„Niksy” Nathan Hill – recenzja

Wysłanniczki i wysłannicy chaosu. Stworzeni, by zaburzyć domowy mir, by zawirować rzeczywistością, zmienić kierunek świata. Potrafią udawać pomocne dobre duchy, które niby wspierają domowników ani przyjazne, ani specjalnie pomocne, ani za bardzo okrutne, ot, samolubne w swoich planach. Pojawiają się nagle, kiedy pragną, by ktoś wreszcie dostrzegł ich obecność. Wtedy też ujawniają swoją prawdziwą, demoniczną naturę. Mamią, otumaniają, kuszą i snują fałszywe obietnice. Mącą, wciągając w sidła, w głębiny, z których nie ma ucieczki. Istoty pozbawione boskiej cząstki, które zarażają swoją samotnością w bezkresnej pustce. W ich świecie nie ma dobra, nie ma zła, jedynie zagubienie, zamęt i ciemność. To przeszłość i przyszłość. To marzenia i koszmary. Wszystko to, co nigdy nie może się spełnić. I jak już raz opętają czyjąś duszę, to do końca sprowadzać będą nieszczęścia i niemoc.

Te istoty noszą różne imiona pod różną szerokością geograficzną, chociaż pierwotnie odnaleźć je można w mitologii skandynawskiej. I to właśnie one wprowadzają chaos w świat bohaterów bestsellerowej powieści Nathana Hilla. Strzeżcie się i poznajcie Niksy.

Lecz rycerz był mądry, odganiał pokusy
Radzące, by oczy otworzył,
I długo z ust niksy ssał słodkie całusy,
I sen go zupełnie nie morzył

Niksy Heinrich Heine

Życie Samuela skończyło się zanim miało szansę porządnie rozkręcić. W dzieciństwie opuściła go matka. Potem opuściła go ukochana kobieta. Została posada wykładowcy literatury na uczelni, pośród nieogarniętych dzieciaków bez ambitnej przyszłości, oraz wirtualny świat Elflandii, w której Samuel odnajduje się najlepiej. Teraz przyszedł czas, by zmierzył się z rzeczywistością. Na arenę życia powraca matka, której nie widział od dwudziestu lat. Matka, która zaatakowała przyszłego kandydata na prezydenta, i o której media trąbią na prawo i lewo. Matka, którą nazywają terrorystką, hippiską, ekstremistką i prostytutką. Matka, która stanie się osobistą niksą Samuela.

Niksy to plątanina wątków tak gęsta, tak przesycona, że czasem warto przerwać lekturę, wziąć oddech, zanim znowu czytelnik zanurzy się w ten gąszcz odniesień i nawiązań. Hill niemal na każdej stronie upycha dygresje, anegdotki, ciekawostki, żarciki, co stronę wprowadza nowe wątki i nadaje im nowe znaczenia. Mamy tu odrzuconego syna wciąż od nowa przeżywającego traumę porzucenia, matkę-uciekinierkę, czyli zwiastunkę chaosu, na dokładkę: wątki polityczne, kulturowe, uzależnienie od gier komputerowych, zagubienie w emocjach, relatywizm, codzienny nihilizm, aktywizm, pacyfizm, krytykę mediów, społeczeństwa informacyjnego i konsumeryzmu… Momentami wydawać się nawet może, że Hill bał się, że nigdy już nie będzie mu dane napisać kolejnej powieści, że padnie martwym przed upływem roku, przez co musiał wypowiedzieć się na tysiąc i jeden tematów, nim będzie za późno. A jednak, wszystkie te miniaturowe kawałki połączone są bezbłędnym warsztatem Hilla, który steruje naszą uwagą z gracją i płynnością. Przez całą lekturę wiemy gdzie mamy patrzeć, dlaczego i co mamy tam dostrzec.

Warto zwrócić również uwagę na to, że Nathan Hill to pisarz-obserwator. Spogląda z dystansu na rzeczywistość, wyciąga z niej wnioski i przedstawia je jako obserwacje swoich bohaterów. W pewnych momentach zdaje się nawet, że te obserwacje stają się ważniejsze od głównej osi fabuły. Świat dzisiejszy, widziany jego oczami, to jeden wielki cyrk, nieustannie głośny, przerysowany, przejaskrawiony, pełen przaśnych barw, migoczących świecidełek i tanich ozdób. Nic dziwnego, że jego mieszkańcy tak bardzo starają się izolować się od rzeczywistości – i czyniąc to, wpadają w zastawione przez nią pułapki.

Hill spogląda na Amerykę krytycznym okiem, uważa, że stoi ona w rozkroku pomiędzy tragizmem przeszłości a absolutnym absurdem współczesności, chybocząc się niemiłosiernie. W obu tych ocenach pobrzmiewa potrzeba odrzucenia – lub zanegowania – społecznych oczekiwań, potrzeba buntu, w tej czy innej formie, choćby poprzez apatię. Bohaterowie Hilla są zmęczeni rzeczywistością, bez względu na epokę, w której przyszło im tkwić. Nawet gdy zmagają się ze swymi problemami, połączone są one ze zjawiskami społecznymi i historycznymi. Tym samym widać, jak bardzo Niksy osadzone są nie tylko w amerykańskiej rzeczywistości, ale również w amerykańskiej historii i polityce. Autor nie ukrywa, po której stronie konfliktu politycznego się opowiada, która z dwóch Ameryk jest mu bliższa. Wydawać może się wręcz, że traktuje swoją prozę jako pewną formę aktywizmu, co zresztą zgrywa się i zgadza z jej treścią. Tutaj warto też postawić sobie pytanie: czy z polski czytelnik, nieposiadający przecież tej samej bazowej wiedzy o Stanach, co ktoś, kto się w USA urodził, wychował i tam mieszka – jest w stanie zrozumieć wszystkie te sceny, sytuacje i nawiązania, w które wciąga nas Hill?

Być może Niksy mają pewien uniwersalny aspekt, być może skrywają jakąś głębszą prawdę odnośnie naszego nowoczesnego życia i tego, jak wchłaniamy i przetwarzamy informacje. Przecież wszystko serwowane jest nam dziś w nadmiarze, wlewamy w siebie całe potoki obrazów i emocji, nad żadnym z nich nie zawieszając uwagi na dłużej. W końcu przyszło nam dzisiaj żyć w globalnej wiosce, połączeni przez popkulturę i kolejne fale amerykańskości, w której wszyscy możemy izolować się w ten sam sposób, od tych samych problemów, niezależnie od geograficznej lokacji. Niksy zdają się być zarówno produktem, jak i krytyką swoich czasów, a sposób organizacji i przedstawienia ich treści możemy traktować jako formę meta-komentarza odnośnie nas samych i rzeczywistości, która nas kreuje. A wszystko to przez wyolbrzymiony pryzmat autorskiego oka Nathana Hilla, czego warto być świadomym.

A na koniec, już po przeczytaniu książki, pozostaje nam zastanowić się, czy ktoś w tym chaosie ostatnich lat, nie przywiózł przypadkiem skandynawskich demonów, by wywracały nam co jakiś czas życie do góry nogami.

O.

*Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem ZNAK. <3

**Zapraszam na film!

Komentarze do: “„Niksy” Nathan Hill – recenzja

Leave a Reply to BombelettaCancel reply