„Gość z koszmaru” J.H. Markert | Bezsenne Środy

Gość z koszmaru

Co jest nie tak z kukurydzą? Czyli strach na wróble, stara posiadłość, koszmary i tajemnicze zaginięcia dzieci w „Gościu z koszmaru” J.H. Markerta.

Gość z Koszmaru. Tak nazywają Bena Bookmana, bestsellerowego autora powieści grozy. Przeraża, zachwyca i… inspiruje? Podczas jednego ze spotkań autorskich zdesperowany mężczyzna popełnia bowiem samobójstwo na oczach wszystkich krzycząc, że Ben ukradł jego koszmar. Jak to możliwe? Jak to możliwe, że jeszcze przed premierą najnowszej powieści zaczęła się seria makabrycznych zbrodni, które przebiegają dokładnie jak w niewydanej jeszcze książce? I co dzieje się z samym Benem? I jego rodziną? Para policjantów spróbuje dojść do sedna tego koszmaru, którego korzeni należy szukać w rodzinnej posiadłości Bookmanów zwanej Blackwood.

Czy straszy? Oj, dawno nie pytałam o strachy, a to jedna z tych książek, które mają strachliwy potencjał.

Markert robi wszystko, żeby nas wystraszyć. Wszystko, żeby wywołać dreszcz niepokoju. I chociaż to pierwsze może się udać, a nie musi, to zaniepokojeni będziemy od początku do końca.

Zacznijmy od serii morderstw. To jest coś strasznego, mrocznego, wymykającego się zrozumieniu. Zresztą, sami się przekonacie czytając. Nawet policja, która zajmuje się sprawą obserwuje rozwój sytuacji z rosnącym terrorem.

I jeszcze fakt, że nikomu tu nie można do końca ufać. Bo z Benem Bookmanem jest coś nie w porządku, a nawet bardzo nie w porządku. A główny śledczy też ma coś za uszami. I te jego łapacze snów wszędzie… dziwna sprawa co najmniej.

Dorzucam tę kukurydzę chorą na głowę, ćmy wirujące wszędzie, tajemniczą bibliotekę w tej dziwnej posiadłości, i to wszystko sprawia, że „Gość z koszmaru” nawet jest nie przestraszy na śmierć to wystraszy konceptem. Więc horror jak ta lala.

Dawno nie czytałam horroru, który jest po prostu horrorem i nie próbuje przekazać mi większych prawd o życiu, świecie i rzeczywistości jako takiej. Po prostu książki strasznej, która chce być straszna i nic ponadto. Doceniam Markerta właśnie za to, bo to sztuka sprawiać czytelnikowi czystą horrorową frajdę, a „Gościem z koszmaru” mu się to udało całkowicie.

Chociaż warto zaznaczyć, że są tutaj nonsensy i niedociągnięcia – w szczegóły wchodzić nie mogę ze względu na spoilery – ale wybaczam, bo to pierwszy horror autora, który do tej pory nie pisał tak mrocznych historii. Ba, chciałabym w przyszłości napisać taką debiutancką powieść, która chociaż z elementami nonsensu, to będzie się spinać do końca.

Całość ma potencjał, by Markert horrorów pisał więcej i mam nadzieję, że już to robi. A „Gość z koszmaru” ląduje w grupie najlepszych straszydeł roku, bo w końcu było bezsennie, a ten strach na wróble i kukurydza jeszcze długo będą siedzieć w mojej głowie.

O.

*We współpracy z Wydawnictwem Harde.