Jak to naprawdę jest z tych Pechem, to tego nie wie nikt. Niektórych omija szerokim łukiem. Tak, jakby biły od nich te szczęśliwe czterolistne koniczynki, złote podkowy lśniły z daleka, a słonie z podniesioną trąbą biły wiwaty. Takim to zawsze towarzyszy aureola pomyślności. Urodzeni w czepku, od których Pech trzyma się z daleka, nie ma co. Zwyczajni śmiertelnicy natomiast przyzwyczaili się, że o ile Pech lubi pojawiać się w ich życiu zupełnie niezapowiedziany, przyczajony, to z niego równie szybciuchno odchodzi. Niestety, nie wszyscy mają tyle szczęścia, bo do niektórych przylepia się jak rzep do psiej sierści. Ani wyczesać, ani wyciągnąć, zawsze zostanie jakiś kawałek i z czasem zakołtuni złośliwie ścieżki losu. A wtedy każde drzwi to jak przejście pod drabiną, po każdej ulicy biegną czarne koty, a kruki kraczą przeklęte przeznaczenie. Przeznaczenie, przed którym nie sposób uciec.
Taki oto Pech przywiązał się nadmiernie i stał się panem losu pewnej zwykłej, niezwykłej dziewczyny, która ucieka przed tym, od czego nie ma ucieczki. Chce, czy nie chce musi zostać Szamanką od umarlaków. Tako rzecze Martyna Raduchowska.
Ida Brzezińska ma osiemnaście lat i nijak nie pasuje do swojej magicznej rodziny z wielowiekowymi czarodziejskimi tradycjami. Nie ma talentu, czym doprowadza rodziców do białej gorączki. Nie ma poważnych planów na przyszłość, bo studia psychologiczne a kariera polityczna, w którą święcie wierzą jej rodzice, nijak mają się do siebie. Ot, czarna owca w klanie Brzezińskich, której Pech odebrał wszelki dar. Ale czy aby na pewno? To jak wytłumaczyć fakt, że od dziecka nachodzą biedną Idę zmarli? A do tego, ona sama potrafi przewidzieć cudzą śmierć?
Czarodzieje, czarownice, jasnowidze, magowie i ta szamanka młodziutka, która tak bardzo pragnęła pominąć przeznaczenie. Do tego ciotka Tekla, wymagająca i ekscentryczna przewodniczka po magicznym świecie, bez której normalność byłaby zwyczajnie nienormalna. I oczywiście Pech. Ten, który jest nieodłącznym towarzyszem Idy w jej codziennych zmaganiach, który smuci się i cieszy razem z nią. Dorzućmy zawodzące harpie, kudłate, zębate łapacze snów, drugie strony luster i trupów moc, a wszystko to na wesoło, niepoważnie, w stylu urban fantasy, a dostaniemy powieść Martyny Raduchowskiej.
Szamanka od umarlaków to nie jest groza per se, ale mroczna, fantastyczna opowieść z przytupem i tak porządną dawką humoru, że faktycznie może wyciągnąć nieżywego z grobu. Martyna Raduchowska stworzyła uniwersalną, magiczną i niezwykle dziewczęcą historię, a mimo to zakorzenioną w miejskiej grozie. To lekka, wciągająca lektura z przymrużeniem oka, okraszona dziwnością i tajemniczością, idealna dla medium XXI wieku. Czasami straszy, ale zawsze bawi i sprawdzi się idealnie dla młodszych czytelników, którym daleko do horroru z krwi i kości, a mimo to lubią przeżyć dreszczyk emocji, poczuć chuch straszydeł na karku, usłyszeć tupot stóp umarłych na posadzce. I od razu warto zaopatrzyć się w kontynuację, bo Pech Szamanki od umarlaków nie opuszcza jej także w Demonie luster.
Dzisiaj nie zmrużę oka, bo chichoczę z łapaczem snów na ramieniu. 😉
O.
*Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Uroboros. <3
**Zapraszam na filmik!