Moi Drodzy,
W panteonie nagród literackich ostała się jedna, którą od kilku lat śledzę z uwagą i należytym zainteresowaniem Nagroda Literacka Gdynia. Nagroda mi bliska i o tyle fascynująca, że zawsze potrafi mnie czymś zaskoczyć, a dzięki niej poznałam wielu znakomitych polskich autorów i autorki, po których być może nigdy bym nie sięgnęła (bo nigdy bym o nich nie usłyszała).
Nagroda Literacka Gdynia przyznawana jest co roku polskim autorom w 4 kategoriach: eseju, poezji, przekładu i prozy.
To właśnie proza interesuje mnie najbardziej, dlatego co roku staram się przeczytać wszystkie nominowane w tej kategorii książki, chociaż nie bywa to łatwe. Dla przykładu, rok temu srogo siebie zawiodłam, ale w tym roku przeczytałam wszystkie pięć nominowanych pozycji. Dostrzegłam nawet, że wszystkie one mają wspólną myśl przewodnią, wspólny temat.
Do finałowej piątki XIV edycji Nagrody Literackiej Gdynia trafiły opowieści o życiowym zagubieniu, o ucieczce od rzeczywistości, o samotności i swoistym wyobcowaniu. Trzy z nich łączą również psy na okładkach, w tym dwa jamniki! Kiedy zdarza się coś takiego?
Poznajcie nominowanych:
„Psy ras drobnych” Olga Hund
„Ten nasz szpital przypomina nabity ludźmi statek, kiwający się po wzburzonym oceanie. To taka antyarka załadowana smutnymi i samotnymi kobietami, kobietami o fatalnej kombinacji genów, kobietami przeznaczonymi do wyginięcia. Antyarka nikogo nie ratuje i donikąd nie zmierza. Ona tylko wypływa na sam środek oceanu, gdzie być może wymrą w nas, jej pasażerkach, te wirusy świńskiej melancholii, co atakują dusze, mózgi i serca.”
Tutaj wszystko jest proste i ta prostota trafia prosto do serca czytelnika. Młoda kobieta w depresji trafia na oddział szpitala psychiatrycznego, by pokazać rzeczywistość, której chyba nikt nie chce oglądać z bliska. Depresje, fobie, manie – opuszczeni ludzie, trochę jak atomy i wyspy, które obijają się o siebie, próbując zagłuszyć pustkę, ciemność i dojmującą samotność. Tutaj nie ma nic na wyrost. Jest tyle, ile ma być i w tym Olga Hund robi największe wrażenie.
I nie ma psów za bardzo, to taka metafora.
„Życie Adelki” Adelajda Truścińska
„Raz na jakiś czas, wieczorem, gdy przypomnę sobie, że za oknem mam Warszawę, zapominam o wszystkim innym. Dziewczynom zdarza się zapomnieć. Dziewczynom udaje się czasem zapomnieć.”
Insta-proza, czyli proza instagramowa, a w zasadzie facebookowa, bo ten zbiór przemyśleń rozpoczął swój żywot na profilu facebookowym autorki. Nie ma tu zbyt wiele treści poza błyskotliwymi, nieco pretensjonalnymi opisami zwykłej codzienności z całym bałaganem wokół, z wewnętrznym zagmatwaniem, które prowadzi tylko w jednym kierunku. Miewa to swój urok, można poczytać w biegu, można naraz, a można po kawałku, ale z całości zostaje tylko ulotne wrażenie, że gdzieś już to było, gdzieś czytałam podobne, ktoś już też to przeżył i opisał.
„Turysta polski w ZSRR” Juliusz Strachota
„Codzienność jest ratunkiem, bo ona nie saję się przeszłością. Codzienność nie jest życiem niezdarzonym, ona zdarza się całkiem zawsze. Nie trzeba za nią tęsknić, nie trzeba robić wycieczek. Wystarczy jej nie przegapić. Jeśli się nie przegapia, to życia nie musi być więcej.”
Fenomen. I nie tylko przez jamnika na okładce. Juliusz Strachota snuje tęsknotę za czasem utraconym, za wymyślonym wspomnieniem, które trzyma go przy życiu i pomaga wygrzebać się z przytłaczającej rzeczywistości. To opowieść o podróżach – tych wyobrażonych i prawdziwych, tych z obrazków czasów dzieciństwa, które są jak ucieczka przed sobą samym, a jednocześnie zdają się być formą terapii, bo pozwalają chwytać to, co tu i teraz, kiedy człowiek nie może inaczej. Lektura melancholijna i zabawna, rozrzewniająca i taka bliska w jakiś sposób. Moja ulubiona.
„Fikcja” Dariusz Bitner
„Ona wyciąga rękę, a ja mówię wbrew zdrowemu rozsądkowi – mówi się ze mnie samo, czuję ból, jaki sprawiają słowa rozrywające mi usta, wydzierające się ze mnie przez klatkę piersiową, wychlustujące ze mnie gorącym strumieniem: ale ty mi się tylko śnisz!
Jednak. Śnisz mi się.”
Męcząca do szpiku kości postmoderna, która wyciska z czytelnika siódme poty, wciągając go w sidła swojej opowieści w duchu strumienia świadomości. Zaczyna się niewinnie, na dworcu, a potem już nie wiadomo – czy to sen czy to jakaś nocna mara, czy wyobrażenie? Czy przeszłość czy przyszłość, a może czas nie ma znaczenia, bo po prostu trwa? I o co w tym wszystkim chodzi? Czy chodzi w ogóle o coś? Na pewno zachwyca językiem, ale mnie osobiście odrzuca przerostem formy nad treścią.
„Krótka wymiana ognia” Zyta Rudzka
„Człapię do lustra. Dyszę. Rozbieram się. Jak przed plutonem.
Pokancerowana. W plamach. Liszajach. Wyżłobieniach. Koroduję. Kwilę w strupkach szarych. Sflaczała i obrzmiała. Spocona, obśliniona od myśli. Przyglądam się sobie. Nawet jednej duszy w promieniu całego ciała.
Co mam z tym chłopaczyskiem zrobić? Spakowałam się już na drogę do grobu, może się rozpakuję, chociaż na trochę.”
To autorka, którą niektórzy nazywają polską Elfriede Jelinek, ale na szczęście nie dostrzegłam tej przekombinowanej intensywności w powieści Zyty Rudzkiej. To, co zrobiło na mnie wrażenie, to bohaterka, znana poetka w wieku dojrzałym, która celebruje swoje cielesne doświadczenie poprzez swój skrajny apetyt na młodych chłopców, na młode mięcho po prostu. Bywa w tym obleśna, bywa wyczerpująca, ale w pewnym sensie też intrygująca, bo nieczęsto podglądamy tę stronę kobiecości, która nie może pogodzić się z czasem i wręcz atakuje całą sobą.
To proza prowokująca, trochę kontrowersyjna i nie wiadomo, czy zwraca na coś uwagę, czy puszcza do nas oko, jak pisarze po męskiej stronie barykady. Na pewno Zyta Rudzka pokazuje, że kobieta też może. I co z tego wyniknie?
A oto para moich ulubieńców!
„Psy ras drobnych” Olgi Hund, proza oszczędna, a powiedziała wszystko o chorobie i samotności.
„Turysta polski w ZSRR” Juliusza Strachoty, w którym wyczułam te same tęsknoty i taką samą potrzebę poszukiwania straconego czasu, którą sama miewam.
Trzymam kciuki za ten pisarski duet zwycięzców poznamy już niebawem, w ostatnich dniach sierpnia.
Bo warto czytać.
O.