„Dzień dobry, północy” Lily Brooks-Dalton – recenzja

Opowieść o samotności, o pustce kosmosu i ostatnich rozbitkach pośród gwiazd – „Dzień dobry, północy” Lily Brooks-Dalton oraz jej ekranizacja w reżyserii George’a Clooneya, którą można obejrzeć na Netflix.

O KOŃCU ŚWIATA

„Została nagle wyrwana z sennego otępienia. Przeniknął ją cienisty chłód pustego, nieprzyjaznego kosmosu.”

Coś złego wydarzyło się na Ziemi. Nienazwany kataklizm. Może wojna? Może katastrofa nuklearna? Wydaje się jednak, że na świecie pozostał tylko on – Augustine, który życie spędził niczym nomada, podróżując od placówki do placówki badawczej, patrząc w gwiazdy. Teraz, pod koniec życia, został sam w arktycznym obserwatorium, by spoglądać w otchłań kosmosu i czekać na nieuchronny koniec. Jednak w obserwatorium jest ktoś jeszcze – ktoś, kto tak jak został w tyle. Mała dziewczynka imieniem Iris. A pośród gwiazd wraca na Ziemię astronautka Sully z ekipą, której jako pierwszej w historii udało się dolecieć do pierścieni Jowisza. Teraz próbują dotrzeć do domu, ale stracili kontakt z bazą, a im bliżej naszej planety, tym bardziej staje się jasne, że być może nie mają już dokąd wracać. Przeznaczenie połączy los tych gwiezdnych robinsonów w najbardziej nieoczywisty sposób.

Jeśli grasz w Wielkobukowe BINGO

KSIĄŻKA A FILM

Science fiction, podobnie jak inne gatunki literackie, miewa różne twarze. Kino przyzwyczaiło nas do wielkich, dynamicznych kosmicznych opowieści, pełnych międzygalaktycznych wojen. Jednak sci-fi to także opowieści emocjonalne, psychologiczne, niemal ciche, w których nie znajdziemy porywającej akcji, ale które trafiają do zakamarków duszy widza lub czytelnika. Taką cichą, niemal niepozorną opowieścią jest właśnie „Dzień dobry, północy” Lily Brooks-Dalton. Zarys fabularny jest prosty – statek kosmiczny wraca na Ziemię, którą pochłonął nienazwany kataklizm, a na Ziemi ostatni rozbitkowie walczą o przetrwanie. Ich wszystkich połączyła wielka samotność i pustka kosmosu, w której nie ma nikogo, kto usłyszy ich ostatni krzyk, a może raczej ostatni gasnący jęk. Nic więcej, nic mniej. Dla słowa pisanego to jak najbardziej wystarczy.

George Clooney w „Niebie o północy” postanowił rozbudować tę opowieść, nadać jej bohaterom celowość, pozwolił im obrać kierunek, którego Lily Brooks-Dalton ich pozbawiła. W powieści Augie nie szuka wcale z nikim kontaktu. Nie zależy mu na niesieniu pomocy komukolwiek. Przez długi czas nawet nie widzi potrzeby, by dotrzeć do satelity. On sobie spokojnie trwa w bezruchu i dopiero mała dziewczynka poszerzy jego horyzont poznawczy i otworzy na inne emocje.

O ile wydźwięk powieści zdaje się być bardziej filozoficzny, mroczny, pozbawiony nadziei, to film od początku tę nadzieję pieczołowicie buduje. Przykłady można mnożyć: astronautka Sully w filmie jest już w zaawansowanej ciąży, nosząc tym samym w sobie także to metaforyczne nowe życie. Augustine, którego gra sam Clooney – w filmie, w odróżnieniu od książki, to mężczyzna u kresu życia, nieuleczalnie chory, ale mimo wszystko taki, który walczy do samego końca. Łatwiej z nim nawiązać więź niż z pierwowzorem książkowym, który jest obcy i oddalony jakby o lata świetlne od zwykłego człowieka.

Lily Brooks-Dalton celowo wzmocniła dystans – jej bohaterowie musieli być zimni i dalecy, jak sama otchłań kosmosu, jak gwiazdy, które tak bacznie obserwują. Ten zabieg doskonale sprawdza się w literaturze o wydźwięku filozoficznym, niemniej na ekranie ten chwyt byłby mocno chybiony. Clooney nadał masy fabularnej całości, rozbudował poszczególne wątki, jednocześnie upraszczając przesłanie, dodając swój element nadziei.

Całości „Nieba o północy” dopełnia muzyka Alexandre’a Desplata, który komponował utwory między innymi do finałowych części Harrego Pottera czy sagi Zmierzch, a który w tym filmie wykreował muzykę, którą odtworzył całą gamę skomplikowanych emocji targających bohaterami.

RÓŻNE OPOWIEŚCI I JEDNO PRZESŁANIE

Bazowy koncept scenariusza filmowego odpowiada zarysowi powieści, to jednak „Dzień dobry, północy” i „Niebo o północy” to jakby dwie różne historie, opowiedziane z różnego punktu widzenia, które bardzo ciekawie się uzupełniają.

Film i książkę łączy jednak jedno: to opowieść o zagładzie, którą my i jej bohaterowie obserwujemy z zewnątrz, z bezpiecznego dystansu. Opowieść o osobistym zniszczeniu, o emocjach, które zagłada świata wyzwala w tych, którzy w tej zagładzie nie uczestniczą. I wreszcie o dziwnym splocie przeznaczenia.

Kto woli wartką akcję i kosmiczne szaleństwo, to ani u Lily Brook-Dalton, ani u George’a Clooneya ich nie znajdzie, może natomiast niepotrzebnie się znudzić. Jeśli jednak lubicie sączące się, niespieszne opowieści o miejscu ludzkości we wszechświecie, z filozoficznym przesłaniem, w których więcej dzieje się pod powierzchnią niż widać to gołym okiem, to i „Dzień dobry, północy” i „Niebo o północy” mogą być świetnym wyborem. Na pewno warto podejść do nich ze świadomością tego, czym i dla kogo są przeznaczone. Wreszcie samemu przekonać się, co też zachwyciło George’a Clooneya w tej historii tak bardzo, że postanowił sam podjąć się jej realizacji na ekranie.

O.

*Materiał powstał we współpracy z Netflix.

**Zapraszam na film!

Komentarze do: “„Dzień dobry, północy” Lily Brooks-Dalton – recenzja

  1. Gablota napisał(a):

    Bardzo fajny film, podobał mi się (mimo, że dość powolny). Ale książki nie czytałem jeszcze. Trzeba będzie poszukać bo lubię takie inne sci-fi

Dodaj komentarz: