Dzisiaj więc będzie o Bydgoszczy lat 90., o tym, czy w powieści czuć tamten klimat, o pojęciu genius loci i dlaczego jestem przeciw globalizacji literatury. „Robaki w ścianie” Hanny S. Białys.
Bydgoszcz, rok 1996. Morderca poluje na bydgoskich ulicach. Przypadkowi przechodnie w różnych miejscach miasta znajdują kolejne ciała. Makabrycznie pocięte i oznaczone. Policja podejmuje trop, który zostawia dla nich sprawca. Mają pewne podejrzenia, ale im więcej czasu mija, im więcej ciał się pojawia, tym bardziej zaczynają podejrzewać, że nie wszystko jest takie, jak zakładali na początku.
GENIUS LOCI
Jesteśmy sobą, ale jesteśmy też po trochu miejscami, z których wyszliśmy. Oczywiście łatwo byłoby stwierdzić, że każdy z nas to Richard Blaine z „Casablanki”, który twierdził, że jest obywatelem świata, ale to nieprawda.
Jestem przeciw globalizacji literatury. Przeciw tej potrzebie upodabniania się, unifikowania, ujednolicania. Pielęgnujmy różnorodność, powołujmy do życia na papierze nasze miejsca. Bo mamy w sobie te miejsca i cenię, gdy inni też o tym pamiętają, pisarze w szczególności. Lubię, gdy twórcy zawierają, a nawet budzą, w swoich książkach genius loci, tzw. ducha miejsca, atmosferę i esencję, która w pełni oddaje opisywany przez nich czas i miejsce właśnie. To podkreślenie, jak ważne jest miejsce dla narracji, jak bardzo specyficzne miejsce wpływa na postacie i wydarzenia. Niby tego ducha można wymyślić i co bardziej utalentowanym autorom całkiem nieźle to wychodzi. Ale miejsce prawdziwe, stworzone nie ludzkim umysłem, ale wręcz trochę przeciw niemu, które trzeba ociosać z nadmiaru historii – to miejsce, które aż pragnie się poznawać.
Dlatego od razu świecą mi się oczy, gdy książki zabierają mnie do miejsc, które coś znaczą dla autorów i autorek, również poza tą zaklętą paletę czterech największych polskich miast… Chcę rozwiązywać zagadki w Pcimiu i Częstochowie, na moim Półwyspie i w miejscowości, o której nigdy wcześniej nie słyszałam. Chcę żebyście Wy – pisarki i pisarze – wyciskali z nich inspiracje, sekrety, lokalne legendy, anegdotki o remizie, która spłonęła i doktorze, który wjechał autem do jeziora… Wszystkie te małe autentyczności, te cząstki ducha miejsca sprawiają mi masę radości…
Pod tym względem „Robaki w ścianie” są jak dotąd najbardziej bydgoską książką z możliwych. Hanna Białys prowadzi nas przez kolejne dzielnice Bydgoszczy, od Wyżyn po Osiedle Leśne. Czuć atmosferę miasta tamtych lat, tamtego miasta, które dobrze pamiętam z lat mojego dzieciństwa, bo chociaż wyprowadziliśmy się z Bydgoszczy kiedy miałam trzy lata, to wracaliśmy i odwiedzaliśmy ją dwa razy w miesiącu przez kolejne lata. Bydgoszcz drugiej połowy lat 90. była właśnie taka – zaniedbane miasto przemysłowe, którego ulice wyludniają się szybko, widać powolny rozkład kolejnych, biedniejszych dzielnic, upadające zakłady pracy. Ludzie o smutnych twarzach, podejrzliwi jeden wobec drugiego, rosnące bezrobocie. I przemoc, którą można było poczuć jak napięcie w powietrzu. Parki przestały być miejscem rodzinnych spotkań, a pijacko-kibolskich eskapad. Jeden po drugim znikały osiedlowe księgarnie i kawiarnie, malutkie sklepiki, które jeszcze w pierwszej połowie lat 90. całkiem nieźle sobie radziły. I ta dzielnicowa różnorodność nigdy już nie wróciła, chociaż sama Bydgoszcz podniosła się z kolan. Zdobywa zaszczytne miejsca w rankingach, odbudowano centrum, nabrzeże itd. Ale jak wyjdziemy np. na Osiedle Leśne to tylko apteki jedna na drugiej i sieciowe sklepy, nie wspominając o żulikach, którzy kręcą się w cieniu. Może to była nostalgia wczesnego dzieciństwa, ale tęsknię za tą Bydgoszczą, w której z okna mieszkania babci widziałam ukochaną, pierwszą księgarnię, z której zawsze wychodziłam z naręczem książek. Teraz jest tam apteka, oczywiście.
A co mnie cieszy! W „Robakach w ścianie” objawia się cała Bydgoszcz drugiej połowy lat 90.. Genius loci jest obecny, zachowany i mam nadzieję, że w kolejnych tomach będzie się kontynuował.
CO Z ROBAKAMI?
Cieszę się, że Hanna Białys stworzyła powieść stricte bydgoską, jej bohaterowie bowiem są już nieco schematyczni, a przynajmniej oparci na popularnych kliszach, które powielają się niezależnie od opisywanej epoki czy miejsca. Mamy glinę z tragiczną przeszłością, tajemnicą, ze smutnym spojrzeniem mężczyzny doświadczonego, który najbardziej na świecie lubi palić papierosy bez filtra i nic sobie z tego nie robi, a nawet chełpi się swoimi czarnymi płucami. I pochłania hektolitry czarnej kawy. Jego współpracownicy to również klisze, nie zapadają za bardzo w pamięć. W „Robakach w ścianie” zapadają natomiast w pamięć postacie poboczne. Dziewczyna chora na schizofrenię. Jej lekarka ze szpitala psychiatrycznego. Dyrektorka liceum jednej z ofiar. I inni, którzy może mieli być tylko tłem, a okazali się być najbardziej ludzcy, najbardziej zwyczajni, a jednak nie do zapomnienia.
Przeczytałam z przyjemnością, zaintrygowana meandrami śledztwa, którymi popłynęli bohaterowie. Nie było tu oczywistych rozwiązań, a Hanna Białys widać, że dobrze bawiła się wymyślając zwroty akcji. Może jest tam kilka niedociągnięć (wydawało mi się, że lekarka miała coś więcej za uszami?), ale zamykając ostatnią stronę skończyłam zadowolona. Nie ma to jak nasz rodzimy kryminał. Polska kryminałem stoi – i „Robaki w ścianie” to kolejny dowód.
O.
*We współpracy z Wydawnictwem SQN.