„Chodź tutaj, musimy porozmawiać w cztery oczy.”
„ My name is Luka
I live on the second floor
I live upstairs from you
Yes, I think you’ve seen me before
If you hear something late at night
Some kind of trouble, some kind of fight
Just don’t ask me what it was…”
Przemoc w małżeństwie, przemoc wobec kobiet i przemoc w rodzinie to codzienny dramat milionów ludzi. Nie ma nawet sensu podawać konkretnych statystyk, bo wystarczy uważnie rozejrzeć się wokół, usłyszeć krzyki za ścianą, rozpaczliwe wołanie o pomoc, by przekonać się o rozległości problemu. Skłonność do przemocy bywa dziedziczna, bywa wrodzona, ale także nabyta. Bo kiedy ktoś znęca się latami nad drugim człowiekiem, szczególnie nad dzieckiem, systematycznie psychicznie i fizycznie torturuje go, molestuje, gwałci, doprowadzając na skraj obłędu, to istnieje zawsze spora szansa, że to dziecko, będzie miało spore trudności ze stworzeniem normalnych więzi. O ile nie poradzi sobie z traumą, o ile w jakiś sposób nie uwolni się od przeszłości. Pozostaną blizny, tak fizyczne, jak psychiczne, pozostanie lęk, a na jego zaufanie będzie trzeba sobie zapracować. Strach już na zawsze zagnieździ się w takiej osobie, nawet jeśli głęboko ukryty i złagodzony nowo zdobytym szczęściem.
O przebudzeniu z koszmaru i ucieczce z małżeńskiego piekła opowiada brutalny thriller Stephena Kinga, zatytułowany „Rose Madder” z 1995 roku. King niejednokrotnie już poruszał temat przemocy domowej w swoich książkach, a wielu z jego bohaterów, tak pierwszoplanowych, jak i pobocznych, było ofiarami psychopatycznych członków swoich rodzin. Pijani ojcowie, oszalałe matki, opętani mężowie… cały kalejdoskop makabrycznych emocji, okrucieństwa, cierpienia i bólu. Nigdy niewypowiedziane słowa, tłumione krzyki i niemoc, brak zrozumienia motywacji kogoś, kto zamiast kochać i wspierać, niszczy i krzywdzi. W „Rose Madder” ten temat powraca w zdwojonym natężeniu. Relacja kat-ofiara przedstawiona jest w dużym powiększeniu, a przemoc potrojona, tak by przeniknąć do czytelnika, zwrócić uwagę na ogrom problemu, pokazać, że to, co może wydawać się tak oddalone, istnieje bliżej niż nam się wydaje.
Powieść rozpoczyna się gigantycznym kopem, szokiem, który aż wcina w fotel. Poznajemy Rosie Daniels. Jest rok 1985. Młoda kobieta siedzi w kącie, z trudem łapie oddech i właśnie traci swoje dziecko. Dosłownie, na naszych oczach, w rwących skurczach, w metalicznym zapachu krwi. Wypływa z niej, na podłogę, jej upragniona córeczka. Wystarczyło kilka idealnie wymierzonych ciosów w brzuch. W końcu, parafrazując nieco: „Jak nie to, to będziesz miała inne dziecko”. To jej „ukochany” mąż Norman. Potwór w ludzkiej skórze. Demon, który zniszczył jej życie. Rosie nie ma gdzie szukać pomocy. W ich miasteczku Norman jest bohaterem. Policjantem, który rozbił narkotykowy gang i ujął niejednego sprawcę. A takich się chroni. Nawet jeśli po godzinach maltretują żonę, a poza domem na przykład zabijają innych ludzi, najpierw torturując w bestialski sposób. Rosie przeżyła już niejedno. Utrata dziecka, połamane żebra, przebite płuco, złamany nos, uszkodzone nerki od ciągłych ciosów… Żyje w koszmarze. W bańce okrucieństwa. W królestwie Normana. Ale pewnego dnia Rosie wybudzi się z tego koszmaru i ucieknie. Wystarczy jedna kropla krwi na śnieżnobiałej pościeli.
To wybudzenie będzie niczym powolne dochodzenie do siebie ze śpiączki. Nie nastąpi za jednym zamachem. Potrzeba będzie całych tygodni i mnóstwo szczęścia, by w końcu Rosie w pełni sobie uświadomiła kim tak naprawdę był jej mąż, co jej zrobił i jak bardzo zaważyło to na jej życiu. Ona ciągle czuje się winna, nawet gdy jej nowo poznane przyjaciółki z domu dla kobiet maltretowanych, wyjaśnią jej, że nie jest jedyna i to nie ona odpowiada za czyny Normana. To nie ona stworzyła go takim, jakim on jest. Norman natomiast jest podręcznikowym wręcz przypadkiem człowieka, którego ukształtowały chore relacje z ojcem. Molestowany, bity, po latach odgrywa na swoich ofiarach scenki z ich życia rodzinnego, dodając coraz to nowsze, bardziej wyrafinowane elementy. Jego seksualność również zostaje zaburzona. Norman wszędzie widzi „lesby, pedałów i kurwy”, a wraz z ucieczką Rosie dosłownie ucieka w świat swojej chorej, zdeformowanej wyobraźni. Ma omamy, wizje, prowadzi wyimaginowane konwersacje ze zmarłymi… Nie potrafi dłużej nosić maski idealnego gliny, więc wyjeżdżając w poszukiwaniu uciekinierki przekształca się w prawdziwą bestię. W pewnym momencie całkiem dosłownie, gdy w ostatecznej konfrontacji trafia do tajemniczego obrazu, który Rosie zupełnie przypadkiem odnalazła w jednym z lombardów.
„Rose Madder” jest bardzo nierówna fabularnie, szczególnie w konstrukcji wątku paranormalnego. Ostatnie powieści Kinga również mają ten problem, o ile nie trzymają się obranego od początku toru i nie wpadają w przerysowanie („Joyland” na szczęście wymknął się temu uogólnieniu i wypadł znakomicie na tle wydanych w ostatnich kilku latach książek Mistrza), to gubią się gdzieś po drodze w chaosie wydarzeń. W „Rose Madder” każdy element podstawowej fabuły jest pieczołowicie dopracowany, napięcie serwowane w historii Rosie i Normana wręcz niezwykłe i gdzieś, nagle na sam koniec, gdy przychodzi nam wraz bohaterką wkroczyć w świat tytułowego obrazu, gdzie dokonana się ostateczna konfrontacja – napięcie mija zastąpione przegadaną akcją o udziwnionych konceptach ni to mitologicznych, ni to religijnych, których symboliczność przekracza zrozumienie nawet dociekliwego czytelnika – bo czy na przykład komuś przyszłoby do głowy, że Dorcas-Wendy z obrazu odnosi się do Tabity, imienia, które nosi żona Stephena Kinga, Tabitha King? Co intrygujące, po latach, sam pisarz w swoim „Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika” napisał, że „Rose Madder” jest, obok „Bezsenności”, powieścią „sztywną, która stara się aż za bardzo”. I nie pozostaje mi nic innego, jak zgodzić się z tą samokrytyką w pełni.
„Rose Madder”, jak zazwyczaj większość tekstów, które wyszły spod pióra Stephena Kinga, czyta się niemal jednym tchem, z walącym sercem i narastającym przerażeniem. Strach Rosie udziela się czytelnikowi, a wizja opętanego szaleńczą manią Normana, zostaje wyolbrzymiona aż do absurdu. Nie ma w tym nic zabawnego, nie ma w tym nic przesadzonego. King w taki sposób poprowadził tę historię, że przenikając do okrutnego świata bohaterki, poznając kolejne odsłony psychozy Normana, tak jak Rosie i my mamy ochotę uciekać, kryć się i nigdy nie wracać. Kingowi udało się w niesamowicie wizualny sposób odmalować tragedię kobiety, nad którą znęca się ten, który obiecał ją kochać i chronić. Tragedie skrywane przez lata, wypierane do podświadomości, byle przetrwać kolejny dzień, byle ON nie wpadł w szał. Przemoc wobec kobiet, trauma utraty dziecka, małżeński dramat zamknięte w jednej historii. Pomimo nierówności, pomimo tego przegadanego zakończenia, „Rose Madder” w pełni broni się jako doskonały thriller, od którego trudno będzie się Wam oderwać, a przede wszystkim zwróci Wam uwagę na nieszczęścia i koszmary, które co rusz możemy napotkać na naszej drodze.
O.
*Za polecenie „Rose Madder” dziękuję Michałowi z bloga TakiTuTaki.