Wrocław początku XX wieku. Miasto brudne, miasto grzeszne, miasto występne, gdzie czerwone latarnie i podejrzane przybytki wciągają w swoje szpony nocne ćmy barowe epoki i tanie kokoty śmierdzące tanią perfumą, maskującą ludzkie wydzieliny różnej maści. Miasto, które brodzi w błocie, w moralnym brudzie, we krwi Pełne podejrzanych zaułków, ukrytych burdeli, ulic, po których pełza zło. Ale w tym samym mieście dumnie kroczy ktoś, kto sieje postrach pośród cienia. Ktoś, kto od wielu lat pilnuje, by sprawiedliwość dosięgła każdego, kto spróbuje wprowadzić swoje brudne myśli w życie. Masywny mężczyzna o spokojnym kamiennym wejrzeniu, zadbany, pachnący, męski aż do szpiku. Miłośnik nocnych uciech, który wstaje późno i któremu drżą ręce Eberhard Mock.
Tej uwielbianej postaci polskiego kryminału tym razem przyjdzie zstąpić prosto w odmęty piekielne, w samo jądro ciemności w najnowszej odsłonie przygód spod pióra niezastąpionego Marka Krajewskiego Mock. Ludzkie zoo.
Droga otwierała się przed nami i zamykała za nami, jakby las wkraczał powoli w wodę, by zagrodzić nam powrót. Przenikaliśmy wciąż głębiej i głębiej w jądro ciemności.
Jądro Ciemności Joseph Conrad
Wrocław 1914. Eberhard Mock jest policjantem kryminalnym w policji, odnosi sukcesy w pracy i pragnie też ustatkować się w życiu prywatnym. Co prawda jego kochanka i wkrótce narzeczona nie stanowi idealnego wyboru, ale Ebi darzy ją niemałym sentymentem. Martwi go jednak jej zdrowie psychiczne, jako że Maria skarży się, jakoby po nocach słyszała nieludzkie jęki, dziecięce płacze i niepodobne niczemu wycie, które niesie się po jej mieszkaniu. Zmartwiony stanem Marii Mock rozpoczyna śledztwo, by przekonać się, że piekło istnieje naprawdę.
Im Mock bliższy sercu czytelnika, tym jego los straszniejszy, a oblicze ludzkiej duszy, które ujawnia Marek Krajewski mroczniejsze. Tym razem ten dżentelmen polskiego kryminału podjął się tematu makabrycznego, niemal drastycznego, który łączy w sobie nieznane dotąd szerzej oblicze światowego kolonializmu z nadchodzącym na horyzoncie widmem nazistowskich eksperymentów. Kluczem do zagadki w tej odsłonie przygód Mocka jest sam tytuł, czyli ludzkie zoo, które nie jest jedynie wyrafinowanym chwytem i figmentem wyobraźni pisarza, ale prawdziwą rozrywką wieku XIX i pierwszej połowy wieku XX. Etnologiczne ekspozycje, murzyńskie wioski, w których obok klatek pełnych egzotycznych zwierząt pokroju człekokształtnych, wystawiano na pokaz żywych ludzi. Takie pokazy miały miejsce naprawdę w niejednym mieście na świecie, co jedynie przypomina nam smutną prawdę, że życie kreuje najpotworniejsze scenariusze.
Po raz kolejny Marek Krajewski nie oszczędza czytelnika. Im bliżej początku, im bliżej źródła, im bliżej sedna istnienia Eberharda Mocka, tym jego dzieje bardziej przekraczają granice ludzkiego poznania, tym bardziej oddziałują na wyobraźnię. Jednocześnie, pośród smutku i rozpaczy, wszystkich tych skrajnych emocji, odnaleźć można przebłyski dobra i litości, miłości, która przebija się z mroku, czym Marek Krajewski równoważy makabrę, robiąc tym samym oczekiwany długo ukłon w stronę kobiecej części swoich czytelników. Do tego, jak sam pisarz powiedział w wywiadzie, którego udzielił Michałowi Nogasiowi postać Mocka wciąż może zaskoczyć nawet jego samego, im bardziej cofamy się w jego niepoznaną dotąd przeszłość. Z pewnością Mock. Ludzkie zoo udowadnia, że Ebi, jak pieszczotliwie nazywają go fani, jest już postacią kanoniczną dla naszego rodzimego kryminału noir.
O.
*Nieopisane cytaty pochodzą bezpośrednio z powieści Mock. Ludzkie zoo Marka Krajewskiego.
**Tekst powstał we współpracy z Księgarnią Internetową WOBLINK. <3
***Zapraszam na film!