy świat dorosłych oczami dziecka, i jest to świat, na który nie ma ono żadnego konkretnego wpływu. Co więcej, jest to świat nie do końca zrozumiały, dlatego bohater przekłada magię nad rzeczywistość, co jest sposobem na radzenie sobie z narastającymi problemami. W tej rzeczywistości farma Hemstocków i jego mieszkanki to dobre wróżki, które potrafią naprawić każdą najmniejszą krzywdę i odwrócić bieg losu.

Neilowi Gaimanowi po raz kolejny udało się opowiedzieć piękną, współczesną baśń i stworzyć magiczny świat ukryty wewnątrz tego zwykłego, przesiąkniętego normalnością i codziennością. Bohater „Oceanu na końcu drogi” umiejętnie odnajduje się w obu tych rzeczywistościach, obie są dla niego równie istotne i równoznaczne. Zło i dobro, ciemność i światło, świat cudów i świat dorosłych – każde z nich istnieje na równych prawach, każde ma zasady, których trzeba się trzymać i które należy szanować. Nad „oceanem” Lettie Hemstock bohater przeżywa od nowa najgorsze i najlepsze momenty swojego dzieciństwa. Przeżywa swoiste katharsis, po raz kolejny uwalnia się od cierpienia i potwornych myśli. A razem z nim my, czytelnicy tej niewiarygodnej, doskonale opowiedzianej historii, która nie pozwala o sobie zapomnieć i która, jak każda baśń, zostanie z nami na zawsze.

O.

*Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się 9 listopada, a którą można przeczytać także TUTAJ.

„Golem” Edward Lee

Bombla_GolemLee

Lubię poznawać i zgłębiać stare podania, baśnie i legendy. Co więcej, uwielbiam czytać nowe, unowocześnione wersje, jak również wariacje na ich temat w książkach, których autorzy inspirują się folklorem różnych kultur. Najbardziej intryguje mnie baśniowość i magia tych historii. Opowieści, które kształtują umysły tysięcy ludzi, w różnych zakątkach świata, a jednak odnoszących się przede wszystkim do tego co istnieje poza rzeczywistością, poza tym co zwyczajne i normalne. Tego co nawiązuje do świata tajemnic i ukrytych symboli. Baśnie, legendy i podania zawierają w sobie wszystkie najważniejsze kulturowe wskazówki, wszelkie lęki i radości danych społeczności, których członkowie przekazują je kolejnym pokoleniom, tworząc jedyne w sobie, zaklęte w słowa kulturowe dziedzictwo. 

Edward Lee, który od zawsze zaskakuje mnie ujęciem tematu, wykorzystał jedną z najważniejszych legend żydowskich i jej własną interpretację umieścił w powieści zatytułowanej „Golem”. O golemach z pewnością słyszeliście, nawet przypadkiem, tym bardziej jeśli jesteście fanami fantasy, bo tam golemy i golemopodobne twory już wiele lat temu zadomowiły się na dobre. Ale prawdziwa historia golema wyłania się z czeluści żydowskiej duchowości i najgłębiej skrywanych tajemnic o religijnych korzeniach. Z początku legenda ta była jedynie ciekawostką, ale z czasem nabrała głębokiego znaczenia, gdy obrosła w mity i nowe konotacje. Stała się także ostrzeżeniem przed niewłaściwym wykorzystaniem wiedzy i tajemnic wiary, które obrócić mogą się z łatwością przeciw temu, kto narusza ich podstawowe zasady.

Wykorzystana przez Edwarda Lee legenda praskiego golema to jedna z najbardziej znanych na świecie opowieści pochodzących z naszej części Europy. Pod koniec XVI wieku, w Pradze za rządów cesarza Rudolfa II nasiliły się ataki na żydowską społeczność, którą posądzano o okultyzm i bezbożne praktyki. Rabin Jehuda Loew ben Becalel, zwany również Maharalem, by obronić siebie i innych przed prześladowcami, za pomocą kabalistycznego zaklęcia powołał do życia potężną istotę ulepioną z gliny. Uformowane, olbrzymie ciało ożywił za pomocą tajemnych rytuałów i modłów, a na końcu, by dopełnić dzieła, wypisał na czole (lub na pergaminie włożonym w usta) magiczne słowo, które tchnęło życie w glinianą istotę. Zadaniem golema była obrona praskich Żydów, ale pewnego dnia coś się zmieniło i golem w szale zaatakował rabina i ludzi, których z założenia miał bronić. Podobno szczątki tej istoty wciąż leżą na strychu synagogi Staronowej w Pradze. Przytoczona opowieść jest najstarszą i najpopularniejszą, jednak historii o golemach było o wiele więcej na naszych terenach, gdy mit został wtłoczony do przypowieści ludowych.

Historia „Golema” Edwarda Lee rozpoczyna się w 1880 roku, gdy na parowcu płynącym przez amerykańskie rzeki, poznajemy uciekinierów z Europy – Poelziga i jego żonę Nanyę. Statek, który płynie z Baltimore do Lowensport w stanie Maryland, wiezie wyjątkowy ładunek, na który składają się beczki praskiej gliny i inne nietypowe, bliżej niezidentyfikowane przedmioty. Lowensport jest jedną z żydowskich enklaw w nowym świecie, ale to nie tam szukają schronienia Poelzig i jego żona. Co więcej wydaje się, że gdy tylko słyszą o porcie, chcę zawrócić z trasy, albo chociaż przeczekać noc na stałym lądzie, z dala od granic miasta.  Jednak gdy zapada zmrok coś dziwnego dzieje się z podróżującymi i dochodzi do straszliwej tragedii.

W ponad sto lat później znany twórca gier komputerowych – Seth, wraz z dziewczyną imieniem Judy, wprowadzają się do starej siedziby zwanej Lowen House, które miała być ziszczeniem ich marzeń. Stara posiadłość i przynależące do niej tereny rolnicze stają się własnością pary, a wraz z nią tajemne brzemię, które skrywa to miejsce. W niedługi czas po ich przyjeździe, grupa robotników odkrywa zakopany w ziemi, a dokładnie dawnym rzecznym korycie, parowiec, a w nim szkielet trzech osób i nienaruszony ładunek. Znalezisko inicjuje ciąg dziwnych zdarzeń, wznieca poruszenie w miejskiej społeczności i u miejscowego rabina, a także prowokuje do kradzieży dwóch, pozornie z niczym niepowiązanych osiłków. Życie Seth i Judy jest w wielkim niebezpieczeństwie. Z szybkością błyskawicy powracają stare legendy, przypominają się historyczne wydarzenia i tragedie z przeszłości, a na polach otaczających dom, z błękitnych ogni, rodzą się przywołane z piekieł istoty.

Golemopodobne twory stworzone przez Edwarda Lee to owoce starej magii, zapomnianych rytuałów i okultystycznych zaklęć. W fabule pisarz odwraca porządek religijny, nagina go i tworzy własny kabalistyczny odłam żydowskiej wiary, jeszcze bardziej tajemny i oparty na czystej formie zła. Kreatury powstałe z praskiej gliny i ciał ofiar poświęconych ciemnościom niczym nie przypominają tych z historii o kreacji pierwszego człowieka. Słowa, które budzą je do życia to zemsta, mord i zniszczenie. Nie ma w nich nic idealnego. Są zdeformowane i zniekształcone od samego początku swojego istnienia, a że oparte zostały na ludzkich szczątkach, posiadają również instynkty tych, którymi byli dawniej. Trzeba dodać, że te najokrutniejsze instynkty. Brutalność, agresja, popęd seksualny wyolbrzymiony do maksimum – wszystko to chore i zdeformowane, tak jak same golemy w powieści.

Legendy mają to do siebie, że z czasem zostają uproszczone i ujednolicone. Lata ustnych przekazów, różne źródła opowieści, wpływy z zewnątrz sprawiają, że często z prawdziwej historii zostają jedynie strzępki i niedopowiedzenia. Szczegóły zacierają się, a ich wymowa ostatecznie przybiera raczej dydaktyczny ton. Unowocześniona wersja historii praskiego golema przedstawiona w powieści Edwarda Lee ożywia jego mit na nowo. Całość nabiera kolorów i swoistej mięsistości, dzięki której aż chce się powrócić do źródeł golemów i zapoznać się z ich prawdziwym, religijnym znaczeniem. Aż chce się od nowa opowiadać ich historię i dotrzeć do źródeł dawnej magii i starej wiary, która stała się źródłem perfekcyjnej zemsty w „glinianej” istocie.

O.

„Piekielne wody” David L. Robbins

Bombla_PiekielneWody

Zatoka Adeńska zwana Rogiem Afryki. Raczej mało znane i uczęszczane miejsce na mapie. Niewspominane w wycieczkowych prospektach i zapomniane przez turystyczne biura. Wąskie przejście pomiędzy dwoma kontynentami, które dzieli Jemen od wybrzeży Afryki. Jednocześnie jeden z podstawowych szlaków wodnych dla karawan tankowców, frachtowców i statków transportowych przewożących towary z jednego końca świata na drugi. Najszybsze połączenie pomiędzy Bliskim a Dalekim Wschodem. Kanał, którym przepływają setki statków dziennie. Miejsce, w którym wciąż można napotkać prawdziwych korsarzy – piratów z Somalii. W XXI wieku, świecie, w którym słowo „pirat” kojarzy nam się przede wszystkim z gorącymi wodami Karaibów i zabawnym akcentem Disneyowskiego tworu, jakim jest Jack Sparrow, piraci wcale nie pozostają historycznym reliktem przeszłości. Przeciwnie – mają się całkiem dobrze i wciąż sieją terror na międzynarodowych wodach. Zmieniły się realia, zmieniły środki transportu, ale cel i motywacje często pozostają te same, uniwersalne w swojej prostocie.

„Piekielne wody” autorstwa Davida L. Robbinsa to historia wyciągnięta prostu z życia, pierwszych stron gazet i internetowych nagłówków. Jedna z setek, jakie obserwowaliśmy w ostatnich latach w tym przesiąkniętym przemocą rejonie świata. Grupa somalijskich piratów porywa wielki, samotnie płynący frachtowiec Valnea. Trzeba podkreślić „samotnie płynący”, gdyż obecnie większość statków, które na swoim pokładzie przewożą cenne ładunki, wynajmuje ochronę w postaci wojskowych statków, które płyną wraz z nimi aż do docelowego portu. Nie Valnea. Z zewnątrz frachtowiec wydaje się być całkowicie pusty. I faktycznie pozbawiony jest wszelkich kontenerów i nie przewozi konkretnego towaru, ale jednocześnie nie jest w stanie rozwinąć bezpiecznej prędkości, dzięki której uniknęłaby abordażu. Statek pozostawiony samemu sobie aż prosi się o rabunek. Na jego załogę składają się rosyjscy i filipińscy marynarze pod dowództwem rosyjskiego kapitana Anatolija Drozdowa. Dodatkowym, pozornym zabezpieczeniem jest grupa bałkańskich najemników, którzy mają za zadanie strzec przesyłki ukrytej na samym dnie ładowni. Ładunku, o którym nic nie wiadomo, a który jest elementem tajnej operacji łączącej rządy największych mocarstw świata.

Na Valneę, której tajemnice wydają się być w pełni strzeżone i bezpieczne, napada Yusuf Raage, jeden z najpotężniejszych piratów tego regionu. Na jego koncie jest kilkanaście podobnych napadów, które przyniosły jemu, jego klanowi i sponsorom (piraci somalijscy są często sponsorowani przez przedsiębiorców z Bliskiego Wschodu) miliony dolarów. Pirat nie jest sam. Towarzyszy mu ponad dwudziestu najlepszych członków jego klanu, wyselekcjonowanych z kilkudziesięciu ochotników, którzy odpowiedzieli na jego zawołanie. Są w pełni lojalni. Ich przywódca ma nieskalaną reputację zdobywcy i wiedzą, że pomimo niebezpieczeństwa opłaca się zaryzykować dla pewnego zysku. Jednak ten atak i porwanie frachtowca mają dla Yusufa specjalne znaczenie. Nie może się wycofać. Nie może odmówić. Stawia wszystko na jedną kartę i poświęca siebie i innych, by ta wyprawa się powiodła. A stawka jest bardzo wysoka i tylko on zdaje sobie sprawę z tego, co nastąpi, gdy misja skończy się fiaskiem.

Na ratunek porwanej Valnei wysłany zostaje stacjonujący w bazie Dżibuti oddział amerykańskich żołnierzy, specjalnej jednostki ratowniczej Sił Powietrznych USA – Guardian Angels. To wyjątkowi żołnierze o wyjątkowych umiejętnościach. Tajne zadanie, jakie przypada im w udziale, nie jest typowe dla ich codziennej działalności. Zostają wybrani ze względu na lokację i umiejętność reagowania w kryzysowych sytuacjach. Wyłącznie ich dowódca, wybrany do prowadzenia misji, wie, jak priorytetowe jest wyzwolenie statku z rąk somalijskich piratów. Rozkaz, który pada z ust samego prezydenta Stanów Zjednoczonych, zakłada złamanie podstawowych zasad, jakimi kieruje się formacja. A czas ucieka. Mają tylko godzinę, zanim frachtowiec zostanie zatopiony, pochłaniając nie tylko swój cenny ładunek, ale życie załogi, piratów i samych żołnierzy, którzy znajdą się na jego pokładzie.

„Piekielne wody” to idealna powieść dla wszystkich miłośników porządnie napisanej i dopracowanej literatury sensacyjnej, w duchu Toma Clancy’ego. Niezwykła dbałość o szczegóły, wyraziści bohaterowie, realistyczne oddanie zagrożenia i konfliktów osaczających płynącą po niebezpiecznych wodach Valneę to nie jedyne pozytywne aspekty tej historii. Warto wspomnieć także o doskonale oddanych realiach życia jednostki Guardian Angels, czy samych somalijskich piratów i ich rodzin. Równie pozytywnie zaskakuje polskie tłumaczenie autorstwa Grzegorza Grątkowskiego – świetnie przełożone teksty, dialogi, a ponadto militarne skróty i wyrażenia techniczne użyte przez Robbinsa w tekście oprócz dokładnego tłumaczenia mają własny, oryginalny skrót i definicję podaną w nawiasach, przypisach i słowniczku na końcu książki.

Trzeba przyznać, że w pełnym zrozumieniu „Piekielnych wód” pomoże orientacja nie tylko geograficzna, ale przede wszystkim ta we współczesnej historii. Przyda się także chociaż minimalna znajomość podstawowych zagadnień dotyczących konfliktów zbrojnych i politycznych, toczących się w ostatnich latach na świecie, a szczególnie w rejonie Rogu Afryki. Resztę dokładnie wytłumaczy i opowie już sam David L. Robbins. Wystarczy jedynie sięgnąć po książkę i pogrążyć się w sensacyjnej, niezwykle aktualnej historii porwanego frachtowca i opowieści o wytrwałości ludzi, którzy przychodzą mu na ratunek, nie wahając się poświęcić tego, co dla człowieka najcenniejsze.

O.

*Recenzja napisana dla portalu Gildia.pl, która ukazała się 28 października, a którą można przeczytać także TUTAJ.

„Wampir” John William Polidori

Bombla_Wampir

Pamiętny wieczór 1816 roku, gdy w Villi Diodati nad Jeziorem Genewskim spotkało się kilkoro niezwykle zdolnych przyjaciół, przeszedł do historii literatury, jako jeden z najbardziej płodnych w wyjątkowe i nowatorskie pomysły fabularne. Przyniósł on nie tylko kultowego „Frankensteina” autorstwa Mary Shelley, ale także zamysł utworu równie niesamowitego, który lata później zainspirował Brama Stokera do napisania „Draculi”. Dzieła może nie tak przełomowego, jednak niebywale intrygującego, którego autor zaczerpnął wampiryczne idee nie od byle kogo, bo od jednego z najznamienitszych poetów wszech czasów, jakim był lord George Byron. Mowa o „Wampirze” Johna Williama Polidori, który towarzyszył  swojemu znamienitego przyjacielowi w podróży do Szwajcarii i tamtej mrocznej nocy podjął literackie wyzwanie rzucone wszystkim zgromadzonym w willi. 

Wokół powstania „Wampira” krążą różne plotki i niedomówienia. Według zapisków Mary Shelley, podczas pobytu nad Jeziorem Genewskim, Polidori napisał krótką nowelę o „damie z trupią czaszką zamiast głowy”, jednak opowieść ta zaginęła, a dziwny motyw nie pojawił się nigdy więcej w jego twórczości. Jednak tamtego wieczora faktycznie powstała króciutka etiuda, literacka miniatura pióra lorda Byrona zatytułowana „Pogrzeb”. Tą historią zainspirował się Polidori, wykorzystał główny wątek i opublikował w trzy lata później, w 1819 roku, swoją pełną wersję zatytułowaną „The Vampyre. A Tale”, która z nieznanych powodów została opublikowana właśnie pod nazwiskiem Byrona. Skutki dziwnej pomyłki odczuwali obaj przez lata, bo do wielu nie mogło dotrzeć, że to nie genialny poeta jest autorem tej historii. Dzisiaj wiemy już, że tekst z pewnością powstał z ręki Polidoriego i pomimo otaczających go kontrowersji jedno jest pewne – Polidoriemu udało się wprowadzić postać wampira i towarzyszący tej postaci mit do literatury romantycznej, w której, od tamtego momentu, zadomowił się na dobre.

Opowieść „Wampir” rozpoczyna się pewnej srogiej zimy, podczas londyńskiego karnawału i gorącego sezonu balowego, gdy na salonach pojawia się nietypowy dżentelmen – lord Ruthven. Osobliwy, przystojny, o surowym, martwym spojrzeniu potrafił zgasić wszelką, bezmyślną radość, a także uwieść wszystkie otaczające go kobiety i panny. Swoją zimną, nieokiełznaną osobowością zafascynował znudzone, arystokratyczne towarzystwo, które zapraszało go do swojego grona przy każdej możliwej okazji. Najbardziej interesował on kobiety (i wzajemnie), które otaczały go wianuszkiem i uwielbiały patrzeć na jego pełne pogardy, wybledzone oblicze. Brylował od niechcenia, ot tak, bo potrafił. Wiedział, jak i do kogo się odzywać, by wzniecić uwielbienie, a jednocześnie wzbudzał szacunek, a nawet miejscami strach.

Wszystko to było jedynie sprytną maską, którą „nosił” na potrzeby przypodobania się w odpowiednim towarzystwie, zastawienia pułapki na swoją ofiarę i strącenie jej w otchłanie potępienia i hańby. Prawda o nikczemności lorda Ruthvena wychodzi podczas jego podróży do Rzymu i Aten, którą zorganizował i wybrał się wraz ze swoim nowym, młodym i niezwykle niewinnym przyjacielem nazwiskiem Aubrey. Ten obserwuje czujnie swojego towarzysza i zauważa, że wszystkie najgorsze plotki i pomówienia okazują się być jak najbardziej prawdziwymi. Postanawia zerwać z Ruthvenem wszelkie kontakty, na co ten przystaje i wydaje się zniknąć na dobre. Ale niebawem lord Ruthven powraca. Znienacka, ponownie wkracza w życie biednego Aubreya i tym razem nie ma zamiaru mu odpuścić. Doskonała, wręcz idylliczna egzystencja młodzieńca zostaje zburzona, a spokój jego i wszystkich bliskich jego sercu –naruszony na zawsze.

Kim jest lord Ruthven? To istota, a raczej anty-człowiek. Mizantrop, który żywi niesmak i urazę do gatunku ludzkiego. Pod pretekstem obrzydzenia do wyuzdania i upadku moralności, sam przyczynia się do zguby wielu kobiet. Bawi się konwencją, żongluje umiejętnościami uwodziciela, łamie serca, a wszystko to wyłącznie dla własnej przyjemności. Jest niebezpieczny, mroczny i nosi w sobie głęboką tajemnicę, więc w tym kontekście jawi się jako doskonale byroniczny. Tylko że nawet ta przyjemność wydaje się być niepełna. Bohater Polidoriego jest rozwiązły do granic możliwości, a jednak zimny i zdystansowany. Czerpie jedynie tymczasowe zadowolenie z oddawania się rozkoszy. On się nie uśmiecha, ale szczerzy w zadowoleniu, jak nasycone zwierzę, by po chwili od nowa pogrążyć się w apatii i powrócić do pierwotnego stanu. Jego rozwiązłe do granic możliwości życie to tylko wymówka dla postępującego znudzenia i niezadowolenia. Tym samym lord Ruthven staje się doskonale sadyczny – suwerennie potworny.

Wampir w utworze Polidoriego to nikt inny jak człowiek integralny w doskonałej postaci. Jedna z pierwszych gotyckich istot, wtłoczonych w nową epokę, w której odnajduje się, a jednocześnie od której odstaje, bo nigdy nie będzie w stanie się w pełni przystosować. Pozostanie na wieczność innym, który żyjąc „teraz” na zawsze uwikłany jest w przeszłość. Ruthven jest wyznacznikiem poprzedniej epoki, natomiast sadyczny libertynizm okazuje się ponadczasowy. Wampir, tak jak człowiek integralny, jest centrum swojej egzystencji, jej jedynym panem i głównym podmiotem, bez Boga, czy wyższego władcy, którego na zawsze odrzuca. Jego głównym celem jest obalanie kolejnych barier i nieskończona transgresja pragnień. Z założenia jest już nadczłowiekiem, bo ogarnięty ostateczną formą egoizmu przekracza wciąż na nowo samego siebie, swoje człowieczeństwo i związaną z nim śmiertelność – odradza się wciąż na nowo.

Podobno postać lorda Ruthvena skrywa w sobie wiele cech samego lorda Byrona, a Polidori wtłoczył te cechy w swojego bohatera na złość przyjacielowi.  Jeśli tak było naprawdę, to Byron będąc pisarzem na wskroś romantycznym, sam przypominał niejako bohatera z poprzedniej epoki. Zalotny, niebezpieczny, uwodzicielski… Łatwiej zobrazować tymi słowami Valmonta z „Niebezpiecznych związków” Laclosa niż ułożonego, grzecznego dziewiętnastowiecznego dżentelmena rodem z powieści Jane Austen. Idąc tym tropem, każdy wampir, czy inny gotycki wymysł, staje się anty-bohaterem codzienności. Kimś, kto obrazuje wszelkie cechy tłumione przez dogmaty nowej, „lepszej” epoki. Kimś kto, będąc zakotwiczonym w przeszłości, czeka, by znowu się odrodzić i tworzyć przyszłość. Czyhając w ciemnościach na nowy, doskonalszy świat.

O.

„Król Olch” Johann Wolfgang Goethe

Bombla_KrólOlch
 

„Król Olch” Johann Wolfgang Goethe

 

Noc padła na las, las w mroku spał,

Ktoś nocą lasem na koniu gnał.

Tętniło echo wśród olch i brzóz,

Gdy ojciec syna do domu wiózł.
 

– Cóż tobie, synku, że w las patrzysz tak?

Tam ojcze, on, król olch, daje znak,

Ma płaszcz, koronę i biały tren.

– To mgła, mój synku, albo sen.
 

„Pójdź chłopcze w las, w ten głuchy las!

Wesoło będzie płynąć czas.

Przedziwne czary roztoczę w krąg,

Złotolitą chustkę dam ci do rąk”.
 

– Czy słyszysz, mój ojcze, ten głos w gęstwinie drzew?

To król mnie wabi, to jego śpiew.

– To wiatr, mój synku, to wiatru głos,

Szeleści olcha i szumi wrzos.

 

„Gdy wejdziesz, chłopcze w ten głuchy las,

Ujrzysz me córki przy blasku gwiazd.

Moje córki nucąc pląsają na mchu,

A każda z mych córek piękniejsza od snu”.
 

– Czy widzisz, mój ojcze, tam tańczą wśród drzew

Srebrne królewny, czy słyszysz ich śpiew?

– O, synku mój, to księżyc tak lśni,

To księżyc tańczy wśród czarnych pni.
 

„Pójdź do mnie, mój chłopcze, w głęboki las!

Ach, strzeż się, bo wołam już ostatni raz!”

– Czy widzisz, mój ojcze, król zbliża się tu,

Już w oczach mi ciemno i brak mi tchu. –
 

Więc ojciec syna w ramionach swych skrył

I konia ostrogą popędził co sił.

Nie wiedział, że syn skonał mu już

W tym głuchym lesie wśród olch i brzóz.

Przekład swobodny Wisławy Szymborskiej

O śmierci pisać nie sposób. Trudno oddać słowami to, co boli nas najbardziej i czego obawiamy się przez całe życie. Niektórzy świadomie, próbując odgonić złe myśli, inni gdzieś głęboko, w odmętach podświadomości, zdają sobie sprawę z ulotności i przemijalności człowieka. To sprawia, że o śmierci jednak chce się mówić. Chce się słuchać i pisać, bo jest zawsze obecna i najbardziej bliska. Jedynie pewna.

W taki dzień jak dzisiaj myśli o śmierci powracają, czy tego chcemy czy nie. Wspominamy, przypominamy sobie tych, którzy odeszli i jeszcze bardziej zdajemy sobie sprawę ze swojej śmiertelności. W takim dzień jak dzisiaj zawsze powraca do mnie „Król Olch” Johanna Wolfganga Goethego – jeden z nielicznych utworów poetyckich, który niesamowicie działa na moją wyobraźnię, wzrusza i uzmysławia, że przed nią nie można uciec.

„Król Olch” ukazuje także to, co często umyka myśli i wyobraźni, a mianowicie, że dla każdego człowieka śmierć ma inne, tajemne oblicze. Przygotowane dla każdego z osobna. Najbardziej indywidualne. Nie do poznania dla innych. Tytułowy Król Olch należy wyłącznie do umierającego chłopca. W tej postaci, obleczony w mglisty, biały płaszcz, kusi go i przywołuje do siebie, raz za razem. To przywoływanie, skryte wśród wiatru i szumu liści jest już ostateczne i nieubłagane. Szaleńczy wyścig ze śmiercią zawsze przegrany. A za jej maską kryje się wyłącznie ciemność.

O.

* Poniżej do obejrzenia coś pięknego – „Król Olch” w oryginale, do muzyki Franza Shuberta, animacja autorstwa Bennego Zelkowicza: