Czasy równoległe, nawiedzona posiadłość i historia o duchach bez duchów – „Walhalla” Grahama Mastertona.
Craig miał poważny wypadek – został brutalnie napadnięty i teraz cierpi, ma traumę i przestał czuć się mężczyzną. Jego żona Effie martwi się, bo z dnia na dzień Craig pogrąża się w coraz większej apatii i niechęci do życia. Aż do dnia, gdy Effie zabiera go na krajoznawczą wycieczkę, a tam przed jego oczami wyrasta dom marzeń. Walhalla to stara, zrujnowana rezydencja, która przed laty należała do niejakiego Jacka Beliasa, charyzmatycznego milionera, którego największą pasją było rujnowanie innych ludzi. Craig zakochuje się w budynku i postanawia poświęcić mu swoją karierę, swoje oszczędności, wszystko, byle mieć go w posiadaniu. Nie wie jednak, że Walhalla już zastawiła swoją pułapkę i to dom będzie posiadał Craiga.
CZY STRASZY?
Czy „Walhalla” straszy? Wydawać by się mogło, że Graham Masterton napisał powieść o nawiedzonym domu, ale jednak nie do końca. Koncept „Walhalli” opiera się nie na duchach, nawiedzeniach czy demonach, ale na współistnieniu czasu, równoległości wymiarów, w których przeszłość, przyszłość i teraźniejszość istnieją w jednym wspólnym momencie. A to oznacza, że postacie, które nasi bohaterowie spotykają na korytarzach nowego domu to nie demony z piekieł – to ludzie z krwi i kości, którzy jednak potrafią od tych demonów być o wiele bardziej przerażający.
To, co mnie ruszyło przy lekturze „Walhalli” to nastrój cichej, sączącej się przemocy, która czai się w ścianach domu. Były właściciel posiadłości był podłym, okrutnym człowiekiem, nie miał żadnych skrupułów. Dla niego liczyło się tylko jedno – potrzeba posiadania. I nie mówię tu jedynie o potrzebach materialnych. On pragnął posiadać innych ludzi, doprowadzać na skraj nędzy i przerażenia. Lubował się w upadlaniu kobiet, w znęcaniu się tak fizycznym, jak i psychicznym. Ta przemoc jest niestety zaraźliwa, całkiem dosłownie, gdy dominujący charakter Jacka Beliasa zaczyna przejmować charakter samego Craiga. Trudno jest czytać opisy tego, co Belias wyrabiał z ludźmi, bo nawet jego słowa przesycone są najgorszym możliwym jadem. Kto kiedyś obcował z podobnym człowiekiem – tak okrutnym i bezwzględnym wobec drugiego człowieka (kobiet w szczególności) – ten wie, że twór Grahama Mastertona nie jest wcale do końca wyobrażony.
MASTERTON LEPSZY OD KINGA!
„Walhallą” Graham Masterton ostatecznie udowodnił mi, że w ostatnim czasie to właśnie jego książki robią na mnie prawdziwe wrażenie. Stephen King natomiast zszedł na drugie miejsce, a może nawet trzecie, bo poszedł ostatnio w innym kierunku. A jego książki chociaż warsztatowo niedoścignione, szybko idą w zapomnienie. Przynajmniej tak jest w moim wypadku.
Wracając do „Walhalli” – to wyborna groza. Może nie do końca doskonała (w „Walhalli” pozostało kilka białych plam), ale taka, która przynosi moc frajdy przy lekturze i sprawia, że nie sposób jej przerwać. Posiadłość Walhalli przyciągnęła mnie do siebie, myślałam o niej i jej mieszkańcach cały dzień, o tajemnicach, jakie Masterton poukrywał między murami. Niektóre sceny mroziły krew w żyłach – taniec na rozbitych kryształowych kieliszkach jest nie do zapomnienia, tym bardziej, że poprzedzony wyznaniem chorobliwej miłości. Niektóre natomiast wzbudziły uśmiech, śmiech bywa bowiem rozładowaniem napięcia i strachu. Zachwycił mnie jeszcze sam koncept, w którym wychodzimy z założenia, że duchy nie istnieją, to działa nieco inaczej. I wreszcie: zakończenie! Epilog to wisienka na torcie i prawdziwe złoto. Czy ktoś wie, czy „Walhalla” doczekała się kontynuacji?
Dobrze, że mnie na tego Mastertona namówiliście te kilka lat temu i całe szczęście, że dałam mu drugą szansę. Teraz nie wyobrażam sobie horroru bez jego dzieła i wcale nie dziwię się, że dla wielu z Was to właśnie on jest królem horroru. Bo dla mnie już chyba też.
O.
*We współpracy z Wydawnictwem Albatros.