Bezsenne Środy: „Domek dla lalek” Edward Lee – recenzja PATRONACKA PRZEDPREMIEROWA

Tej zimy wszyscy miłośnicy Bezsennych Śród w wersji ekstremalnej czytają… „Domek dla lalek” Edwarda Lee.

NA WSTĘPIE

Edward Lee to mistrz horroru ektremalnego – horroru opartego o hiperbolę wszelkiej wyobrażalnej obrzydliwości, horroru przerysowanego, absolutnie niepoprawnego, w którym dominują przemoc i seks na dokładkę. To podgatunek horroru tylko wyłącznie dla pełnoletnich koneserów, czytelników o mocnych żołądkach i równie wytrzymałej wyobraźni.

PRZYPADEK REGINALDA LYMPTONA

Lata 30., miejscówka do końca niesprecyzowana, gdzieś na angielskiej prowincji. Reginald Lympton jest bogatym, nadzianym dupkiem. Jest wredny, jest obleśny i każdego traktuje z góry. Ma jednak ciekawe hobby, a mianowicie jest kolekcjonerem domków dla lalek. A teraz nadarzyła mu się nie lada gratka – domek dla lalek stworzony przez legendarnego Pattena, jeden z czterech domków kiedykolwiek przez niego zbudowanych. Lympton MUSI go mieć, MUSI posiadać go w swojej kolekcji. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że ów domek przyniesie mu więcej cierpienia niż korzyści i radości.

PYSZNA ZABAWA

Mając w pamięci takie tytuły jak „Bighead”, „Czachówa” czy „Minotauress” z łatwością można zapomnieć jak fantastycznym pisarzem Edward Lee faktycznie jest. Ten twórca ma niezwykle giętkie pióro i wyrabiany latami warsztat, dzięki któremu może bawić się formą, może bawić się tropami i kliszami, serwując co mu tylko wyobraźnia podsunie. „Domkiem dla lalek” składa hołd jednemu z mistrzów klasyki grozy, akademickiemu profesorowi, którego opowieści o tajemniczych manuskryptach i eliksirach zachwycają do dziś, czyli M.R. Jamesowi. Kto pamięta chociażby „Opowieści starego antykwariusza”, ten wie, że James – a tym samym jego opowieści – miały bardzo charakterystyczny styl i równie rozpoznawalną konstrukcję. Jego bohaterowie natomiast, musieli mierzyć się z tajemniczym i nienazwanym, zupełnie nie będąc na to przygotowanym. Wkraczali w ciemność nieświadomi zagrożeń, jakie nań czyhają.

Edward Lee podebrał dokładnie ten format opowieści, wymieszał ze znaną tylko sobie domieszką sekretnego ekstremalnego składnika, by stworzyć nowelę, która zaciekawia, rozbawia i fantastycznie bawi się jamesową formą właśnie. Dorzuca stylizowany język, tajemniczą otoczkę, bohaterów sprytnych i wrednych, którzy kryją w sobie więcej, niż mogłoby się wydawać. Nie zapomnijmy jednak o tym, co z Jamesa tworzy Lee, czyli o ekstremie właśnie. W „Domku dla lalek” akcja wypełniona jest seksualnymi dygresjami, obleśnymi komentarzami i mrzonkami naszego bohatera. Nie sposób go polubić i nawet kiedy jego życie staje się nie do zniesienia – nie sposób mu współczuć. I o to chodzi.

Jest prawdą powszechnie znaną, że do prozy Edwarda Lee mam prawdziwą słabość. Ekstrema w jego wykonaniu bowiem nie ma sobie równych. Ma swój styl, ma swój sznyt, ma wyrobione pióro, które daje czytelnikowi dokładnie to, czego oczekuje. Za to go cenię i to w nim uwielbiam. „Domek dla lalek” to taka historia do opowiadania przy kominku z perwersyjnym twistem, więc po dobranocce. Sama historia tytułowego domku i jego twórcy jest już tak porywająca, że mam nadzieję, że kiedyś powstanie prequel, wstęp niejako, który prowadzi kilkaset lat później prosto w objęcia niefortunnego Lymptona. Nie mówiąc o sprzedawcy owego domku i jego córce, którzy sami w sobie stanowią fascynujące kuriozum pośród bohaterów. Mam wrażenie zresztą, że gdzieś już ich kiedyś spotkałam u Lee, wydali mi się znajomi – czy to możliwe, że Lee nawiązuje w „Domku dla lalek” do powieści z okultystyczną nutą, czyli „Witch Water”? Być może, uniwersum Lee bowiem uzupełnia się i dopełnia, a dla czytelnika to czysta radocha wyszukiwać kolejne odniesienia.

Tak – tej zimy wszyscy miłośnicy Bezsennych Śród w wersji ekstremalnej czytają „Domek dla lalek” Edwarda Lee.

Dzisiaj nie zmrużę oka, bo szatańskie kuranty wygrywają swoją piekielną melodię…

O.

Dodaj komentarz: