Kto wyczekiwał nowej powieści grozy spod pióra naszego rodzimego mistrza horroru – Stefana Dardy – ten doczekał się pewnej udręczonej bieszczadzkiej wioski i klątwy „Jednej krwi”. Będziecie zadowoleni!
Jedenastoletni Wieńczysław Pskit, zwany przez bliskich Wieńczykiem, przeżywa największą możliwą traumę. W tragicznych okolicznościach umiera jego ukochana kuzynka Nika, a podczas pogrzebu przytrafia mu się coś, co trudno wytłumaczyć, o czym trudno chłopcu zapomnieć. Od tamtej chwili przestaje Wieńczykowi na kimkolwiek zależeć: ot, żyje, dorasta, dojrzewa, ale bez większych emocji, bez głębszych uczuć. Dramatyczne wydarzenia powracają do niego z impetem, gdy po latach umiera jego wujek, ciotka nie odbiera telefonu, więc wraz z matką musi znów wyruszyć do niewielkiej bieszczadzkiej wioski, gdzie wszystko się zaczęło. Ogarnięty obsesją „jednej krwi” Wieńczyk gotowy jest na największe poświęcenia, byle zdusić grozę w zarodku. Ale coś czeka na niego w mroku, coś, czego nie pokona jedynie ząb od brony…
Nie przez przypadek Stefan Darda jest jednym z najwspanialszych polskich gawędziarzy. Przeraził czytelników nie raz i nie dwa i nie inaczej jest z „Jedną krwią”. Darda ma talent do kreowania niespiesznej, strasznej atmosfery, która osacza zarówno bohaterów, jak i czytelników w najmniej oczekiwanych miejscach. A to mamina sypialnia staje się nagle legowiskiem potwora, a to poczciwa stodoła kryje w sobie tajemnicę koszmaru. Bieszczadzka wioska skąpana w jesiennej czerwieni, o której marzą wymęczone zgiełkiem mieszczuchy, okazuje się przyczółkiem pradawnego zła, zła, które powraca, odradza się, w którym można utonąć. Darda kontrastuje sielankowe krajobrazy z nieoczywistością zagrożenia, które ukrywa się za niewyraźnymi wspomnieniami dziadka, siwą brwią najbliższego wujka, charakterystycznym kosmykiem nad czołem głównego bohatera. Niby tajemnica dość szybko przestaje być tajemnicą, a jednak niepokój sączy się od pierwszej do ostatniej strony i jakiś taki cień nachodzi na naszą wyobraźnię.
Przed czytelnikiem opowieść o zatruwającym umysł wspomnieniu, o strachu, o zniewolonej rodzinie. O szarej, bezbarwnej krwi, która krąży w żyłach i niszczy człowieka od środka. Wreszcie o czarnych jak czeluść oczach, które wciągają w wir niespełnionych obietnic i pożądania. I o tytułowej klątwie, która dręczy, upadla, wysysa wszelką nadzieję. Nie wiem, jak Stefan Darda to robi, ale podczas lektury nie można pozbyć się wrażenia, że wszystko wokół staje się coraz bardziej mroczne, spowite mgłą, niedopowiedziane. Koszmar przychodzi niepostrzeżenie i tak już zostaje, leniwie otaczając bohaterów i czytelnika. Po prostu jest. Nie potrzeba było zemsty, nie potrzeba było leśnego licha. Wystarczyła krew.
Stęsknieni za Stefanem Dardą w tym najpyszniejszym, bo najstraszniejszym wydaniu – będą zadowoleni.
Dzisiaj nie zmrużę oka, bo nie wiem, czy jedna krew nie szuka wiecznego ukojenia.
O.
*Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Videograf.
**Zapraszam na film i na KONKURS!