Pięć mrocznych książek, o których nie zdążyłam w tym roku opowiedzieć. Trzy z nich do zapisania od razu. Dwie z nich raczej do przemyślenia.
„Żywok” Magdalena Sobota
To jest powieść, którą polecała mi bardzo bardzo Magda z portalu Grozownia i powiem Wam tak – miała rację, bo „Żywok” to jest prawdziwe złoto i jedna z powieści, które trafią do zestawienia najlepszych powieści grozy tego roku. Takiej perełki się po prostu nie spodziewałam! Napisanej tak pięknym językiem, w którym można usłyszeć echa „Wendigo” Algernona Blackwooda i nastrój jak z „Rytuału” Adama Nevilla. A to wszystko w naszej rodzimej grozie.
„Wszystko trwało tak, jak od zawsze. Od początku. I bez końca.”
Wioska Paportynki. Inka przyjechała do babci. Skończyła studia. Nie ma pracy. Młoda, zbuntowana kobieta trafiła na to górskie odludzie, by zaopiekować się staruszką i wspominać idylliczne dzieciństwo. Ale Góry Słone kryją w sobie sekret. Pewną obecność. Czyjś przeszywający wzrok. Leśny koszmar, od którego nie ma ucieczki. Tylko śmierć. Tylko zemsta. Żywok.
„Żywok” pachnie lasem, pachnie górami, pachnie igliwie, zmurszałym drewnem, wilgotnym mchem… To groza, która działa na wszystkie zmysły i przenosi nas do miejsca mrocznego, tajemniczego, niezbadanego. Dla kogoś takiego jak ja – kto widzi obecność między drzewami na co dzień i boi się lasu – powieść Magdaleny Soboty jest jak straszność zaklęta w słowa.
Tylko że paradoksalnie zakończenie sprawiło, że zdusiło mnie w środku. Pojawiły się w oczach łzy. Zrobiło się… smutno. Magdalena Sobota napisała piękny leśny horror. Straszny diabelsko, ale smutny tak jakoś…
„Lato dni ostatnich” Marcin Okoniewski
Tak. Marcin Okoniewski. Okoń w Sieci zwany przeze mnie koleżeńsko Rybą. Spełnił swoje marzenie i napisał książkę. I to nie byle jaką książkę, ale początek opowieści apokaliptycznej, w której liczy się nastrój oczekiwania i klaustrofobii małego miasteczka skazanego na koniec. Wyobraźcie sobie zwykłą bibliotekarkę, która przypadkiem otrzymuje faks, który zmusza ją do podjęcia tej najtrudniejszej decyzji. Nadchodzi koniec świata, jaki znają, mieszkańcy muszą przygotować się na najgorsze, nic już nie będzie takie samo. Kilka różnych perspektyw
Od razu poczułam ten nastrój inspirowany ulubionym pisarzem naszego Marcina – klimat jak u Stephena Kinga. Chociaż okoniowa proza nie ma zbyt wiele wspólnego z tą kingową, a wszelkie porównania mogłyby być po prostu niepotrzebnie krzywdzące, to łączy ich poetyckie podejście do końca świata. Melancholia, jaka wycieka spomiędzy stron powieści. I złowieszcza, mroczna poświata, która otula całość.
Okoń daje swoim bohaterom czas. Czas na to, by rozwinęli się przed naszymi oczami. Czas na to, by atmosfera zagęściła się. Czas na to, by zaczęło nam zależeć. A zagrożenie rozrastać przed naszymi oczami. „Lato dni ostatnich” kończy się natomiast tak, że można tylko liczyć na to, że maszynopis części drugiej już leży w marcinowej szufladzie.
Kibicuję bardzo bardzo i wspieram całym serduchem!
„Ptaki ucichły, przyszła śmierć” Michał Śmielak
No slasher jak ta lala! Książki Michała Śmielaka dopiero zaczynam poznawać i po fenomenalnej, aczkolwiek kryminalno-psychologicznej „Wilczej chacie” sięgnęłam z Waszego polecenia po „Ptaki ucichły, przyszła śmierć”. To prosta historia grupy facetów, którzy wyjeżdżają na elitarny wypad w Beskidy. Plan jest prosty – dużo picia, dużo chodzenia, ostatnia męska przygoda przed ślubem jednego z nich. I wyjeżdżają. Szlak jest przyjemny, luksusowa firma przygotowała umilacze po drodze, ale… W planach są też miejscówki nawiedzone i zamiast okazać się tylko atrakcją turystyczną, to mają w sobie aż za wiele prawdy. A kiedy pojawia się cień w lesie, słychać dziwne odgłosy, a noce pełne są terroru, to okazuje się, że zwykły męski wypad prowadzi prosto w szpony czegoś niewyjaśnionego. A może… wcale nie? Czyta się wyśmienicie i jak na slasher przystało – jest krwawo, męsko, mocno i… z czarnym jak smoła humorem. To jest to, co lubię bardzo!
„Dom Starlingów” Alex E. Harrow
To jeden z tytułów, który obiecałam przeczytać dla Was obok „Domu z liści” (który już czytam!). I to nie jest to, czego się spodziewałam. Ba, to nie była nawet książka dla mnie. Liczyłam na powieść stricte gotycką, mroczną i niepokojącą – przynajmniej tak sugerował opis. Mamy potencjalnie nawiedzony, magiczny dom w małym podupadającym miasteczku. Mamy osieroconą dziewczynę z nizin społecznym. Mamy dziedzica owego domu. I ich ścieżki przecinają się w murach tytułowego Domu Starlingów.
Efekt? Wyszło jak wyszło. Po pierwsze, to jest literatura młodzieżowa, a ten fakt jakoś mi umknął po drodze. Co za tym idzie, poszczególne wątki, chociaż poetyckie, okazują się być mocno uproszczone. Otwierałam oczy ze zdumienia na niewyrafinowanie (uprzejmie powiem) naszych postaci. To taka fantastyka z elementami grozy, mroczna baśń, nic ponadto, która zawróci w głowie raczej młodszym czytelnikom, którzy cenią nieskomplikowane bohaterki i romans w tle. Miejscami potrafi dłużyć się jak ciągutka, więc tylko dla wytrwałych. Nie polecam specjalnie.
„Dwór na Martwym Polu” Joanna Pypłacz
Jak ja się nakręcałam na tę powieść! Jak ja długo grzałam ją na mojej półce! Jak bardzo miałam nadzieję, że to będzie powieść na miarę „Mexican Gothic”! I zawiodłam się. Zawiodłam się, ale muszę przyznać, że emocje podczas lektury były – skrajne, bo skrajne, ale jednak! I dam autorce drugą szansę, bo nigdy nic nie wiadomo. A teraz posłuchajcie i przyznajcie, że sami byście się nakręcili!
Sierpień/Wrzesień 1941. Z Krakowa do starego dworu w Uroczyskach przyjeżdża Irena. Irena, która spędzała czas u starej ciotki w dzieciństwie, i to tam, za dziecięcych lat, przeżyła traumatyczne doświadczenie. Niewiele pamięta z tamtych wydarzeń, ale każdy kolejny dzień na dworze sprawia, że Irena czuje się coraz gorzej. I coraz bardziej przestaje przypominać siebie…
„Dwór na Martwym Polu” to bardzo nierówna powieść, która okazuje się być wprowadzeniem do podobno o wiele ciekawszej opowieści – o tym opowie nam „Guwernantka” i już czuje, że TAM dostaniemy odpowiedzi. Szkoda jednak, że nie otrzymaliśmy chociaż jednej z nich tutaj. Nasi bohaterowie miotają się, błądzą w chaosie domysłów i własnych niewytłumaczalnych i skrajnych doznań, licznych (bardzo filmowych) opisów krwi i dopiero ostatni rozdział daje jakieś konkretne wskazówki. Ale! Do tego rozdziału trzeba dotrwać, a czasami się przeczołgać przez nużące, powtarzalne rozdziały mierzącej się z zagubieniem Ireny. A ona jest tak zagubiona! Miota się od nadwrażliwości do skrajnej histerii i męczy tym bardzo! Nie wspominając o drugim bohaterze, którego rola ogranicza się czegoś, czego jeszcze na tę chwilę nie rozumiem. Przeczytam niebawem „Guwernantkę” i mam nadzieję, że wtedy tajemnica „Dworu na Martwym Polu” wreszcie objawi mi się w pełnym świetle.
Bo warto czytać.
O.