„Miniaturzystka” Jessie Burton

Bombla_Miniaturzystka

 

„Ptaszek podfrunął do miejsca, w którym zabiegałem o jego uwolnienie, i wytknąwszy  główkę przez kratki, mocno wparł się w nie piersią, jak gdyby się niecierpliwił. – Biedne stworzenie! – rzekłem –obawiam się, że nie będę mógł Cię uwolnić! –Nie! – powiedział szpaczek. – Nie mogę się wydostać, nie mogę się wydostać– mówił.”

/Podróż sentymentalna Laurence Sterne/

Wyobraźcie sobie zimny, mglisty kanał. Zewsząd unosi się posmród gnijącej wody, odpadów, wdzierającej się przemocą wilgoci. W powietrzu krzyki kupców, dźwięk od czasu do czasu przepływających barek, skrzeki mew na niebie. Na ścianach budynków zielony, śliski w dotyku osad, a na nabrzeżu skamieniałe resztki portowych zaległości. Równiutkie, przytulone do siebie kamienice, a za nimi dziesiątki rodzinnych małych światów ze swoimi tragediami i radościami. Amsterdam drugiej połowy XVII wieku. Czas strachu przed epidemią dżumy. Czas wojny. Ostatnie lata mistrzów Rembrandta i Vermeera. A przede wszystkim czas wielkiego bogactwa – Złoty Wiek dla Wenecji Północy, najbogatszego miasta w Europie. I to właśnie tam, w tej konkretnej epoce historycznej, wyobraźcie sobie jeden z domów kupieckich nad kanałem, a w nim, w ciemnym pokoju na piętrze jego kompletną miniaturę, ukrytą w kredensowej szafie. Za jej drzwiami wyrażający niezwykły kunszt twórcy dom dla lalek – lustrzane odbicie pokoi, pełne odzwierciedlenie otaczających go rzeczywistych wnętrz.

Taka właśnie miniatura, holenderskie cacuszko trzymane obecnie w zbiorach Rijksmuseum w Amsterdamie, zainspirowało Jessie Burton do zadebiutowania w roli pisarki powieścią historyczną zatytułowaną „Miniaturzystka” (org. „The Miniaturist”). Takie domki-zabawki traktowane były wśród holenderskich wyższych sfer jako kosztowne hobby. Ich elementy, tworzone z pieczołowitością przez najlepszych rzemieślników, miały jak najlepiej kopiować rzeczywistość, tworzyć iluzję życia, którą można zmieścić w niedużej szafie. Od razu należy przyznać, że miniatury te były domeną kobiet. Żony najbogatszych kupców w mieście, ich córki i matki spędzały godziny organizując mebelki, obicia, dywaniki i całe wyposażenie. Powód do zazdrości, rywalizacja w czterech ścianach, jedna z nielicznych kobiecych rozrywek. Bo „Miniaturzystka” to tak naprawdę powieść o kobietach. Ich małych światach, jakie zmuszone były budować i tworzyć wokół siebie, gdy te prawdziwe horyzonty, krainy zza oceanów pachnące trzciną cukrową i orientalnymi przyprawami, pozostawały niedostępne.

Powieść Jessie Burton zaczyna się w pewien jesienny poranek, gdy na progu domu najbogatszego amsterdamskiego kupca Johannesa Brandta pojawia się jego nowo poślubiona żona, osiemnastoletnia Petronella Oortman. Dziewczyna, zostawiona po zaślubinach samej sobie, przybywa pełna nadziei do kamienicy, a tam zastaje chłód, ciemność i… brak pana domu. W zamian napotyka jego siostrę, oschłą Marin, służącą Cornelię i byłego niewolnika, teraz lokaja rodziny Brandt – Otta, zwanego pieszczotliwie Tootem. Wkrótce Nella przekonuje się, że idealne małżeńskie życie, jakie sobie wyobraziła nigdy nie dojdzie do skutku. Johannes jest dobry, ale oziębły, wiecznie nieobecny, natomiast reszta domowników skrywa naręcza sekretów rodziny i pilnie ich strzegą przed zagubioną dziewczyną. Pozbawiona jakiejkolwiek realnej władzy w domu, jako zadośćuczynienie w prezencie ślubnym Petronella otrzymuje domek-miniaturę, który staje się jej misją, osobistą obsesją. Wykonanie mebelków powierza tajemniczej miniaturzystce, która daje jej o wiele więcej, niż to, o co ta ją prosiła.

Zminiaturyzowany domek Nelli to symbol. Metafora życia, które jej odebrano. Nie jest ani panią domu, ani żoną, ani matką. Bywa zbędna dla reszty rodziny męża, a jej pojawienie się w amsterdamskiej kamienicy to jedynie zapowiedź nadchodzących nieszczęść. Okazuje się, że całe miasto to pełne kłamstwa i mentalnej ciemnoty miejsce, którego bogactwo omamia, odwracając uwagę od brudu, który kryje się pod jego powierzchnią. Czuć narastającą wilgoć, krępujące więzy gorsetów i przyciasność czepków. Gołym okiem, między zdaniami dostrzec można samotność i pustkę, której nic nie jest w stanie wypełnić. „Miniaturzystka” jest jak dramat w kilku aktach – ma jedynie kilku głównych aktorów na scenie i chór w postaci kościelnych tłumów bądź przypadkowych gapiów, a jednak oni wszyscy wystarczą, by dostarczyć całej gamy niedopowiedzianych wyznań, morza tajemnic, przykrych sekretów, które gdy wyjdą na jaw pogrążą rodzinę Johannesa w czarnych odmętach. W domu po nocach słychać szepty, trzaskają drzwi, ktoś coś ukrywa, chowa się przed wzrokiem ciekawskich. Nowa rodzina Nelli dopełnia wszelkich starań, by trudniej było jej zrozumieć jakiekolwiek zależności, jednak z czasem elementy układanki zaczynają do siebie idealnie pasować. A wszystko dzięki tytułowej Miniaturzystce, niewidzialnej, nieomal nierealnej, innej niż wszystko do tej pory.

Jessie Burton przemyciła pod przykrywką powieści historycznej problemy społeczne współczesnego świata, które okazują się być jak najbardziej uniwersalne i znajdujące swoje odbicie w każdej poprzedniej epoce historycznej.  Tajemnica domu Brandtów, tak jak niedopowiedziana tajemnica miniaturzystki, służą jedynie jako przynęta, by wciągnąć czytelnika pod powierzchnię amsterdamskiego życia. Autorka buduje napięcie niczym dawniej Charlotte Brontë w swoich „Dziwnych losach Jane Eyre”, jak Jane Austen w „Opactwie Northanger” – każda z postaci nosi maskę, pod którą skrywa piętno i własne cierpienie.  Tak jak bohaterki Brontë i Austen, tak i Nella dorasta wraz z pędem fabuły. Jej otwartość i naiwność zanikają, przybierając formę przedwczesnej dojrzałości, gdy wydarza się coś, na co nie była ona jeszcze gotowa, ale zmuszona była przyjąć do wiadomości gorzką prawdę. Bohaterowie w „Miniatrzystce” nie mogą uciec, nie mogą się wyzwolić i muszą trwać, na przekór własnym pragnieniom, wbrew marzeniom o lepszym życiu.

 „Miniaturzystka” Jessie Burton to lektura zaskakująca, zupełnie niespodziewana, która ni stąd, ni zowąd okazuje się opowiadać zupełnie inną historię niż spodziewalibyśmy się na początku. Fabuła omija utarte ścieżki, powielane przez innych szlaki, by wydobyć jak najpełniejszy i jak najbardziej realistyczny obraz egzystencji w Amsterdamie XVII wieku. Jest tu przemoc, okrucieństwo i walka z obłudą holenderskiego społeczeństwa, które nie może wybrać pomiędzy cnotą a bogactwem. Jest próba pokonania ustalonego porządku, wojna o wyzwolenie z narzuconych okowów tak płciowych, rasowych, jak seksualnych. Miejscami bardzo emocjonalna, surowa w opisach tak miejsc, jak i tego, co dzieje się wewnątrz każdego z bohaterów – „Miniaturzystka” zmusza do domyślania się, odczytywania między słowami ukrytych głęboko sensów. Historyczna powieść o mniejszościach, którym jeszcze przez wiele wieków nie uda się ulecieć ze złotych klatek, unikatowa i przenikliwa aż do bólu w swojej pozornej prostocie.

O.

*Za podróż do XVII-wiecznego Amsterdamu i emocjonującą lekturę dziękuję Wydawnictwu Literackiemu.

BEZSENNE ŚRODY: „Casting the Runes” M.R. James

Bombla_BezsenneCastingTheRunes
 

“’walks on,
And turns no more his head
Because he knows a frightful fiend
Doth close behind him tread.’”

Świat naukowców, mędrców, literatów… Szkiełko i oko w najczystszej postaci, gdzie wszystko to, co tajemnicze musi zostać z tej tajemnicy obdarte. Wiwisekcja myśli, teorii i pomysłów. Świat bez sekretów, przejrzysty i zrozumiały. Rzadko kiedy opowieści o duchach odnoszą się do naukowej rzeczywistości – ich gotycka, z zasady romantyczna forma nie pasuje do surowych murów uczelni, drewnianych obić bibliotek, czy miejskich, nowoczesnych przestrzeni. Ale czy aby na pewno?

Jednym z autorów, którzy zapoczątkowali współczesną formę opowieści grozy, schodząc z utartych szlaków historii gotyckich był brytyjski pisarz M.R. James. Przeniósł fabuły z cmentarzy, opuszczonych zamków, średniowiecznych komnat, czy tajemniczych ogrodów i wpuścił to, co nadnaturalne i niewyjaśnione do wypełnionymi formułkami, regułami i ustalonymi zasadami świata naukowców, antykwariuszy i bibliotekarzy. W jego opowieściach rozum musi stawić czoła zabobonowi, a dobro stanąć naprzeciw złu. Formuła, którą obrał autor sprawia, że czytelnik zaczyna nerwowo rozglądać się wokół siebie i wyszukiwać znaków nie z tego świata. Bo przecież nigdy nic nie wiadomo. Tak, jak w jednym z jego bardziej znanych opowiadań zatytułowanych „Casting the Runes” (dosł. „Rzucając runy”).

Ktoś natarczywy na okrągło przesyła do stowarzyszenia naukowego referat dotyczący alchemii. Referat jest systematycznie odrzucany przez recenzentów jako całkowicie niedorzeczny, a jego twórca, niejako Pan Karswell, zyskuje miano szalonej jednostki, skoro postrzega siebie jako alchemika. I coś musi w tym być niepokojącego, bo wraz z odrzuceniem materiału wokół recenzentów zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Krytyk poprzedniej jego książki dotyczącej czarów zginął w tajemniczych okolicznościach i teraz, tymi samymi krokami podąża Pan Dunning, który wyczuwa jakąś mroczną obecność przyczajoną tuż za nim. Prawdy wychodzą na jaw, strach pada na koło naukowe i nikt już nie jest do końca pewny, czy to zbiorowa halucynacja, czy naprawdę Pan Karwell potrafi przyzywać tajemne moce. Czas płynie, Pan Dunning czuje oddech na plecach i zbliża się czas ostatecznego rozwiązania.

W „Casting the Runes” M.R. James konfrontuje ze sobą świat nauki, ze światem magicznym, tym niedopowiedzianym i niewyjaśnionym, jednak z założenia złośliwym i złym. Automatycznie rozum zamyka się, gdy napotyka coś, czego nie można racjonalnie wyjaśnić. Gdzie upada logika, tam upada naukowe spojrzenie, a jego miejsce zajmuje zabobon i strach przed Nieznanym. To taka historia przypadku, gdy brytyjscy dżentelmeni muszą stawić czoła czemuś, co ni stąd ni zowąd rozjuszyli swoim sceptycznym podejściem. Wychodzi z tego jakiś rodzaj miejskiej legendy dla naukowców – coś się zgadza, coś innego już niekoniecznie. Ktoś coś przeżył i opowiedział, a inny zginął w niewyjaśnionych okolicznościach i zabrał tajemnice do grobu. W opowiadaniu fascynuje to podejście załamania codziennej naukowej rzeczywistości czasów wiktoriańskich i jej całkowite obezwładnienie przez to, co paranormalne i niewyjaśnione, gdy rozumowi nie pozostaje nic innego, jak wycofać się do strefy cienia.

Dzisiaj nie zmrużę oka, bo czuję, że coś czai się w mroku za moimi plecami.

O.

*Kto pragnie poczuć mroczną obecność, sunącą krok w krok, ten odnajdzie ją w opowiadaniu M.R. Jamesa dostępnym całkowicie za darmo TUTAJ.

**M.R. James to moje nowe literackie odkrycie 🙂 Nowa groza, nowy terror, nowe weird fiction. Spodziewajcie się więcej i częściej, bo to dopiero początek naszej przygody!

„Przebudzenie” Stephen King

Bombla_Przebudzenie

 

“Darkness there, and nothing more.”

Raven, Edgar Allan Poe

“It would mean that all these terrible things – these horrors – were meant to happen. If that is so, then there is no such thing as light, and our belief in it is a foolish illusion. If that is so, we live in darkness like animals in a burrow, or ants deep in their hill.
And not alone.”

Revival, Stephen King

Co dzieje się z człowiekiem, gdy umiera? Dokąd zmierza dusza, gdy opuszcza ciało? Czy po śmierci istnieje jeszcze jakaś inna forma egzystencji? Niebo? Piekło? Jakaś mityczna kraina, cel sam w sobie? A jeśli jedynie pustka planet, wielki ból, jak śpiewał Muniek, gdzie życie to jedynie przypadek i nie kieruje nim jakikolwiek wyższy cel? Co, jeśli wszystkie religie świata to jedynie ułuda, iluzja, którą ze strachu tworzymy sobie, by łatwiej było nam odejść? Ostatnia nadzieja, brzytwa, której chwyta się tonący? Dziesiątki podobnych pytań, dziesiątki wątpliwości i niezbite poczucie, że gdzieś tam jest ktoś, coś, ktokolwiek, kto sprawi, że, gdy zgasną światła, opadnie kurtyna i zostaniemy sami ze sobą, to jednak pojawi się ręka, która nas poprowadzi. Życie na ziemi, życie doczesne jest wtedy o wiele łatwiejsze, troski i zmartwienia dnia codziennego nie są już tak okrutne, gdy gdzieś tam istnieje obietnica lepszego świata po śmierci. Oby to była prawda, oby nie okazało się, że jedynie wielki wszechświat i coś, co czai się w odwiecznej ciemności.

Po ostatnich latach ukrywania strachu pod skrawkami opowieści z pogranicza grozy i kryminałów, historii o ufo i podróżach w czasie, Stephen King wraz z „Przebudzeniem” („Revival”) powraca w wielkim stylu, przypominając, że to jemu należy się wciąż korona i królestwo horroru. Wzorem najlepszych z najlepszych, mistrzów gatunku, którym dedykuje swoją najnowszą powieść, idzie dalej niż kiedykolwiek i ożywia demony spoza czasu i przestrzeni. To już nie są duchy lasu, zasnęły zjawy i wampiry, ukryli się mieszkańcy obcych planet – nadszedł czas panowania prawdziwego TERRORU. Sprzed eonów czasu, zza zwielokrotnionych wymiarów, z krain niezrozumiałej geometrii i kątów nieuchwytnych dla oka. King, dojrzały jak nigdy do tej pory, pewny i bogaty w lata doświadczenia kreuje historię, która nieuchronnie zmierzając do końca próbuje odpowiedzieć na najbardziej fundamentalne pytanie: co odnajdziemy pod drugiej stronie, za kotarą śmierci?

Ścieżki Jaimego Mortona i wielebnego Charlesa Jacobsa przecinają się systematycznie od 1962 roku, gdy po raz pierwszy cień pastora padł na małego chłopca, bawiącego się żołnierzykami. Ten cień pozostanie już z Jaimem na zawsze. Cień, który niesie za sobą obalenie dogmatów kościoła, okrutny nałóg, śmierć bliskich mu osób. Przez wszystkie lata Jacobs powraca, od czasu do czasu wyłania się z mrocznych zakamarków życia i na nowo nawiedza życie Jaimego. Kiedyś, dawno temu pastor rzucił wyzwanie Bogu i swoim wiernym. Po śmierci żony i syna w makabrycznym wypadku postanawia resztę życia poświęcić swojej jedynej, największej pasji, obsesji – zgłębianiu tajemnic elektryczności. Jacobs wierzy w istnienie iskry życia, która przepływa przez wszystkie żywe organizmy, a którą przywrócić można nawet, gdy wydaje się, że już zgasła. Prowadząc w sekrecie swoje eksperymenty, naraża życie dziesiątek ludzi przez lata, dokonując tytułowych przebudzeń, czyli uzdrowień, gdy energią elektryczną pokonuje nawet śmiertelne choroby. Tym samym wydziera moc temu, co dawniej nazywał Bogiem. Szlaki Jaimego i wielebnego mają przeciąć się raz jeszcze, gdy przychodzi czas na ostatnią, największą próbę.

„Przebudzenie” nie jest horrorem w typowym tego słowa znaczeniu. Akcja dojrzewa, ze strony na stronę, powoli i bez pośpiechu. Bo tak naprawdę, to nie ma się dokąd spieszyć. Każdy element, nawet ten najpowszedniejszy, najzwyklejszy, idealnie wpasowuje się w układankę, tworząc pełną, okrutną wizję końca człowieka. Kto zna bądź pamięta twory umysłu H.P. Lovecrafta, ten poczuje zew, przypomni ukryty wewnątrz niepojętych wizji strach i zrozumie płynące z powieści przesłanie. Tak jak u największych twórców weird fiction, King oscyluje między tym co realne a tym co na granicy obłędu, niepojęte i niezrozumiałe. To, co Obce i Inne staje się częścią codzienności bohaterów, podważając ich wiarę, jak i negując zasady wszechświata, na jakich opierali się do tej pory. To horror, który odbiera nadzieję. Odrzuca wiarę. Mąci umysły. To wrzask spoza eonów czasu, któremu należy się poddać, a który zabija od środka, bo kwestionuje nawet podstawy, jak same życie i śmierć.

Historia wielebnego Jacobsa i Jaimego to także, po części odniesienie do dziejów Wiktora Frankensteina i jego Potwora z powieści Mary Shelley. Tak samo jak szalony doktor, tak i wielebny niejako kształtuje i kreuje umysł Jaimego, by zostawić go samemu sobie. Negując dogmaty wiary naznacza go już na zawsze, w jakiś sposób upodabnia do siebie, jednak wyłącznie w tych aspektach, które uważa za koniecznie w swoich przyszłych eksperymentach.  Koleje losu zarówno jednego, jak drugiego bohatera ukazują możliwe ścieżki, które człowiek obrać może w poszukiwaniu prawdy, dociekaniu i poświęcaniu wszystkiego, by wyjaśnić zagadki uniwersum. Można wziąć wszystko na wiarę, zaufać „wyższej sile” i nie zanurzać się w bezkresy wszechświata. A można zadawać trudne pytania i nie poddawać się, nawet wtedy, gdy odpowiada jedynie cisza.  Jednak istnieją tajemnice, których lepiej nie odkrywać. Lepiej nie nurkować w odwieczne ciemności, bo wcale niekoniecznie to, co tam odnajdziemy musi odpowiadać temu, czego się spodziewaliśmy. Może być gorzej. O wiele potworniej. A potworność niezbyt dobrze robi ludzkiej świadomości.  Lepiej nie wiedzieć, co czeka za ciemną kopułą z gwiazd, które niby czuwają nad naszymi głowami.

„Przebudzenie” Stephena Kinga to jego najmocniejsza i najlepsza powieść od lat. Król Horroru odzyskał głos i jest to głos, od którego nie sposób odwrócić uwagi. Poczucie odosobnienia, drepczącego krok w krok terroru nie opuszcza czytelnika już od pierwszych stron powieści. Czekamy na załamanie, na kryzys, na błyskawicę, która ożywi to, co przyczaiło się wokół bohaterów. To oczekiwanie stanowi podstawę atmosfery niesamowistości, jaką stworzył King. Los, przeznaczenie, opatrzność – to wszystko staje po stronie światła, by zmierzyć się z czernią czarniejszą niż wszystko do tej pory. Są tu wątki autobiograficzne, są nawiązania do innych powieści pisarza, są wątki, o które zahaczył już kiedyś, gdy jeszcze „bawił” się strachami z szafy. Teraz zabawa się skończyła. King wyciągnął rękę ku prawdzie i jak dawni mistrzowie zmierza w kierunku najtrudniejszych pytań o sekrety samego wszechświata.

O.

„Ciemno, prawie noc” Joanna Bator

Bombla_CiemnoPrawieNoc

 

„Według Ewy listopad był szczeliną w czasie, pęknięciem między jesienią i długą polską zimą, gdy żyło się na krawędzi, w zawieszeniu, i czekało, aż czas zabliźni się, gdy przyjdą grudniowe mrozy. ‘W listopadzie, Wielbłądko, można wyjść po zapałki i nie wrócić, w listopadzie, jak dobrze się przyjrzysz, to zobaczysz, że w każdej kałuży widać schody, które prowadzą pod ziemię. Nocą odpływy w łazienkach powiększają się tak, że bez trudu mieści się w nich dorosły człowiek. A takie siuśmajtki jak ty muszą uważać nawet na szpary w podłodze i mysie dziury.’ ‘Dlaczego?’ ‘Bo listopad to czas, gdy otwierają się przejścia.’”.

Za oknem zimno i mrocznie. Deszcz siąpi prawie każdego dnia. Wiatr zawiewa wywołując dreszcze przygnębienia. Mgliste poranki zwiastują senne, smutne dni. Niedobitki liści zwisają smętnie z drzew, a pod stopami rozkłada się błotnista maź. Gnijąca skorupa w najbrzydszym z możliwych kolorów. Zniknęły czerwienie i pomarańcze. Wszechobecna żółć zamieniła się w szarość i brud.  Wilgoć i przejmujące zimno przebijają się przez najgrubsze ściany. Nie ma słońca, no może czasami wychyli się zza szarawej poświaty, ale już nie grzeje. Przypomina jedynie, że gdzieś tam jest, schowane za chmurami i czeka na lepsze dni. Wszystko zawarte w jednym słowie – listopad. Miesiąc na skraju, gdy jeszcze nie ma pierzynki śniegu, gdy mróz nie zaróżawia policzków, a wesoły sezon świąteczny dopiero przed nami. Pora ciemna, gdy zmierzch zapada szybciej niż byśmy chcieli. Gdy światło nie dociera we wszystkie zakamarki. Tam czają się potwory. W listopadzie zło staje się podwójnie złe. Jeszcze bardziej widoczne, pogrubione, jakby podkreślone kilkakrotnie. Gdy w listopadzie znika człowiek, nie można być pewnym, że się odnajdzie.

A gdy ginie dziecko?

Taką właśnie listopadową porą, w zawieszeniu pomiędzy jesienią a zimą, toczy się akcja powieści Joanny Bator zatytułowanej „Ciemno, prawie noc”. Rzecz dzieje się w Wałbrzychu, rodzinnym mieście autorki, ukazanym niby kraina z najgorszych koszmarów, odzwierciedlenie wszystkiego, co w polskich miastach najgorsze, najmroczniejsze. Ten Wałbrzych rodem z horroru, dawniej zwany Waldenburgiem, to wyolbrzymiona, powiększona wizja miasta-niby potwora, który pochłania swoich mieszkańców, zatruwa ich umysły i serca. To miejsce, w którym przyszłość jest niejasna, raczej nierealna, natomiast przeszłość wciąż żywa i rzucająca zgniło-czarny cień na wszystko wokół. Wałbrzych mógłby być jednym z najładniejszych miast w Polsce – otoczony lasami, z pięknym zamkiem Książ, zabytkowymi kamienicami, muzeami… Mógłby być jednym z najprężniej rozwijających się ośrodków przemysłowych z fabryką ceramiki, okolicznymi kopalniami, dawnymi zakładami włókiennictwa… Ale nie jest. Miasto pełne biedy, takiej, co już się nie ukryje za warstwą taniej farby, za belą sztucznej trawy. Upadek. Koniec. Nie ma drugiej szansy.

Do Wałbrzycha z wizji Joanny Bator, po trzydziestu latach nieobecności powraca Alicja Tabor, dziennikarka, której zadaniem jest napisać reportaż o zaginionych dzieciach. Andżelika, Patryk i Kalinka – zniknęły nagle, „jak kamień w wodę”, zdmuchnięte z powierzchni ziemi. Dzieci biedne, z rodzin zepsutych tak, że nic nie jest w stanie ich naprawić. Oczami Alicji obserwujemy patologie, deprawacje, dewiacje tak wielkie, że zupełnie niepojęte dla zwykłego człowieka, o wpojonych podstawowych zasadach moralności. A w samym mieście panuje religijny obłęd. Samozwańczy bałwan-mesjasz od Matki Boskiej Bolesnej, patronki Wałbrzycha, wykrzykuje co wieczór brednie na placu. Wokół niego schorowane dewotki, kupujące kości wykopane z pobliskich mogił poniemieckich, niczym talizmany na boleści i nieszczęścia. Religia wypaczona. Zmutowana. Zła.

To zło, w najczystszej postaci, kumulowało się w Wałbrzychu już w czasach, gdy ten był jeszcze Waldenburgiem. Pod legendarnym zamkiem Książ, gdzie podobno gdzieś schowane są skarby, poukrywane są również mogiły tysięcy ofiar nazistów i armii czerwonej. Lasy i polany pełne są dziur, z których do dzisiaj wystają kości, gdzie w powietrzu czuć nieszczęście, ludzką tragedię, śmierć. Powietrze przegniłe, jakieś osaczające takie, lepkie, które osadza się na człowieku. Powietrze morowe. Trucizna, która nakazuje ludziom znęcać się nad dziećmi, która zmusza do skórowania zwierząt, do nieludzkich tortur, do zadręczania innych istot na śmierć. Wydaje się, że w tej krainie wiecznego mroku, tym królestwie okrucieństwa, są tylko, jak w tej dziecięcej opowiastce do postraszenia, „czarne, czarne lasy, a w nich czarne, czarne domy, w nich czarne, czarne pokoje, a w nich czarne, czarne trumny”. I trupy. Morze trupów przywalone czarną, czarną ziemią.

Jednak w tej czerni absolutnej można natrafić na oazę światła. Po nitce do kłębka. Po sznurze, od jednej perły do drugiej. Tak właśnie napotyka dobrych ludzi Alicja. Mieszkańców Wałbrzycha, którzy jeszcze nie dali omotać się złowieszczym zaklęciom. Kociary, Kocińskie, Kitti-Kitti, które chronią bezdomne zwierzęta. Bibliotekarki bez konkretnej płci. Starzy mieszkańcy, którzy wciąż pamiętają urywki dobra. To wyłącznie dzięki nim potrafi ona znaleźć w sobie siłę i stawić czoła demonom przeszłości. A jakie to są demony! Obłęd, przemoc wypaczona do absurdu, samotność, śmierć bliskich jeszcze bardziej bolesna, podwójnie śmiertelna, bo zabijała też tych, którzy jeszcze żyli. Odbierała resztki witalnych sił. Rozpad rodziny. Rozpad domu. Rozpad więzów. A wszystko to pośród legend o księżnej Daisy. Pośród wspomnień wojennych, które nie są wcale wspomnieniami, ale koszmarami przeszłości. Pośród gnijących strzępów dawnych marzeń. Tymi strzępami żywią się Kotojady – nazwa, jak każda inna, bezkształtność, która przybiera ludzki kształt, istoty, które „trwają i żrą. Przenikają przez ściany, przez ciała, a gdy dostaną się do środka, sprawiają, że wszystko gnije i wypełnia się cuchnącą mgłą…”

 „Ciemno, prawie noc” to jedna z tych powieści niesamowitych, która w miarę czytania, w miarę upływu stron i rozdziałów, wywołuje w czytelniku chroniczny ból brzucha wraz z naturalną potrzebą zwinięcia się w kłębek, w pozycji płodowej, tak by przeczekać najgorsze. W trakcie lektury rodzi się strach. Taki najbardziej pierwotny, jak z czasów dzieciństwa, gdy każdy potwór w szafie był podwójnie potworny. Joanna Bator wykorzystała element narracji nieomal baśniowej, która działa na podświadomość, wsysa się mackami i siedzi przyczajona. Historia Alicji, która wpadła do króliczej nory wałbrzyskiego koszmaru, by tam przesądził się los jej oraz zaginionych dzieci, zostawia po sobie trwały ślad. Wielkie pole do rozmyślań. Pozostawia też czujny umysł, włącza czerwone światełka, gdy tylko pojawia się drugi człowiek na ciemniejącej ścieżce.

A listopad trwa w najlepsze. I dlatego – uważajcie na siebie. Zamknijcie dokładnie drzwi. Zapalcie lampy. Patrzcie pod nogi – nie wchodźcie w kałuże. Nie gońcie mglistych majaków wśród drzew. I zawsze idźcie w stronę światła, bo gdy raz wdepniecie w ciemne przejście już nigdy możecie się nie odnaleźć.

O.

*Ta powieść to potwór, monolit, Pantagruel żarłoczny, który zagnieżdża się w głowie i nie da się o nim zapomnieć, nawet rozmyślając o różowych słoniach, bo zamiast słoni „Ciemno, prawie noc”. Kawał doskonałej literatury. Przerażająca opowieść. Nowy Duży Buk.

Bezsenne Środy: „Gość Draculi” Bram Stoker

Bombla_BezsenneGośćDraculi

 

„The dead travel fast.”

Czy wiecie, która noc, poza Wigilią Wszystkich Świętych, jest kolejną przeklętą nocą w roku? Kiedy z ciemności wychylają się duchy, wiedźmy i upiory, by odprawiać swe czary? Kiedy bariera pomiędzy światem żywych a umarłych znów staje się nieomal przezroczysta? Jest, moi Drodzy, taka noc. Noc jeszcze nie ciepła, lecz już nie lodowata, zapowiadająca nową porę roku, sezon rozkwitu. Noc, której obchody, już od wieków nieprzerwanie trwają od zachodu słońca, ostatniego dnia kwietnia, aż do świtu. Noc germańska. Noc sabatów. Noc Walpurgii. W tę właśnie noc czarownice podobno mają się zbierać na szczycie Brocken, a przewodzić ma im władczyni krainy zmarłych zwana Hel – córka Lokiego, siostra Fenrira, personifikacja śmierci. W taką noc jak Noc Walpurgii lepiej nie wybierać się samemu na górskie ścieżki. Lepiej nie podróżować samotnie po nieznanych szlakach. Lepiej omijać cmentarzyska i pradawne miejsca kultu. Bo nigdy nie wiadomo, co napotkamy w ciemności po zachodzie słońce, gdy zmierzch otuli wszystko wokół nas nierealną poświatą.

Istnieją jednak śmiałkowie, którzy na własnej skórze, z własnej naiwności, przekonali się, że w Noc Walpurgii lepiej nie kręcić się po nieznanych drogach. Jednym z nich był niby nienazwany, a jednak znany bardzo  Jonathan Harker z opowiadania Brama Stokera zatytułowanego „Gość Draculi”. Zanim przybliżę Wam jego treść, to tylko w ramach ciekawostki napiszę, że opowiadanie to stanowi tak naprawdę wycięty rozdział z samego „Draculi”, który wydała już pośmiertnie, z wyjaśnieniem, żona pisarza. Dla potrzeb tomu, opowiadanie zostało przeredagowane, nazwisko Harkera wykreślone, lecz reszta pozostała niezmieniona.

Brytyjski dżentelmen (Jonathan Harker tak naprawdę) podróżuje do Transylwanii. W drodze, gdzieś w okolicach Monachium, pomimo ostrzeżeń hotelarza i przypadkowych osób jakie spotyka przed wyprawą, postanawia wyruszyć właśnie tego wieczoru, tuż przed zachodem słońca, w Noc Walpurgii. Woźnica, pełen złych przeczuć i zabobonnie przerażony, pędzi na złamanie karku, lecz powóz zatrzymuje się nagle, by z impetem ruszyć po chwili, gdy konie płoszy dziwna, wychudzona sylwetka na pobliskim wzgórzu. Harker zostaje sam, na górsko-leśnych ostępach. Zapada zmrok. W Harkerze narasta niepewność. Jednak jak na brytyjskiego dżentelmena przystało, rusza przed siebie, by zupełnie przypadkiem (chociaż my już wiemy, że Dracula czuwa od początku do końca tej opowieści) trafić do „przeklętej” wioski, opuszczonej przed laty i na przyległy cmentarz. Tam przyjdzie Harkerowi spędzić tę Noc. Jedną z pierwszych nocy, które naznaczą jego życie na zawsze.

Kto czytał już kultową wampirzą powieść Brama Stokera, ten „Gościa Draculi” potraktuje jak cudowny, literacki kąsek, jak ciekawostkę i brakujący element tej historii. Dodam jedynie, że Francis Ford Coppola wykorzystał jego fragmenty w swojej doskonałej ekranizacji. Kto jednak „Draculi” nie zna, ten w idealny sposób będzie miał szansę zaznajomić się z genialnym stylem Stokera, a także formą samej książki. Jakkolwiek by nie było, czytelnik ma szansę pysznie się wystraszyć, jednocześnie bawiąc się wychwytywaniem drobnych szczegółów, które nie tylko wprowadzają nas w draculiczną rzeczywistość, lecz także budują całą atmosferę tej krótkiej historii.

Dzisiaj nie zmrużę oka, bo wilk-nie wilk spogląda na mnie spośród drzew.

*Jeśli chcecie się zaczytać, porwać i omamić przez cmentarne zjawy i hrabiego Draculę, to opowiadanie, zupełnie legalnie, w oryginale znajdziecie do poczytania TUTAJ.

„Dzicy Detektywi” Roberto Bolaño

Bombla_DzicyDetektywi

 

„Jest taki rodzaj literatury dobry, kiedy się nudzisz. Pełno tego. Jest literatura dobra na czas, kiedy jesteś spokojny. To jest najlepsza literatura, tak mi się wydaje. I jest też literatura na smutek. A także na radość. Jest literatura dobra, kiedy jesteś ożywiony. I jest też taka, co pasuje do rozpaczy. Tę ostatnią chcieli uprawiać Ulises Lima i Belano.”

Powieść zwana TOTALNĄ, z wielkich liter, bo to o wielkiej literaturze tu mowa, ma to do siebie, że często wymyka się określonym ramom gatunkowym. Może być, chociaż wcale nie musi, typową powieścią obyczajową, z elementami thrillera bądź kryminału, nawet romansu, przygody, bądź niekoniecznie. Jej zadaniem bowiem jest jak najpełniej, jak najintensywniej odzwierciedlić prawdziwą rzeczywistość. A jak to w życiu bywa, nie istnieją ramy, nikt nie ma monopolu jedynie na komedię, czy tragedię, na dramat, czy bajkowy romans. Wszystkiego po trochu, tak jak w codzienności, w szarej zwyczajności. Skrupulatne jej odwzorowanie, ubranie „życia” w słowa wydaje się być niejako niemożliwe. Totalność i absolut niekoniecznie realne do osiągnięcia. Zbyt wiele emocji, zbyt wiele przeżyć, zbyt wiele człowieka w tym jest, a istoty człowieczeństwa, tej pełnej i całkowitej, nie da się przelać na papier. Niemniej, pisarze podejmują ten ostatni wysiłek. Zagrzebują się w literkach, kreują, budują, aż do opętania. I jeśli od siebie miałabym dodać coś do definicji powieści TOTALNEJ, to będzie to czas. Czas, który taka powieść tworzy – wyrwa w rzeczywistości czytelnika, któremu jest dane, a nie, który sam ten czas poświęca.

Jednym z idealnych przykładów takiej powieści absolutnej jest powieść chilijskiego autora, Roberta Bolaño, który już raz zamącił mi w głowie literackim potworem zwanym „2666”, a teraz znowu wrzucił w książkowy wir, utworzył nowy świat, na chwilę, gdzieś wewnątrz mojego, bym mogła zatopić się w odmętach niezwykłej historii opowiedzianej w jego „Dzikich Detektywach”. Ta tytułowa dzikość obecna jest już od pierwszych stron powieści. Czuć w powietrzu bunt, rewolucję, przemiany polityczne i obyczajowe Ameryki Łacińskiej, dzięki którym już za moment, już za chwilę, rozkwitną szalone twory literackiego świata, wypuszczą pędy, kwiaty i pyłki, obezwładniające wrażliwe umysły. Szaleństwo intelektu. Szaleństwo pióra. Poezja z najczystszej postaci w wielomilionowych miastach, które na zawsze pozostaną wioskami, czy na rozgrzanych, białych pustyniach wokół. Tysiące obgryzionych ołówków. Miliony zapisanych kartek. Setki skradzionych książek. Długie włosy, papieros w zębach, meskal na stole – buntownicy z wyboru. Tacy sami, a zupełnie inni. Przeciw władzy, przeciw utartym ścieżkom przodków, w poszukiwaniu literackiej tożsamości.

Tacy właśnie są „Dzicy Detektywi”. Opętani. Niepokorni. Nieujarzmieni. Jednak zamknięci w słowach Roberta Bolaño. W ponad sześciuset stronach. W trzech częściach. W prawie trzydziestu podrozdziałach. A uwierzcie mi, ciężko jest przytrzymać tych dzikusów w ryzach. Wystarczy odwrócić na chwilę wzrok i myk, już ich nie będzie, tylko szept poetyckich strof na horyzoncie, a w powietrzu przemijający dym z pewnego zioła. A wszystko to dzieje się w Meksyku lat siedemdziesiątych. Szalony rok 1968 pozostawił po sobie pokolenie zbuntowanych. Nonkonformistów, których głównym pragnieniem było tworzyć miejscową awangardę, bohemę poetycką i intelektualną elitę. W ten sposób właśnie powstaje grupa zrzeszająca ambitnych meksykańskich poetów, z misją zrewolucjonizowania tej oto poezji, o dumnej nazwie bebechorealistów. Życiowi aż do bólu, aż do flaków, aż do zachłyśnięcia rzeczywistością.

Założycielami tej dziwnej grupy są Chilijczyk Arturo Belano i Meksykanin Ulises Lima – para awanturników, o których krążą legendy, a którzy stają się niejako głównymi bohaterami tej opowieści. Nikt do końca nie wie, czym ta dwójka się zajmuje. Ktoś, coś tam opowiadał o handlu narkotykami, o przestępczych powiązaniach, o ucieczce przed mafią. Nic pewnego, ale niepowiedziane, że w tych historiach nie ma okruchów prawdy. Z początku o bebechorealistach, w tym o założycielach ruchu, dowiadujemy się ze wspomnień niejakiego Garcii Madero. Niespełna siedemnastoletni chłopak wpada w wir poetyckich uniesień, bierze udział w spotkaniach, zaczytuje się w opasłych tomach i pisze, pisze do utraty tchu. Dojrzewa jego styl, dojrzewa on sam. Nowe towarzystwo jest wręcz bajeczne, jak wyciągnięte z innego świata. Zakochuje się, uprawia miłość, pielęgnuje nowe przyjaźnie… I pewnego dnia, przypadkiem zostaje wplątany w awanturę i odjeżdża w siną dal wraz z Belano i Limą właśnie. Ta podróż prowadzi ich na pustynie Sonory, a jej celem poza ucieczką samą w sobie, jest też odnalezienie poetki, która według Arturo i Ulisesa była niejako pierwszą bebechorealistką – Cesárei Tinajero. Tworzyła w latach dwudziestych, wydała jeden egzemplarz poetyckiego pisma i… wszelki słuch o niej zaginął. Dokładnie tak samo, jak o Belano i Limie. Pozostała część powieści Roberta Bolaño jest bowiem próbą odpowiedzi, co wydarzyło się z tym poetyckim duetem. Kim tak naprawdę byli? Przed czym uciekali całe życie?

„Dzicy Detektywi” są jak literacka zagadka. Jak poetycka zabawa z czytelnikiem. Nic nie jest pewne, więc niczego pewnym być nie można. Podążanie za ciągle urywającym się tropem. Strzępki rzeczywistości wirują, jak w jakimś onirycznej, surrealistycznej wizji. Skrawki informacji migają pomiędzy narratorami, przefiltrowane już przez mijające lata i subiektywną wizję poszczególnych wydarzeń. Czytelnik zbiera relacje świadków, opowieści przyjaciół, znajomych i przypadkowych osób, których życie przecięło się kiedyś, w jakimś punkcie z bebechorealistami. To relacje skrupulatnie zebrane, podpisane, opatrzone miejscem i datą. Są tu byłe kochanki, bracia-poeci, wydawcy, rybacy, emigranci – pełny przekrój tamtego pokolenia. Wspominając Limę i Belano, tak naprawdę wszyscy ci ludzie opowiadają o sobie, o swoim życiu, wspomnieniach lat, które przeminęły bezpowrotnie.

„Dzikich Detektywów” Roberta Bolaño czyta się w napięciu, w oczekiwaniu. Czytelnik rejestruje po kolei wszystkie fakty, zbiera i archiwizuje, przeczuwając, że tak naprawdę nie do końca dowiaduje się tego, czego oczekiwał. Odpowiedź dostaje dopiero na sam koniec, ale nie jest to odpowiedź, jakiej się spodziewa. To po części kolejna zagadka, kolejny element łamigłówki, której podstawą jest życie i śmierć dwóch poetów, poszukiwanie Cesárei Tinajero i wielka, niekończąca się ucieczka. Wiele głosów, różne perspektywy, inne rzeczywistości, a wszystko jak zza pustynnej poświaty. Jest prażące słońce, kurz, droga i wreszcie emocje, które kłębią się, kotłują, by w pewnym momencie sięgnąć zenitu i wybuchnąć pełną parą, znikając szybciej, niż nastąpiła ich erupcja – to co w prozie Bolaño tak typowe i tak znaczące. Totalna totalność. Życie ponad życiem. Wielka literatura, która wciąga i nie wypuszcza ze swoich szponów.

O.

* Za wspaniałą powieść i emocje totalne dziękuję wydawnictwu Muza.

Blogowa Zabawa #3, czyli Liebster/Lobster w wersji MEEE

Bombla_LiebsterME

Trzecia odsłona blogowej zabawy, ale to wszystko dlatego, bo zaprosiła mnie teraz do niej pewna wspaniała Owca, a jak owce meczą, beczą i zadają tak prześwietne pytania (sami zobaczycie), to ja muszę odpowiedzieć! Bo Owcy się nie odmawia, tak tylko zaznaczę.

Pytania są żartobliwe i  zabawne, ale nikogo specjalnie nie nominuję, ani nie wzywam – możecie się spokojnie sami wezwać, jeśli tylko macie na to ochotę 🙂

A ja zaczynam!

Gonią Cię Niemcy! – (dlaczego Niemcy?) w wyobraźni wiruję przez pastwiska i łąki górskie, jak w „Dźwiękach Muzyki”, a okrutny wróg chce zmieść moją Heidi-sielankę z powierzchni ziemi i przegnać na szarotkowe szczyty…

1. Pierwsza książka, jaką zabierasz z półki przed ucieczką to…?

Jako Heidi zwana dla potrzeb filmowych Mariją, wybiegając zabiorę mój śpiewnik, by później wśród skał wyśpiewywać podbudowujące piosenki.
No i może też „Sto lat samotności” Marqueza – zawsze czeka gotowe, na wyciągnięcie ręki.

2. Będziesz biec w stronę gór, czy raczej w stronę morza?

Chyba z stronę gór – tylko tak rosną szarotki i tam jest Szwajcaria. Albo, bo tak naprawdę to jest tylko jedna opcja – w stronę MORZA. Przez WIELKIE M.

3. Odwracasz się, by sprawdzić, czy są już blisko, czy zaciskasz powieki i po prostu pędzisz?

Jak sprawdzę, to możliwe jest przerażenie, omdlenie i wtedy nici ze Szwajcarii, a jak nie sprawdzę, a oczy będą zaciśnięte, to wbiegnę prosto w skalne otchłanie. – trudny wybór. Trudny bardzo.

4. Uratujesz po drodze jakieś zwierzę? Jeżeli tak, to jakie i dlaczego będzie to owca?

Z owcy może być sweter. Może być mleko i oscypek też może być, a ja oscypki lubię. Może być poduszka, bo owce przytulaśne są bardzo. Może też być dobry kompan na górskie szlaki – owce tak łatwo nie wpadają w przepaście. Ale powiedzmy sobie szczerze, żadna owca nie utrzyma się tak o, bez psa pasterskiego. A ja mam dwa, więc to podwójne szczęście.

Niemcy odpuścili, jest już bezpiecznie i leniwie.– siedzę sobie w ciepłym swetrze, zajadam oscypka, owca pobekuje radośnie, a dwa psy śpią wtulone tuż obok. The hills are alive with the sounds of muuuusic…

5. Chciałabyś spisać kiedyś swoje lub cudze przygody – być może zupełnie zmyślone, ale jednak sygnowane Twoim nazwiskiem?

Bardzo, bardzo marzy mi się godna przygodówka sygnowana moim nazwiskiem. Ja nie przeżywam takich przygód i nawet nie za bardzo bym się na nie pisała, ale w głowie jest kilka nazwisk, które z chęcią ruszyłyby powrzaskując „Ahoj, przygodo!”.

6. Gdy zamykasz oczy i wyobrażasz sobie „spokój”, to co widzisz?

Morze. Morze zimą. Szare niebo. Zamglone słońce. Prawie biały piasek pod nogami. Skruszałą pianę przy brzegu. Drobinki lodu marznące w powietrzu. Cisza.

7. Dokończ: nie wyobrażam sobie leniwej niedzieli bez…?

Drzemki i błogiego zaczytania się.

8. Dostajesz ode mnie jednorazowy wehikuł czasu. I co z nim zrobisz?

Nie zmienię historii, bo wcale nie jest powiedziane, że wyszłoby to komukolwiek na dobre. Nie zmienię swojego życia, bo w tym miejscu, w którym jestem jest mi pysznie, ale… obmyśliłabym sobie spotkanie w przeszłości. Spotkanie literackie oczywiście. Może podejrzałabym Lovecrafta, gdy przerażony spacerował po swoim potwornym mieście? Może Virginię Woolf, jeszcze z czasów Bloomsbury, gdy miała mniej smutków? Może Edgara Allana Poe? Nie wiem, nie wiem… Ale byłoby to na pewno jakieś godne małe spotkanie literackie. Bo nie można być zachłannym.

9. Wodzisz palcem po mapie świata. Zatrzymujesz go. Dlaczego akurat w tym miejscu i gdzie ono jest?

Bardzo możliwe, że mój palec zatrzymałby się na Alasce. To niby jest tak, że fascynują mnie miasta, przestrzeń miejska, dużo światła i pęd ulic, ale… jednocześnie marzy mi się izolacja gdzieś w głuszy, tak żeby się wyciszyć i odpocząć totalnie. A że uwielbiam zimno, śniegi i lodówkę absolutną, to Alaska, dodając fascynację cudownym serialem z przystankiem w tytule, wydaje się idealnym miejscem.

10. Twój wzrok częściej przyciągają okładki w kolorze…?

Czarnym. Białym. Czerwonym i chłodnymi odcieniami niebieskiego. Zazwyczaj to nie kolor zwycięża, a typografia. Chociaż ja w ogóle nie jestem za bardzo okładkowa.

11. Odpowiadasz na te pytania z własnej woli, a za Twoimi plecami wcale nie ma żadnej owcy-ninja z gotowymi do użycia shurikenami, prawda?

Wcale nie ma, nic a nic. Nope. Nope. Nope.

I widzicie sami. Taka Owca wspaniała. Takie fajne pytania. Trochę uśmiechu w leniwą niedzielę. A ja wracam do pisania dla Was i zaczytywania się też. Bo warto czytać.

O.

„Sońka” Ignacy Karpowicz

Bombla_Sońka

 

„Zrozumiała, że patrzy nie na królewicza, tylko na anioła śmierci; że będzie mogła opowiedzieć swoją historię, wystawić swoje uczynki na zważanie. Zrozumiała, że z ostatnim słowem zgaśnie w niej słabe, pełgające światełko – i rozmawiali długo w noc, a potem żyli długo, długo i nareszcie szczęśliwie; poza pamięcią. Sonia zrozumiała, że dlatego tak bardzo się ucieszyła; dlatego że zstąpił w jej progi anioł najprawdziwszy, a nie wyżebrany w cerkwi, sam źródłosłów anioła, posłaniec, malak, wieść kończąca.”

Zacznę inaczej niż zaczynam zazwyczaj. Zacznę od siebie. Podzielę się z Wami pierwszym wrażeniem. Pierwszą chwilą, trwaniem i ostatnim oddechem mijającej kartki. Zacznę od tego, że przyczaiłam się na tę powieść. Schowałam tak trochę i z ukrycia obserwowałam jak siedzi i czeka na moje spojrzenie na półce. Byłam ostrożna, bo uważam, że należy zachować rozsądek przy zbyt dużej i rozległej ilości zachwytów. Mam wtedy takie poczucie, że aż by się chciało na przekór. Chciałoby się tak na pohybel samej sobie, krytykom i innym czytelnikom. Niemniej, obiecuję sobie zawsze bezstronność. Staram się stłumić głosy recenzentów, samego autora, czy jego czytelników. Wymazuję cudze słowa, postanawiając samej zbudować podstawy, podwaliny pierwszego wrażenia.

Czasami nie udaje mi się to zupełnie. A czasami wręcz przeciwnie – historia porywa mnie, unosi i niesie w przestworza tekstu, nieomal magicznie, nieomal nierealnie. Tylko dla mnie. Od nowa tworzy się w mojej wyobraźni. Przytrafiło mi się w ostatnich dniach coś takiego właśnie. Ni stąd, ni zowąd wylądowałam na głębokiej podlaskiej wsi, w środku lata, jak we śnie, jak za mgłą, zamknięta w bańce cudownej, lecz strasznej opowieści. Zasłuchałam się. Chłonęłam. A ona mówiła…

„Dawno, dawno temu…” – tymi słowami narratorka zaczyna snuć swoją historię w ostatniej powieści Ignacego Karpowicza zatytułowanej „Sońka”. Słowami niczym z baśni, śpiewającymi z oddali, wspominając życie przeszłe, jak z innej epoki, innego świata, rzeczywistości, która przestała istnieć. Dawno, dawno temu, gdy świat był zupełnie inny, gdy wiejska wieś była jeszcze bardziej wiejską wsią, a życie z zewnątrz przychodziło z wielkim opóźnieniem, niewielką osadę nawiedziła wojna. Ale jeszcze zanim wojna przyszła do Sońki, to życie tam wcale nie było usłane różami. Przynajmniej nie dla niej.  Wychowywała się bez matki, kobieta swojego ojca, bo zajęła jej miejsce, gdy tylko zaczęła dojrzewać. Na dokładkę dwóch braci, obcych pod jednym dachem. Obora, kury, podwórko, dom – ciężka praca i sen na okrągło, do utraty tchu. I jeden dzień, który na zawsze zmienił jej życie. Sońka nie miała szansy opowiedzieć całej prawdy. Nie miała możliwości wypowiedzieć na głos swojej historii. Ubrać siebie samej w słowa. Dopiero po latach nadarzyła się taka okazja.

Zupełnie przypadkiem, gdy tuż pod jej domem zatrzymał się samochód. Sytuacja niczym z filmu. Absurdalna, prawie surrealistyczna w tym uroczym wiejskim otoczeniu. Odpicowany mercedes, a z niego wysiadł na pół-zgonie niemłody młodzian po trzydziestce, zagubiony reżyser teatralny, twórca poszukujący – Igor Grycowski, który nawet tym Igorem wcale nie jest, bo Ignacym i wcale nie Grycowskim, bo Gryką. Nawet ta Warszawa i wielki świat jakieś takie odległe i inne, obce wśród swoich. Obce tuż obok tak bliskiej, choć nieznanej Sońki.

Igor/Ignacy pod wpływem uroku prawie, trafia do sońkowego domku, gdzieś na granicy z Białorusią, a tam spotyka owczarkową sukę Borbus, ostatnią ze swego rodu, tak jak Sońka jest ostatnia. I kota Jozika, Pasterza Myszy, który swoje również ostatnie, dziewiąte życie przeżywał. Jest też Mućka i jej życiodajne mleko, które ożywia Ignacego, pozwala mu zrodzić pomysł, daje siły, by wysłuchać bajarki.

W tej opowieści jest miłość. Wielka. Co ja piszę – gargantuiczna. Pożerająca. Namiętna i wypełniona dobrobytem. To też miłość zakazana. Bo przecież nazista, najeźdźca nie może kochać wiejskiej dziewczyny z okupowanych terenów. Jest tam śmierć, mord, gwałt, ale rodzi się również życie. Małe, niewinne, zrodzone z kłamstwa. I znowu śmierć. Strata. Brak. Nie ma nic.

Opowieść Sońki przefruwa przez ucho Ignacego, pod pióro Igora, by na końcu rozbrzmieć ustami aktorki grającej Sońkę na teatralnej scenie. Historia widziana wieloma oczami, interpretowana, dopasowywana do nowej rzeczywistości, do uszu słuchacza, dla oczu publiczności, tej prawdziwej i wyimaginowanej. To jej ostatnia opowieść, więcej już mówić nie będzie. Nadejdzie jej czas, wreszcie, po tylu latach oczekiwania. Ostatnie słowa, które w oczach Ignacego przywracają jej witalne siły, przywracają utraconą młodość, nadają złocistą poświatę. Czas przy Sońce to kwestia względna. Raz jest wojenne lato w rozkwicie, raz moment opowieści z Igorem/Ignacym w tle, a zaraz warszawska scena…

W „Sońce” nie chodzi wcale o jej styl. Wcale nie o to, jakim językiem została napisana. Nie do końca ważny jest początek, czy zakończenie. Chodzi o opowieść. O magię słów. O oczyszczenie. Moc tej niedużej książeczki wypływa i atakuje z krótkiej, dosadnej formy powieści, z intensywności i naturalności opisanych w niej przeżyć, ale przede wszystkim z wyjątkowej formy narracyjnej na jaką zdecydował się Karpowicz. Czytelnik tworzy opowieść Sońki wraz z samą bohaterką. Dzieje się tak dlatego, że niby to Sońka opowiada swoją historię, ale jednocześnie wraz z nią opowiadają ją Igor – reżyser teatralny, Ignacy – czyli naturalna, miejscowa wersja Igora, opowiada ją aktorka odgrywająca Sońkę na scenie, a nad wszystkim czuwa główny narrator, który zwraca się bezpośrednio do nas. Opowieść Sońki jest wielowymiarowa i wielogłosowa. Zamyka rozdział pewnego umęczonego życia, daje ukojenie, unosi ku śmierci, by jednocześnie stworzyć nowe życie i zacząć wszystko od początku z innej perspektywy, dla której jej historia stała się inspiracją. Czytelnik, jak ten Ignacy, otrząsający się z wymyślonego Igora, pochłania dzieje życia umierającej kobiety, przeżywa  je na różne sposoby i wychodzi, jak po najpiękniejszej inscenizacji.

Zachwyt „Sońką” nie jest wcale przesadzony. Sam Ignacy Karpowicz nieskromnie wyznał w wywiadzie dla Zwierciadła, że żył po to, by napisać kiedyś „Sońkę”. I wcale mu się nie dziwię. Jeśli niektórzy pisarze potrzebują na tzw. ”powieść życia” tysięcy, a przynajmniej setek stron maszynopisu, wielotomowych, wiekopomnych cudów, które doceniają jedynie krytycy i pojedyncze jednostki czytelnicze, to Karpowiczowi udało się zamknąć swoją opowieść w dwustu stronach (zaznaczył, że całość skrócił) i tyle moi Drodzy jak najzupełniej wystarczyło, by poruszyć obsesyjnego książkoholika. Znajdziecie w tej perełce romans, wojenny dramat, prozę obyczajową, a także meta-opowieść, która wymyka się ustalonym gatunkowym ramom, a tym samym oddaje pokłon samemu czytelnikowi. A czytelnik lubi, jak ktoś go doceni, zauważy i zagada. Zmusi nawet do tworzenia i pozostawi mu całe pole do własnych interpretacji. Oj, bardzo lubi.

O.

BEZSENNE ŚRODY: „Snow, Glass, Apples” Neil Gaiman

Bombla_BezsenneSnow, Glass,Apples
 

“If it were today, I would have her heart cut out, true. But then I would have her head and arms and legs cut off. I would have them disembowel her. And then I would watch, in the town square, as the hangman heated the fire to white-heat with bellows, watch unblinking as he consigned each part of her to the fire. I would have archers around the square, who would shoot any bird or animal who came close to the flames, any raven or dog or hawk or rat. And I would not close my eyes until the princess was ash, and a gentle wind could scatter her like snow.

I did not do this thing, and we pay for our mistakes.”

Któż z nas, obsesyjnych czytelników, nie zna baśni o Królewnie Śnieżce i Siedmiu Krasnoludkach? Któż z nas nie pamięta jej ust w kolorze krwi, włosów czarnych niczym heban i skóry, białej jak śnieg? Któż z nas nie wspomina jej dobroci, jej ciepła i szczerości wypływających prosto z serca? Leśny ludek śpiewał wraz z nią piosenki, a sumienie groźnego myśliwego rozdarło się na myśl o jej śmierci. I jeszcze ta macocha okrutna, zwierciadło szepczące o „najpiękniejszych na świecie” i jabłuszka urocze, pyszne, że aż ślinka ciekła. I wstążki kolorowe i kamienie drogie. A na koniec kryształowa trumna i jeden pocałunek prawdziwej miłości…

Wieki przemijają, lata płyną, pokolenie za pokoleniem znika, a baśnie są, po prostu. Inspirują, zachęcają do literackich eksperymentów, a dzięki swej niezwykłej uniwersalności ich wymowa, głębsze znaczenie, czy sens nigdy się nie zmieniają. Z baśni można czerpać garściami, tak jak czerpie z nich popkultura od lat. Elementy, główne fabularne wątki, założenia, bohaterowie – to wszystko i o wiele więcej odnaleźć można w serialach, filmach, powieściach i opowiadaniach. Tak jak na przykład w niesamowitej, bardzo mrocznej opowieści autorstwa uwielbianego Neila Gaimana zatytułowanej „Snow, Glass, Apples”.

Odwrócone role. Wróg narratorem. Ostatnie wspomnienie. Władczyni krainy, za dawnych czasów zwana Złą Królową, Macochą i Czarownicą, opowiada historię swojej pasierbicy – Śnieżki, która terroryzuje od lat królestwo, zabija podróżnych, nawiedza otaczający królewskie ziemie las. Ta Śnieżka też ma usta czerwone jak krew, ma włosy czarne jak heban i skórę białą jak śnieg. Zimną jak lód. Ma też zęby, zaostrzone, by lepiej móc spijać posokę swoich ofiar. Tak moi Drodzy, ta Śnieżka to wampiryczna istota. Dziewczynka-demon, która niszczy wszystko i wszystkich, nie zważając na nic. Królowa rozkazuje ją zabić, ale wyrwane serce wciąż bije, a Śnieżka, już pusta w środku, martwa-niemartwa poluje pośród drzew. Mijają lata, sytuacja staje się naprawdę dramatyczna, a Królowa wie, że już czas wziąć sprawy w swoje ręce, zanim będzie za późno, zanim stanie się nieodwracalne.

 „Snow, Glass, Apples” Neila Gaimana to opowiadanie tak niepokojące, tak intensywne i brutalne, że aż trudno się od niego oderwać. Królewna Śnieżka w jego wykonaniu to dziewczynka-wampir, która terroryzuje krainę i triumfuje swoją krwiopijnością. Jej historia wypełniona po brzegi lodem i krwawym mrokiem, jak wszystkie dobre baśnie, tak naprawdę. Znajdziecie tu subtelnie wykorzystane wzmianki o pedofilii, nekrofilii, czy kazirodztwie. Nic na siłę, nic prosto w twarz – opowieść między słowami, która mrozi krew w czytelniku i wywołuje dreszcze swoistego obrzydzenia, ale też fascynuje i przyciąga, jak wszystko co nieznane i niezrozumiałe. Z jednej strony, aż by się chciało, by ta historia ujrzała tęczę, by zaświeciło wreszcie słońce i pękły lody. A z drugiej, aż korci, by zanurzyła się w mroczniejszy mrok, serce pulsowało pod stropem, a wampirza bladość spowiła królestwo. Baśń dla dorosłych, spragnionych jeszcze mocniejszych wrażeń, do zaczytywania się nocną porą.

Dzisiaj nie zmrużę oka, bo nie ustaje bicie jej krwiożerczego serca.

O.

*Kto pragnie zanurzyć się w śnieżną krainę opowieści Neila Gaimana ten znajdzie ją zupełnie za darmo, do poczytania TUTAJ.

Podsumowanie miesiąca: PAŹDZIERNIK 2014

Bombla_PodsumowaniePaździernik2014Już listopad! O łaaa! Co to był za cudowny miesiąc! Co za wrażenia, co za wspaniałości wydarzyły się dla Wielkiego Buka! Ile wrażeń i ile szczęścia pozostawił po sobie! Uwielbiam październik, jesień i sezon mroku i dyni, ale jak jeszcze do tego przydarzają mi się takie przemiłe rzeczy, to w ogóle jest wielka radość. 😀

W minionym miesiącu opublikowałam aż 14 tekstów, a wśród nich Bezsenną Środę z książkami doskonałymi na HALLOWEEN, Przygodowy Piątek i informacyjno-dziękczynne notki o tegorocznej edycji eBuki (ale o tym za chwilkę). Z buków przeczytanych, za mną 9 powieści i 2 opowiadania. 5 z nich w języku angielskim i 6 w tłumaczeniach. Podoba mi się, bo sytuacja wyrównana. 6 z nich to były ebooki, a 5 klasycznych papierówek. Niestety znowu zabrakło audiobooków i muszę w końcu czymś przełamać ten impas.

Przeczytane powieści:

  • „Szachownica Flamandzka” Arturo Pérez-Reverte – doskonały, inteligentny thriller z szachownicą w tle, do poczytania TUTAJ.
  • „Głosy Pamano” Jaume Cabré – demony wojny rozszarpują nawet w lata po wojnie, do poczytania TUTAJ.
  • „Kaïken” Jean-Christophe Grangé – krwawe morderstwa o japońskich korzeniach, do poczytania TUTAJ.
  • „Złodziejka Książek” Markus Zusak („The Book Thief”) – bestseller, który w pełni zasługuje na uznanie, wzrusza i przypomina o tym, co ważne, do poczytania TUTAJ.
  • „Rose Madder” Stephen King – o przemocy wobec kobiet i o traumie przebudzenia, do poczytania TUTAJ.
  • „Pod piracką flagą” Michael Crichton (“Pirate Latitudes”) – wspaniała przygoda na Karaibach, hiszpański galeon i butelka rumu, yo ho ho, do poczytania TUTAJ.
  • “Pies Baskerville’ów” Sir Arthur Conan Doyle (“The Hound of Baskervilles”) – moja pierwsza przygoda z Sherlockiem Holmesem i moje kolejne książkowe zauroczenie, do poczytania TUTAJ.
  • “The Halloween Tree” Ray Bradbury – perełka o mocy przyjaźni, o poświęceniu i święcie, które od zawsze miało jeden cel, do poczytania TUTAJ.
  • “Hold the Dark” William Girardi – alaskańska głusz, porwania dzieci i indiańskie legendy spotykają się w świetnym horrorze idealnym na zimowy sezon.

Przeczytane opowiadania:

  • “The Old Nurse’s Tale” Elizabeth Gaskell – duchy i zjawy w najlepszym stylu, do poczytania TUTAJ.
  • “Skeleton” Ray Bradbury – cielesne obsesje, do poczytania TUTAJ.

Pierwsze wydarzenie miesiąca: EBUKA 2014! Co to było za zaskoczenie! O tej niesamowitej wygranej poinformowały mnie Karolina z TanayahCzyta i Ania z WstawTytuł – dziękuję Wam Kochane :* Trzymały rękę na pulsie, siedziały na legendarnym już spotkaniu blogerów i od razu dały znać. Był szok i niedowierzanie, bo ja ściśnięta w samochodzie i przygnieciona przez mojego psiego potwora, który cierpi na klaustrofobię małych wnętrz, przymiażdżona do szyby, w łapce telefon i dzikie okrzyki. Długo nie mogłam uwierzyć – cudowne wyróżnienie 😀

eBuka_2014_OCZKO

I jeszcze raz powtórzę, bo muszę to powtarzać Wam w nieskończoność: DZIĘKUJĘ! To eBuka dla mnie, ale też dla Was, bo dzięki Wam. Pisanie dla Was daje mi masę radości, masę szczęścia i moc pozytywnych wrażeń. Bez Was nie byłoby Wielkiego Buka takiego jaki jest, nie byłoby mojego entuzjazmu i wybuchów szczęścia. Jesteście WSPANIALI!

Drugie wydarzenie miesiąca: PATRONAT nad najnowszą powieścią Remigiusza Mroza „CHÓR ZAPOMNIANYCH GŁOSÓW”! Kolejne gigantyczne zaskoczenie, kolejna porcja zwariowanej wręcz radości i wykrzyknień do samego autora. Powieść, horror sci-fi, ma pojawić się niebawem, bo już w grudniu, a na okładce poza Wielkim Bukiem znajdziecie także moją ukochaną Anitkę z BookReviews – wielka radość 😀

A poniżej możecie podziwiać przykładowy projekt okładki:

NowMróz

Teraz czas na październikowe zdobycze książkowe. Co prawda ominęły mnie Targi, ale uzbierało się buków sporo, a wszystko przez te biedronowe szalone wyprzedaże, które atakują i nie chcą przestać 😀 Dwa zestawy do zaczytywania się obsesyjnego.

ZESTAW 1 (od góry):

ZESTAW1Październik

  • „Człowiek Śmiechu” Wiktor Hugo – cudo francuskiego mistrza powieści zdobyte za bezcen na facebookowej wyprzedaży.
  • „Unicestawienie” Jeff Vandermeer – myślałam i polowałam od jakiegoś czasu, a sprawa rozwiązała się sama, gdy pojawiła się jako dodatek do gazetki.
  • „Druciarz, Krawiec, Żołnierz, Szpieg” John Le Carré – klasyka szpiegowska, która zachwyciła mnie już w wersji filmowej.
  • „Ości” Ignacy Karpowicz – skusiłam się, bo polecała tak bardzo Karolina z TanayahCzyta 🙂
  • „Pierwszy dzień” Marc Levy – podobno świetna przygodówka, a sami wiecie, jak ja przepadam za przygodami.
  • „Pod piracką flagą” Michael Crichton – zdobyte w Biedronie, był zachwyt i pirackie okrzyki, do poczytania TUTAJ.

ZESTAW 2 (od góry):

ZESTAW2październik

  • „Rose Madder” Stephen King – Biedrona oszalała, no a ja nie umiem powiedzieć „nie” Kingowi. Do poczytania TUTAJ.
  • „Zielona Mila” Stephen King – jak wyżej 😉
  • „Zamieć śnieżna i woń migdałów” Camilla Läckberg – wynalezione na rodzinnej półce, a że śnieg, to skusiłam się od razu.
  • „Zaginiony Świat” Michael Crichton – kolejna zdobycz z rodzinnej półki, a że Crichton i znowu dinozaury, to biegnę i zachwycam się jak zwykle.
  • „Bezcenny” Zygmunt Miłoszewski – Anitka z BookReviews pojechała po tej powieści, jak po szmacie, a ja zobaczyłam, że stoi na półce i stwierdziłam, że jednak ugryzę, tak na próbę, bo nigdy nic nie wiadomo 😀
  • „Opiekunowie” Dean Koontz – podobno to jeden z najlepszych horrorów Koontza, a jak horror, zwierzęta i eksperymenty, to jest to coś dla mnie.

W tym miesiącu, tak dla odmiany i nowatorsko, nie zasypałam się wcale e-bookami, zakupiłam natomiast trzy, nad wyraz godne:

EbookiPaździernik2014

  • „Hold The Dark” William Girardi – lodowa Alaska, zgłodniałe watahy wilków i mity, które ożywają pośród wirującego śniegu. Idealna na jesienno-zimowy sezon, będę polecać ją w grudniu.
  • „The Halloween Tree” Ray Bradbury – cudowna powiastka o przyjaźni i poświęceniu; do poczytania TUTAJ.
  • „The Narrow Road to the Deep North” Richard Flanagan – zdobywca tegorocznego Bookera; już niebawem planuję się zachwycać.

A co w nadchodzącym miesiącu? W listopadzie nadchodzą 2 URODZINY BUKA! Nie wiem, czy będzie huczne obchodzenie, ale radość tworzenia na pewno – może jakiś balonik wyskoczy z nagłówka 😉

Co do czytelniczych planów, to wychodzi na to, jak napisała już Marta z LolantaCzyta, że listopad może stać się miesiącem polskiej literatury! A to za sprawą pięciu tytułów, które tak sobie obiecuję i obietnic spełnić nie mogę, a teraz jest dobry czas wreszcie. Kto zagości na blogu z polskiej prozy? Szykują się na pewno Joanna Bator, Wiesław Myśliwski, Ignacy Karpowicz i Jerzy Pilch. WIADOMOŚĆ Z OSTATNIEJ CHWILI – będzie też Olga Tokarczuk!!!

Na dokładkę już za 6 dni premiera najnowszej powieści Stephena Kinga „Przebudzenie” („The Revival”)! Czekam i od razu wgryzam się w powieść, by jak najszybciej podzielić się wrażeniami 😀

Jak widać zaczytania sporo, niezmiennie i radośnie. Bo warto czytać.

O.