„Wyspa” Adrian McKinty – recenzja

Australia rodem z koszmaru i cyklu filmów Woolf Creek, dzika i nieokiełznana, od której nie ma i nie będzie ucieczki! „WYSPA” Adriana McKinty to thriller idealny wakacyjną porą!

WYSPA OBIETNIC

To nie był łatwy rok dla Toma i jego nowej partnerki Heather. To także nie był łatwy rok dla dorastających dzieciaków Toma z poprzedniego małżeństwa. Wycieczka do Australii – połączenie wyjazdu służbowego z rodzinnymi wakacjami – zdaje się być pomysłem idealnym, by wreszcie zbliżyć do siebie nową rodzinę, zbudować zaufanie. Pomysł wydaje się tym ciekawszy, gdy pada propozycja wypadu na pobliską prywatną wyspę. Niefortunny wypadek i kilka nieprzemyślanych wyborów sprawią jednak, że wkrótce rodzina będzie musiała zawalczyć nie tylko o siebie nawzajem, ale przede wszystkim o swoje życie.

DZIKO I NIEPRZYJAŹNIE

Adrian McKinty odrobił swoją lekcję z australijskiego kina niepokoju, mordu i slashingu. „Wyspa” przypomina hołd złożony takim opowieściom filmowym jak chociażby „Długi weekend”, „Martwa rzeka” czy najbardziej kultowa, klasyka gatunku, czyli „Wolf Creek”. Nie wspominając nawet o „Dying Breed”, który z powieścią McKinty’ego ma najwięcej punktów wspólnych, ale nie będę wchodzić w szczegóły. Australia w tych produkcjach – tym samym również w powieści – nie ma w sobie nic sielankowego ani pięknego. To kraina dzika i nieprzyjazna, przepastna i dziwaczna, która połknie każdego, kto nie jest na nią przygotowany. Australijska przyroda – kangurki, miśki koala, wielkookie strusie emu… Może w parkach narodowych i w zoo, bo natura na żywo okazuje się być w najgorszym wypadku zabójcza, w najlepszym onieśmielająca i budząca poczucie skrajnego osaczenia. Człowiek czuje się mały, malutki, skazany na swoje własne umiejętności przetrwania. A ludzie? Mają w sobie coś z amerykańskich rednecków, ale podkręcone do niemożliwości – można tylko uciekać, tym bardziej, gdy zalezie się im za skórę. A nasi bohaterowie za skórę zaleźli teraz muszę uciekać, bronić się i chronić, robiąc wszystko, by jakoś wyjść z tej niefortunnej przygody żywi i cali.

Zresztą, bohaterowie przedstawiają sobą ciekawy konflikt pokoleń. Młodzież, dzieciaki dorastające to już pokolenie Z, tzw. zoomerzy, generacja postmillenialska, internetowa, o tych charakterystycznych zblazowanych wyrazach twarzy i ironicznym podejściu do życia. Co za tym idzie – również o ironicznym podejściu do wszelkich zasad, co akurat w dziczy i w głuszy australijskiej może być jak najbardziej przydatne. Rodzinnego fortu broni tu kobieta z pokolenia millenialsów, która próbuje stać się matką zastępczą dla dzieci swojego partnera, a która z początku w tym zadaniu nieco zawodzi. Dzieciaki ją wyśmiewają, wyszydzają gusta muzyczne, a nawet książkowe. Wyspa, wraz wyzwaniami jakie przed nią stawia, okazuje się być dobrym polem do popisu i rozwoju swoich umiejętności opiekuńczych i obronnych. To ona może jedynie sprawić, że wszyscy poczują się bezpieczni, że opuszczą wyspę już jako prawdziwa rodzina.

„Wyspa” to lektura wakacyjna, plażowa, idealna dla wszystkich miłośników thrillerów, którzy o wypoczynku myślą ciepło, na wypoczynek się wybierają lub korzystają z chwili oddechu. Gwarantuje dreszczyk emocji – niejeden na dokładkę. Gwarantuje też akcję i sensację, nie sposób tu zasnąć na słonku. Niczego innego nie spodziewałam się po autorze trzymającego w napięciu „Łańcucha”, muszę jednak przyznać, że australijska lokacja to był strzał w dziesiątkę. Australijska wyspa to prawdziwy koszmar, jeden z tych najgorszych, od którego warto trzymać się z daleka. McKinty z wprawą wciąga czytelnika w swoją grę, torturuje swoich bohaterów, wystawia na najgorsze możliwe próby, a my z satysfakcją śledzimy tę opowieść. Nic tylko zabrać się za lekturę!

O.

*We współpracy z Wydawnictwem AGORA.

Komentarz do: “„Wyspa” Adrian McKinty – recenzja

Komentarze zablokowane.