Wyobraźcie sobie wszechpotężną puszczę bezkresną w swoim ogromie. Połacie lasów, ciągnące się po horyzont, niezmierzone, onieśmielające, obezwładniające umysł. Pień przy pniu, drzewo przy drzewie, a wszystko to na ziemi należącej do wszystkich i do nikogo, ziemi, która kusiła, odkąd tylko po raz pierwszy postawiliśmy na niej stopę. Nowe, nieznane gatunki, powietrze rześkie, jakby inne, wciąż nieskażone, i te przestrzenie, od których nie można oderwać żarłocznego wzroku. Wszystko zielone, gotowe, wyczekujące. Niestraszny chłód, który tnie oddech, niestraszne rzesze spijających krew komarów, niestraszny tomahawk Indianina, bo błyska stal i ciach, łubudu, upada pierwsze drzewo…
Tak było i tak musi być, bo oto historia nas, ludzi, wiecznych „Drwali” jak nazwała nas Annie Proulx w swojej nowej, epickiej powieści, w której człowiek jest twórcą własnej zagłady.
„Koniec przychodzi dla wszystkich, nawet dla drwali. (…) Do końca pozostał wytrwałym drwalem, jego życie i ciało miały kształt siekiery. Podobnie jak życie jego synów i wnuków, którzy przyszli po nim.”
XVII wiek, Nowa Francja, zwana dzisiaj Kanadą, a na jej brzegach pierwsi zdobywcy, właściciele nowej, pachnącej żyznością ziemi. Pośród nich ci, którzy zaczynają od zera, którzy wyszli z europejskich nizin, rynsztoków, brudnych zaułków, w tym René Sel i Charles Duquet. Jeden o duszy stoickiego kolonisty, drugi z marzeniami o nieskończonym bogactwie. Ta książka to ich dzieje i trzysta lat opowieści o tych, którzy przyszli po nich, potomkach prostych drwali. Przez kanadyjskie ziemie, przez amerykańską północ, przez oceany do Europy, do Indii, do Chin. Nie ma już żadnych granic.
„Ten las jest całym światem. Nieskończonym. Obraca się wokół siebie jak wąż połykający własny ogon, przez co nie ma początku ani końca. Nikt nie doszedł jeszcze do jego skraju.”
My, „Drwale” podbijamy, zaludniamy, dominujemy, ścinamy i palimy. Łup, łup, ciach, ciach, walą się kłody, spadają kolejne pnie, tryskają drzazgi. W powietrzu unosi się zapach tętniącej życiem żywicy, wszechogarniający zapach padającej zieleni, wymieszany ze smrodem znojnego potu, krwi upuszczonej z narastających ran, ropy cieknącej po udręczonych dłoniach. Łup, łup, ciach, ciach, każdy skrawek, każdy kawałek, rąbiemy aż iskry tryskają wokół, aż łzy toczą się po policzkach, a kiedy jest w końcu po wszystkim nagle okazuje się, że to wcale nie tak, że przecież inaczej to miało wyglądać. Łup, łup, ciach, ciach! A mimo wszystko upadają kolejne drzewa, kolejne granice, nie ma litości dla drwala, nie ma litości dla drzew. A kiedy odchodzimy las znów wraca po swoje, pradawny bór odbiera swoją pierwotną własność, pożera na nowo truchła i ludzkie szczątki. Taka jest nasza natura, taki jest nasz duch i nasz nadrzędny cel, tacy jesteśmy, bo inaczej nigdy nie ruszylibyśmy z miejsca. Natura przeciw naturze w odwiecznej walce o miejsce, o krew, o życie.
„Bycie człowiekiem oznacza ścinanie lasu. Nie widzę tu drzew ciągnął widzę kapustę. I winnice.”
„Drwale” Annie Proulx to pasjonująca, epicka saga, w której prawdziwa historia, dzieje Nowej Francji, potem Kanady i północnych Stanów Zjednoczonych, przenikają rodzinne, fikcyjne dzieje potomków pierwszych zdobywców, tych pierwszych drwali. Epoka przechodzi w epokę, czasy się zmieniają, ale ludzkość już niekoniecznie. Obserwujemy traperów i ich kampanię futrzarską, właścicieli ziemskich i ich liczne tartaki. Śledzimy ich koleje życia, podglądamy w alkowie, w kajucie, pośród zieleni. Słyszymy huk walących się kłód, patrzymy jak kolejne plemiona indiańskie wycofują się lub podporządkowują, ot koleje losu od początków istnienia. Podbój goni podbój, a kolejne białe plamy na mapie wypełniają się wzorem. Annie Proulx pokazuje dziedzictwo, z którym musimy się zmierzyć, przedstawiają je niczym kainowe brzemię, gdzie co prawda Kain i Abel noszą inne imiona, ale ich bratobójcza walka trwa i nigdy się nie zakończy.
„Lasy to nie tylko drzewa, ale cała otaczająca je atmosfera, powietrze, splątane korzenie, niskie paprocie i jeszcze niższe porosty, owady i choroby, gleba i woda, pogoda. Wszystko to tworzy jedną ogromną i dziką orkiestrę symfoniczną: las żyjący dla siebie, a nie dla dobra ludzkości.”
Przed nami powieść na wskroś przesycona duchem proprzyrodniczym, nawet antycywilizacyjnym, z bolesnym przesłaniem i wreszcie jednoznacznym ostrzeżeniem. A nam, nieprzejednanym potomkom Duqueta, którzy rąbią, ścinają, podbijają ziemię pozostaje jedynie uwierzyć, że:
„Te lasy nie mogą zniknąć. W Nowej Francji będą zawsze olbrzymie i będą trwały wiecznie.”
O.
*Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Czwarta Strona. <3
**Zapraszam na filmik!