Po opowieści o podróżach w czasie sięgało już wielu twórców w dziejach popkultury, ale jedynie nielicznym udawało się z tej przygody wyjść bez szwanku. Czasami przyczyną porażki było skupienie się jedynie na aspektach technicznych, które ostatecznie wydawały się zbyt abstrakcyjnie i nierealne dla jakiejkolwiek technologii, czy nauki. Czasami było to zbyt intensywne nałożenie się różnorodnych paradoksów i niemoc logicznego ułożenia fragmentów w całość. A czasami sam aspekt podróży w czasie był tak odrealniony od rzeczywistości, z którą miał koegzystować, że albo otoczenie, albo bohaterowie, albo sama podróż w czasie okazywała się nie mieć sensu na dłuższą metę. Jednak, zdarzają się również twórcy, którzy rzucają się na tę głęboką wodę czasoprzestrzeni, nie łamią sobie głowy technicznymi spekulacjami, ograniczają swoją opowieść do konkretnego miejsca i czasu i dodają od siebie szczyptę wiary – tak, podróż w czasie mogłaby stać się możliwa, bo bywa, że sam czas daje nam klucz do przeszłości.
Tag: Stephen King
„Znalezione nie kradzione” Stephen King – recenzja
Wydaje się, że od czasu Annie Wilkes i jej obsesji na punkcie Misery Chastain, jedną z najstraszniejszych i najbardziej mrocznych wypowiedzi, jakie może usłyszeć pisarz to „Jestem twoją największą fanką”, albo „Mam obsesję na punkcie twojej twórczości”, albo „Twoje książki są całym moim życiem”. Niby to tylko słowa, niby powinno zrobić się na sercu miło takiemu autorowi, do którego te słowa są skierowane, bo przecież to w końcu komplement, a jednak ta miłość, to opętanie twórczością, ta fiksacja na punkcie literatury może wywołać dreszcze, jeśli wypowiada ją ktoś co najmniej niestabilny. Takie osoby, obsesyjnie żyjące tylko jednym bohaterem i ich życiem ciągle szukają potwierdzenia, że są dokładnie tacy sami, albo upodabniają się na siłę, tak by pasowało. Utożsamianie się bywa tak silne, że gdy pisarz postanowi chociażby zabić swoją postać (do czego ma pełne prawo), zranić ją, czy złamać, to „największy fan” w oka mgnieniu przeistacza się w największego i najzacieklejszego wroga. A wtedy, przy konfrontacji, może być już niebezpiecznie.
Bezsenne Środy: „Martwa Strefa” Stephen King – recenzja
Śpiączka jest jednym z najniezwyklejszych stanów w jaki popaść może ludzkie ciało. Nie do końca objaśniony fenomen, przypadłość, która wciąż kryje w sobie moc medycznych sekretów. Niby sen, który nie do końca jest snem. Istnienie w nieistnieniu. Przerażająca ciemność, w której nie ma nic, a może jest wszystko. Uśpiona świadomość, zatracona przytomność, odcięcie od rzeczywistości. Koma. Ci, którzy budzą się ze snu, po miesiącach, czasami wielu latach, nie wiedzą dokładnie gdzie byli, dokąd uciekł im ten utracony czas. To jedna z tych największych tajemnic. Zagadka cielesności, mózgowych fal, które wyprowadzają człowieka poza ciało, gdzieś, gdzie nawet pamięć nie ma dostępu.
Bezsenne Środy: „Christine” Stephen King – Recenzja
Pierwszy, własny samochód. Niezapomniane chwile. Ten widok, ten zapach, to uczucie powalającej dumy – karoseria, tapicerka, felgi… Pierwsze zerknięcie w lusterko. Dotyk skóry pod palcami kierownicy. Detale, które tylko to debiutanckie oko może uchwycić. I poczucie, że wystarczy tylko przekręcić kluczyk i zniknąć. Raz, dwa, pełny bak, cztery koła w locie, przemierzają drogi. Wolność w najczystszym wydaniu, bo właśnie otwarta, pusta szosa idealnie sprawdza się tutaj jako symbol. Nic dziwnego, że w Stanach Zjednoczonych pierwszy samochód pojawia się jako jeden z najpopularniejszych prezentów na szesnaste urodziny. To takie wejście w dorosłość. Pierwsza prawdziwa własność i od razu gigantyczna odpowiedzialność. Jedno jest pewne – pierwszy samochód zapamiętuje się na zawsze i żaden kolejny nie zrobi już takiego wrażenia.
Tak jak wrażenie zrobił wspaniały plymouth fury z 1958 roku na Arniem Cunninghamie w doskonale strasznym motoryzacyjnym horrorze Stephena Kinga zatytułowanym „Christine”.
Bezsenne Środy: „Rok Wilkołaka” Stephen King
Ałuuu! Chciałoby się aż zawyć, chciałoby się usłyszeć zew i popędzić w krwiożerczym pędzie próbując złapać świszczący w uszach wiatr, niosący tysiące zapachów. Chciałoby się w łapach poczuć w łapach siłę i wierzyć, że zdoła się dogonić wielką tarczę księżyca. Chciałoby się zobaczyć noc, tak, wydrzeć tajemnice ciemności i biec, biec przed siebie, tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Ach, wilkiem być… Wilkołakiem być. Wargiem, lykantropem czy lykanem, bo noszą różne imiona. Czytaj dalej
BEZSENNE ŚRODY: „Ciało” Stephen King
Pamiętacie swoje ostatnie prawdziwe lato dzieciństwa? Ten czas beztroski, gdy jeszcze krzewy pod domem wydawały się dżunglą, a okoliczne drzewa przypominały gigantyczne, egzotyczne baobaby? Upalne chwile spędzone nad wodą, na łąkach, w miejskich ostępach, gdy podżerało się maliny prosto z krzaka, piło wodę ze źródełek i nic nie mogło zepsuć nastroju? To były te ostatnie magiczne chwile, tuż tuż, zanim dzieciństwo odeszło w zapomnienie, a niewinność przerodziła się w młodość i pierwsze odmienne już doświadczenia dorosłości. Takie lato pozostaje wyryte w sercu. Nie musi wydarzyć się nic dramatycznego, ale moment przejścia, przekroczenia tej cienkiej granicy między tym, co dziecinne, a tym co już dorosłe nie pozostaje bez echa. Zostawia po sobie szramę, ukłucie żalu, gdy wspominamy szaloną radość prostszego, niemal sielankowego życia tamtych lat.
„Przebudzenie” Stephen King
“Darkness there, and nothing more.”
Raven, Edgar Allan Poe
“It would mean that all these terrible things – these horrors – were meant to happen. If that is so, then there is no such thing as light, and our belief in it is a foolish illusion. If that is so, we live in darkness like animals in a burrow, or ants deep in their hill.
And not alone.”Revival, Stephen King
Co dzieje się z człowiekiem, gdy umiera? Dokąd zmierza dusza, gdy opuszcza ciało? Czy po śmierci istnieje jeszcze jakaś inna forma egzystencji? Niebo? Piekło? Jakaś mityczna kraina, cel sam w sobie? A jeśli jedynie pustka planet, wielki ból, jak śpiewał Muniek, gdzie życie to jedynie przypadek i nie kieruje nim jakikolwiek wyższy cel? Co, jeśli wszystkie religie świata to jedynie ułuda, iluzja, którą ze strachu tworzymy sobie, by łatwiej było nam odejść? Ostatnia nadzieja, brzytwa, której chwyta się tonący? Dziesiątki podobnych pytań, dziesiątki wątpliwości i niezbite poczucie, że gdzieś tam jest ktoś, coś, ktokolwiek, kto sprawi, że, gdy zgasną światła, opadnie kurtyna i zostaniemy sami ze sobą, to jednak pojawi się ręka, która nas poprowadzi. Życie na ziemi, życie doczesne jest wtedy o wiele łatwiejsze, troski i zmartwienia dnia codziennego nie są już tak okrutne, gdy gdzieś tam istnieje obietnica lepszego świata po śmierci. Oby to była prawda, oby nie okazało się, że jedynie wielki wszechświat i coś, co czai się w odwiecznej ciemności.
Po ostatnich latach ukrywania strachu pod skrawkami opowieści z pogranicza grozy i kryminałów, historii o ufo i podróżach w czasie, Stephen King wraz z „Przebudzeniem” („Revival”) powraca w wielkim stylu, przypominając, że to jemu należy się wciąż korona i królestwo horroru. Wzorem najlepszych z najlepszych, mistrzów gatunku, którym dedykuje swoją najnowszą powieść, idzie dalej niż kiedykolwiek i ożywia demony spoza czasu i przestrzeni. To już nie są duchy lasu, zasnęły zjawy i wampiry, ukryli się mieszkańcy obcych planet – nadszedł czas panowania prawdziwego TERRORU. Sprzed eonów czasu, zza zwielokrotnionych wymiarów, z krain niezrozumiałej geometrii i kątów nieuchwytnych dla oka. King, dojrzały jak nigdy do tej pory, pewny i bogaty w lata doświadczenia kreuje historię, która nieuchronnie zmierzając do końca próbuje odpowiedzieć na najbardziej fundamentalne pytanie: co odnajdziemy pod drugiej stronie, za kotarą śmierci?
Ścieżki Jaimego Mortona i wielebnego Charlesa Jacobsa przecinają się systematycznie od 1962 roku, gdy po raz pierwszy cień pastora padł na małego chłopca, bawiącego się żołnierzykami. Ten cień pozostanie już z Jaimem na zawsze. Cień, który niesie za sobą obalenie dogmatów kościoła, okrutny nałóg, śmierć bliskich mu osób. Przez wszystkie lata Jacobs powraca, od czasu do czasu wyłania się z mrocznych zakamarków życia i na nowo nawiedza życie Jaimego. Kiedyś, dawno temu pastor rzucił wyzwanie Bogu i swoim wiernym. Po śmierci żony i syna w makabrycznym wypadku postanawia resztę życia poświęcić swojej jedynej, największej pasji, obsesji – zgłębianiu tajemnic elektryczności. Jacobs wierzy w istnienie iskry życia, która przepływa przez wszystkie żywe organizmy, a którą przywrócić można nawet, gdy wydaje się, że już zgasła. Prowadząc w sekrecie swoje eksperymenty, naraża życie dziesiątek ludzi przez lata, dokonując tytułowych przebudzeń, czyli uzdrowień, gdy energią elektryczną pokonuje nawet śmiertelne choroby. Tym samym wydziera moc temu, co dawniej nazywał Bogiem. Szlaki Jaimego i wielebnego mają przeciąć się raz jeszcze, gdy przychodzi czas na ostatnią, największą próbę.
„Przebudzenie” nie jest horrorem w typowym tego słowa znaczeniu. Akcja dojrzewa, ze strony na stronę, powoli i bez pośpiechu. Bo tak naprawdę, to nie ma się dokąd spieszyć. Każdy element, nawet ten najpowszedniejszy, najzwyklejszy, idealnie wpasowuje się w układankę, tworząc pełną, okrutną wizję końca człowieka. Kto zna bądź pamięta twory umysłu H.P. Lovecrafta, ten poczuje zew, przypomni ukryty wewnątrz niepojętych wizji strach i zrozumie płynące z powieści przesłanie. Tak jak u największych twórców weird fiction, King oscyluje między tym co realne a tym co na granicy obłędu, niepojęte i niezrozumiałe. To, co Obce i Inne staje się częścią codzienności bohaterów, podważając ich wiarę, jak i negując zasady wszechświata, na jakich opierali się do tej pory. To horror, który odbiera nadzieję. Odrzuca wiarę. Mąci umysły. To wrzask spoza eonów czasu, któremu należy się poddać, a który zabija od środka, bo kwestionuje nawet podstawy, jak same życie i śmierć.
Historia wielebnego Jacobsa i Jaimego to także, po części odniesienie do dziejów Wiktora Frankensteina i jego Potwora z powieści Mary Shelley. Tak samo jak szalony doktor, tak i wielebny niejako kształtuje i kreuje umysł Jaimego, by zostawić go samemu sobie. Negując dogmaty wiary naznacza go już na zawsze, w jakiś sposób upodabnia do siebie, jednak wyłącznie w tych aspektach, które uważa za koniecznie w swoich przyszłych eksperymentach. Koleje losu zarówno jednego, jak drugiego bohatera ukazują możliwe ścieżki, które człowiek obrać może w poszukiwaniu prawdy, dociekaniu i poświęcaniu wszystkiego, by wyjaśnić zagadki uniwersum. Można wziąć wszystko na wiarę, zaufać „wyższej sile” i nie zanurzać się w bezkresy wszechświata. A można zadawać trudne pytania i nie poddawać się, nawet wtedy, gdy odpowiada jedynie cisza. Jednak istnieją tajemnice, których lepiej nie odkrywać. Lepiej nie nurkować w odwieczne ciemności, bo wcale niekoniecznie to, co tam odnajdziemy musi odpowiadać temu, czego się spodziewaliśmy. Może być gorzej. O wiele potworniej. A potworność niezbyt dobrze robi ludzkiej świadomości. Lepiej nie wiedzieć, co czeka za ciemną kopułą z gwiazd, które niby czuwają nad naszymi głowami.
„Przebudzenie” Stephena Kinga to jego najmocniejsza i najlepsza powieść od lat. Król Horroru odzyskał głos i jest to głos, od którego nie sposób odwrócić uwagi. Poczucie odosobnienia, drepczącego krok w krok terroru nie opuszcza czytelnika już od pierwszych stron powieści. Czekamy na załamanie, na kryzys, na błyskawicę, która ożywi to, co przyczaiło się wokół bohaterów. To oczekiwanie stanowi podstawę atmosfery niesamowistości, jaką stworzył King. Los, przeznaczenie, opatrzność – to wszystko staje po stronie światła, by zmierzyć się z czernią czarniejszą niż wszystko do tej pory. Są tu wątki autobiograficzne, są nawiązania do innych powieści pisarza, są wątki, o które zahaczył już kiedyś, gdy jeszcze „bawił” się strachami z szafy. Teraz zabawa się skończyła. King wyciągnął rękę ku prawdzie i jak dawni mistrzowie zmierza w kierunku najtrudniejszych pytań o sekrety samego wszechświata.
O.
„Rose Madder” Stephen King
„Chodź tutaj, musimy porozmawiać w cztery oczy.”
„ My name is Luka
I live on the second floor
I live upstairs from you
Yes, I think you’ve seen me beforeIf you hear something late at night
Some kind of trouble, some kind of fight
Just don’t ask me what it was…”
Przemoc w małżeństwie, przemoc wobec kobiet i przemoc w rodzinie to codzienny dramat milionów ludzi. Nie ma nawet sensu podawać konkretnych statystyk, bo wystarczy uważnie rozejrzeć się wokół, usłyszeć krzyki za ścianą, rozpaczliwe wołanie o pomoc, by przekonać się o rozległości problemu. Skłonność do przemocy bywa dziedziczna, bywa wrodzona, ale także nabyta. Bo kiedy ktoś znęca się latami nad drugim człowiekiem, szczególnie nad dzieckiem, systematycznie psychicznie i fizycznie torturuje go, molestuje, gwałci, doprowadzając na skraj obłędu, to istnieje zawsze spora szansa, że to dziecko, będzie miało spore trudności ze stworzeniem normalnych więzi. O ile nie poradzi sobie z traumą, o ile w jakiś sposób nie uwolni się od przeszłości. Pozostaną blizny, tak fizyczne, jak psychiczne, pozostanie lęk, a na jego zaufanie będzie trzeba sobie zapracować. Strach już na zawsze zagnieździ się w takiej osobie, nawet jeśli głęboko ukryty i złagodzony nowo zdobytym szczęściem.
O przebudzeniu z koszmaru i ucieczce z małżeńskiego piekła opowiada brutalny thriller Stephena Kinga, zatytułowany „Rose Madder” z 1995 roku. King niejednokrotnie już poruszał temat przemocy domowej w swoich książkach, a wielu z jego bohaterów, tak pierwszoplanowych, jak i pobocznych, było ofiarami psychopatycznych członków swoich rodzin. Pijani ojcowie, oszalałe matki, opętani mężowie… cały kalejdoskop makabrycznych emocji, okrucieństwa, cierpienia i bólu. Nigdy niewypowiedziane słowa, tłumione krzyki i niemoc, brak zrozumienia motywacji kogoś, kto zamiast kochać i wspierać, niszczy i krzywdzi. W „Rose Madder” ten temat powraca w zdwojonym natężeniu. Relacja kat-ofiara przedstawiona jest w dużym powiększeniu, a przemoc potrojona, tak by przeniknąć do czytelnika, zwrócić uwagę na ogrom problemu, pokazać, że to, co może wydawać się tak oddalone, istnieje bliżej niż nam się wydaje.
Powieść rozpoczyna się gigantycznym kopem, szokiem, który aż wcina w fotel. Poznajemy Rosie Daniels. Jest rok 1985. Młoda kobieta siedzi w kącie, z trudem łapie oddech i właśnie traci swoje dziecko. Dosłownie, na naszych oczach, w rwących skurczach, w metalicznym zapachu krwi. Wypływa z niej, na podłogę, jej upragniona córeczka. Wystarczyło kilka idealnie wymierzonych ciosów w brzuch. W końcu, parafrazując nieco: „Jak nie to, to będziesz miała inne dziecko”. To jej „ukochany” mąż Norman. Potwór w ludzkiej skórze. Demon, który zniszczył jej życie. Rosie nie ma gdzie szukać pomocy. W ich miasteczku Norman jest bohaterem. Policjantem, który rozbił narkotykowy gang i ujął niejednego sprawcę. A takich się chroni. Nawet jeśli po godzinach maltretują żonę, a poza domem na przykład zabijają innych ludzi, najpierw torturując w bestialski sposób. Rosie przeżyła już niejedno. Utrata dziecka, połamane żebra, przebite płuco, złamany nos, uszkodzone nerki od ciągłych ciosów… Żyje w koszmarze. W bańce okrucieństwa. W królestwie Normana. Ale pewnego dnia Rosie wybudzi się z tego koszmaru i ucieknie. Wystarczy jedna kropla krwi na śnieżnobiałej pościeli.
To wybudzenie będzie niczym powolne dochodzenie do siebie ze śpiączki. Nie nastąpi za jednym zamachem. Potrzeba będzie całych tygodni i mnóstwo szczęścia, by w końcu Rosie w pełni sobie uświadomiła kim tak naprawdę był jej mąż, co jej zrobił i jak bardzo zaważyło to na jej życiu. Ona ciągle czuje się winna, nawet gdy jej nowo poznane przyjaciółki z domu dla kobiet maltretowanych, wyjaśnią jej, że nie jest jedyna i to nie ona odpowiada za czyny Normana. To nie ona stworzyła go takim, jakim on jest. Norman natomiast jest podręcznikowym wręcz przypadkiem człowieka, którego ukształtowały chore relacje z ojcem. Molestowany, bity, po latach odgrywa na swoich ofiarach scenki z ich życia rodzinnego, dodając coraz to nowsze, bardziej wyrafinowane elementy. Jego seksualność również zostaje zaburzona. Norman wszędzie widzi „lesby, pedałów i kurwy”, a wraz z ucieczką Rosie dosłownie ucieka w świat swojej chorej, zdeformowanej wyobraźni. Ma omamy, wizje, prowadzi wyimaginowane konwersacje ze zmarłymi… Nie potrafi dłużej nosić maski idealnego gliny, więc wyjeżdżając w poszukiwaniu uciekinierki przekształca się w prawdziwą bestię. W pewnym momencie całkiem dosłownie, gdy w ostatecznej konfrontacji trafia do tajemniczego obrazu, który Rosie zupełnie przypadkiem odnalazła w jednym z lombardów.
„Rose Madder” jest bardzo nierówna fabularnie, szczególnie w konstrukcji wątku paranormalnego. Ostatnie powieści Kinga również mają ten problem, o ile nie trzymają się obranego od początku toru i nie wpadają w przerysowanie („Joyland” na szczęście wymknął się temu uogólnieniu i wypadł znakomicie na tle wydanych w ostatnich kilku latach książek Mistrza), to gubią się gdzieś po drodze w chaosie wydarzeń. W „Rose Madder” każdy element podstawowej fabuły jest pieczołowicie dopracowany, napięcie serwowane w historii Rosie i Normana wręcz niezwykłe i gdzieś, nagle na sam koniec, gdy przychodzi nam wraz bohaterką wkroczyć w świat tytułowego obrazu, gdzie dokonana się ostateczna konfrontacja – napięcie mija zastąpione przegadaną akcją o udziwnionych konceptach ni to mitologicznych, ni to religijnych, których symboliczność przekracza zrozumienie nawet dociekliwego czytelnika – bo czy na przykład komuś przyszłoby do głowy, że Dorcas-Wendy z obrazu odnosi się do Tabity, imienia, które nosi żona Stephena Kinga, Tabitha King? Co intrygujące, po latach, sam pisarz w swoim „Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika” napisał, że „Rose Madder” jest, obok „Bezsenności”, powieścią „sztywną, która stara się aż za bardzo”. I nie pozostaje mi nic innego, jak zgodzić się z tą samokrytyką w pełni.
„Rose Madder”, jak zazwyczaj większość tekstów, które wyszły spod pióra Stephena Kinga, czyta się niemal jednym tchem, z walącym sercem i narastającym przerażeniem. Strach Rosie udziela się czytelnikowi, a wizja opętanego szaleńczą manią Normana, zostaje wyolbrzymiona aż do absurdu. Nie ma w tym nic zabawnego, nie ma w tym nic przesadzonego. King w taki sposób poprowadził tę historię, że przenikając do okrutnego świata bohaterki, poznając kolejne odsłony psychozy Normana, tak jak Rosie i my mamy ochotę uciekać, kryć się i nigdy nie wracać. Kingowi udało się w niesamowicie wizualny sposób odmalować tragedię kobiety, nad którą znęca się ten, który obiecał ją kochać i chronić. Tragedie skrywane przez lata, wypierane do podświadomości, byle przetrwać kolejny dzień, byle ON nie wpadł w szał. Przemoc wobec kobiet, trauma utraty dziecka, małżeński dramat zamknięte w jednej historii. Pomimo nierówności, pomimo tego przegadanego zakończenia, „Rose Madder” w pełni broni się jako doskonały thriller, od którego trudno będzie się Wam oderwać, a przede wszystkim zwróci Wam uwagę na nieszczęścia i koszmary, które co rusz możemy napotkać na naszej drodze.
O.
*Za polecenie „Rose Madder” dziękuję Michałowi z bloga TakiTuTaki.
BEZSENNE ŚRODY: „Dobrane Małżeństwo” Stephen King
„Zgadzali się. Kiedy się nie zgadzali, szli na kompromis. Ale najczęściej jednak się zgadzali. Podobnie myśleli.
‘Jak ci się układa w małżeństwie?’
To było udane małżeństwo. Dobre.”
Czy można poznać totalnie, na wylot drugiego człowieka? Czy możemy być w stu procentach pewni jego myśli, marzeń, pragnień? Czy nawet przebywając z kimś przez dwadzieścia, pięćdziesiąt lat jesteśmy w stanie powiedzieć kim tak naprawdę była ta żyjąca tuż obok istota? Wychodząc z założenia tak często wspominanego Sartre’a, że piekło to drugi człowiek, odpowiedź nasuwa się sama. Mogą minąć wieki, a umysł osoby tuż obok nas w większości pozostanie tajemnicą. Bo przecież niemal każdy z nas ma swoje sekrety. Czasami są to jedynie marzenia, jakieś poplątane myśli, plany, o których nikt nie ma pojęcia. Czasami te sekrety są tak straszne, tak mroczne, że na zawsze muszą pozostać w cieniu. A gdy ktoś by się o nich dowiedział, moglibyśmy mieć prawdziwe kłopoty. Wtedy lepiej nie odkrywać wszystkich kart. Lepiej się przyczaić. Może nigdy nie będziemy musieli zrywać maski? O nieświadomym życiu w cieniu wielkich zbrodni opowiada oparta o prawdziwe wydarzenia historia spisana przez Stephena Kinga zatytułowana „Dobrane Małżeństwo”.
Bob i Darcy. Dwadzieścia siedem lat razem. Dwadzieścia siedem lat udanego małżeństwa. Partnerstwa. Rodziny. Dwadzieścia siedem lat miłości. Smutków i radości. Dwadzieścia siedem lat wspólnych rytuałów. Codzienności. Tych lepszych i gorszych chwil we dwoje. Zwyczajnych i wyjątkowych. Dni pracy i świąt. Idealne małżeństwo. Dobrane. I godne pozazdroszczenia. Aż do tego złowieszczego dnia, gdy Darcy, zupełnie przypadkiem, w garażu odkrywa magazyn sado-maso „Związane dziwki”. Ale to nie sprośne pisemko mrozi krew w jej żyłach. Bo przekopując się dalej przez rzeczy męża, idąc za tropem, znajduje szkatułkę, a w niej dokumenty Marjorie Duvall. Problem polega na tym, że Marjorie Duvall jest jedną z kolejnych ofiar seryjnego mordercy zwanego Beką. Jedną z wielu ofiar brutalnych zabójstw, jakich dokonał w ostatnich latach. Darcy sprawdza daty i miejsca kolejnych zbrodni, które idealnie pokrywają się z wyjazdami jej męża. Sekretne życie. Mordercze alter ego, uśpione w ich „idealnym” domu. A Bob już niebawem ma wrócić z podróży. Tym razem szybciej niż zwykle, bo w głosie Darcy wyczuł, że coś jest nie tak. Odkryła jego drugą tożsamość i teraz będzie musiała za to zapłacić.
Stephen King w posłowiu do tej opowieści przypomniał, że wydarzyła się naprawdę. Prawdziwym mordercą był niejako Dennis Rader, który w niecałe szesnaście lat skatował dziesięć osób, same kobiety i dzieci. Jego żona, która żyła u jego boku przez ponad trzydzieści lat, nie miała pojęcia o drugiej, potwornej naturze swojego męża. Wielu oskarżało ją i nie mogło dać wiary, że nie wiedziała. Ale Stephen King uwierzył jej. I w ten sposób poprowadził swoją opowieść, byśmy i my byli skłonni uwierzyć. Czasami maski są zbyt dobre. Kamuflaż za doskonały. Wyuczone gesty, powielane czynności aż za dobrze odgrywane. Nawet udawanie miłości może stać się sztuką i celem czyjegoś życia. Historia „Dobranego Małżeństwa” przeraża i gra na naszych najniższych instynktach. Bo przecież chcemy ufać. Chcemy zawierzyć, że ta najbliższa nam osoba to dobry człowiek. Że nie ma nic do ukrycia. Stephen King wprowadza niepewność. Prowokuje do zadawania niewygodnych pytań. I na końcu także i my wychodzimy z założenia, że nie jest możliwe, by poznać drugiego człowieka tak naprawdę. Nawet tego, kogo kochamy najbardziej na świecie.
Dzisiaj nie zmrużę oka, bo w każdym człowieku tkwi drugi, obcy mu człowiek…
O.
*Opowiadanie pochodzi z jednego z moich ulubionych kingowych tomów „Czarna Bezgwiezdna Noc”, który polecam Wam bardzo bardzo – znajdziecie w nim cztery opowiadania, cztery nowele tak naprawdę, każda przerażająca. Każda niesamowita.
**A kiedy już przeczytacie „Dobrane Małżeństwo” to pamiętajcie, że w tym roku wchodzi do kin film na jego podstawie, zatytułowany „Dobre Małżeństwo” i już widzę, że wyszło im to PERFEKCYJNIE 😀 Do pooglądania zwiastun TUTAJ i poniżej:
BEZSENNE ŚRODY: „The Monkey’s Paw” W.W. Jacobs
„’I don’t know what to wish for, and that’s a fact,’ he said, slowly. ‘It seems to me I’ve got all I want’.”
Z pewnością znacie to powiedzenie “Uważaj czego pragniesz, bo jeszcze może się spełnić”. Coś w tym zdecydowanie jest, że kiedy przychodzi pora spełniana marzeń, ziszczania snów i najskrytszych pragnień, to wraz z radością przychodzi gorzki posmak nieokreślonej straty. Marzenia, gdy pozostają w sferze marzeń, potrafią mieć magiczną moc oddziaływania na człowieka. Motywują do działania. Jednak bywa tak, że gdy w końcu stają się rzeczywistością przychodzi za nie płacić wysoką cenę. Coś się kończy, coś się zaczyna. Niemniej, ziszczanie pragnień to jeden z podstawowych elementów legend i baśni. Trzy życzenia. Wypowiedziane na głos. Prosto z serca. Ich spełnianiem zajmują się istoty, których domeną jest uszczęśliwiać. Albo tylko pozornie to szczęście dawać, bo gdy przychodzi czas zapłaty – radość obraca się w rozpacz. To istoty spoza czasu i miejsca – realne i nierealne zarazem, w które chcemy wierzyć, że gdzieś tam są i czekają właśnie na nas. Wróżki, dobre dżiny, złote rybki, magiczne kucyki. W naszych umysłach rysują się przyjemne obrazki i raczej nie myślimy wtedy o demonach, złowieszczych ifritach, czy potworach, których celem jest niszczyć to, co naprawdę dobre. Opowieść o talizmanie, który odbiera zamiast dawać snuje W.W. Jacobs w klasycznym opowiadaniu ku przestrodze zatytułowanym „The Monkey’s Paw” („Małpia łapka”).
Rodzina White’ów spędza uroczy wieczór w swoim przytulnym domu. Mają wszystko to, co sprawia im radość. Ojciec z synem grają w szachy, a matka robi na drutach w fotelu przy kominku. Prawdziwa sielanka. Są szczęśliwi w swojej doskonałej kryjówce. A za oknem zawierucha i śnieg. Wkrótce do ich domu przybywa ich wieloletni przyjaciel – starszy sierżant Morris, by przy szklaneczce whisky opowiedzieć o swoim pobycie w Indiach. Nie przywiózł ze sobą dobrych wspomnień. Ale przywiózł wyjątkowy talizman – zasuszoną małpią łapkę, na którą czar rzucił hinduski mistyk. Według niego łapka mogła spełnić po trzy życzenia trzech różnych osób. Morris otrzymał ją po ostatnim właścicielu, którego ostatnim życzeniem była… śmierć. Jednak pan White chce się przekonać o magicznym działaniu łapki, pomimo ostrzeżeń przyjaciela. Przed snem zastanawia się nad pierwszym z pragnień i sam nie wie o co prosić, bo uświadamia sobie, że ma wszystko czego zawsze chciał. Syn podpowiada mu kwotę dwustu funtów, za którą będą mogli wykupić dom. Pan White wypowiada życzenie, małpia łapka porusza się znienacka, a wraz ze słowami rusza machina przeznaczenia. Nic już jej nie zatrzyma.
„The Monkey’s Paw” to najbardziej klasyczna z opowieści gatunku horroru „ku przestrodze”, gdzie wypełniona dobrem myśl przeradza się w koszmar nie do odwrócenia, a w którym strata nieuchronnie prowadzi do szaleństwa. Konsekwencje wypowiadanych życzeń zdają się być oczywiste, w końcu padło ostrzeżenie. Nawet nie jedno, a pięć. Najważniejszym z nich jest to poczucie bohatera, że ma przecież wszystko, czego pragnie. Głos zdrowego rozsądku i intuicja w jednym. Tym samym wypowiedzenie życzenia jest niejako oznaką chciwości, a na chciwość złe duchy reagują wręcz z podwójną zawiścią. Małpia łapka mogła przecież poczekać. Zostać talizmanem na gorsze chwile. Może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej? A tak, idylliczny obrazek zostaje zburzony w ciągu niecałej doby. Świat przekręca się i obraca, życie zamienia się w śmierć, a złowieszcza moc talizmanu osiąga swoje apogeum i niszczy to, co było tak piękne. Jednak trudno mu się oprzeć. Trudno nie myśleć o trzech życzeniach, gdy ich ziszczenie jest na wyciągnięcie ręki. Na wyciągnięcie małpiej łapki.
Dzisiaj nie zmrużę oka, bo widzę wykrzywioną twarz w płonących popiołach.
O.
*Kogo zafascynowała opowieść W.W. Jacobsa i sam chciałby się przekonać do czego doprowadziła małpia łapka ten znajdzie pełne opowiadanie, całkiem za darmo i legalnie na stronie Project Gutenberg TUTAJ.
**A w ramach ciekawostki muszę koniecznie nadmienić, że dokładnie ten motyw wykorzystał Stephen King w swojej doskonałej powieści „Cmętarz Zwieżąt”, o której możecie poczytać TUTAJ.
***Za polecenie opowiadania dziękuję pięknie Marcie z bloga Zaczytanie 🙂