Jak bardzo można się czuć się samotnym? Jak bardzo można czegoś pragnąć, jak daleko zajść, by osiągnąć swój cel? Jak głęboko się pogrążyć w ciemności, by pokonać samego siebie i zatriumfować na przekór wszystkiemu? „Nazywam się Stephen Florida” Gabe’a Habasha to historia obsesji, nieustannej walki o własną duszę i marzeniu, którego spełnienie potwierdzi sens życia.
„Tkwię w tym wszystkim po uszy, utknałem w tej historii, która nigdy nie daje mi spokoju.”
Czasami jedyne co trzyma człowieka przy życiu, jedyne co trzyma przed skokiem w nicość jest jedno wielkie marzenie. Marzenie, które pożera myśli, by z czasem przerodzić się w obsesję. Obsesję, która może odebrać rozum albo, wręcz przeciwnie, pozwolić człowiekowi utrzymać się na powierzchni, jeśli odebrano mu już wszystko.
„Noszę w sobie skrywaną udrękę. Staram się zawsze czymś zająć, żeby o niej zapomnieć, ale w takich chwilach, kiedy nie mogę kłamać, wiem, że daje mi się coraz bardziej we znaki, że wylewa się ze mnie rozpacz.”
Stephen Florida nie ma rodziny. Jego rodzice zginęli w wypadku przed laty, a babcia – jedyna opiekunka – umarła na serce. Osierocony przed śmiercią Stephen złożył jej obietnicę, że zdobędzie tytuł mistrzowski, poświęci wszystko swojej ulubionej dyscyplinie, czyli zapasom. W collegu w Północnej Dakocie, z dala od blichtru i chwały, daje z siebie wszystko. A nawet więcej. Podporządkowuje wszystko swojej pasji i nie waha się, gdy życie daje mu w kość. Zostało kilka miesięcy do ostatnich zawodów, a ich wynik rozstrzygnie życie Stephena.
Pot i krew i ślina. Więcej potu, więcej krwi, więcej śliny. Stephen Florida nie płacze. Tylko ulepsza się w nieskończoność. Biega do utraty tchu. Jest na ścisłej diecie. Trenuje chwyty zapaśnicze i staje w szranki z każdym kolejnym przeciwnikiem. Przegrał dziewięćdziesiąt dziewięć walk, pamięta każdą z nich, ale żadna go nie poniżyła – umocniła jednak w pragnieniu. Unika bliższych znajomości, odpycha przyjaciół, trenerów wprowadza w popłoch swoją złością, która kipi z niego na macie. To złość go napędza. I samotność też. Bo to od samotności paradoksalnie próbuje uciec.
Wydaje mi się, że o „Nazywam się Stephen Florida” wypowiedzieli się już wszyscy. Pisali i mówili o magnetyzmie, o niepokoju, o doskonałości, o wielkości I taka jest ta powieść. Wielka. Majestatyczna. Potężna jak zapaśnik, który nigdy się nie poddaje, który nawet jak upada na matę wstaje, by udowodnić wszystkim wokół, że się da. Gabe Habash między słowami zaklął całą ludzką samotność, cały strach przed zapomnieniem, całą walkę jednostki o samostanowienie. Czytelnik czyta zahipnotyzowany, opętany cielesnością, przed którą nie sposób uciec, rozochocony testosteronem, który dominuje każdą kolejną stronę. Pragniemy, by sen o zwycięstwie spełnił się. By światło zamigotało się w głębinie ciemności. Dopingujemy, wrzeszczymy, kibicujemy. Już dawno powieść nie była tak fascynującą i tak intensywną przeprawą przez udręczoną ludzką duszę.
Duży Buk. Zdecydowanie.
O.
Rabat na książkę i darmowa wysyłka czeka na Was na stronie Wydawnictwa! (klik! Klik!)
*Recenzja powstała we współpracy z Wydawnictwem Poznańskim.
**Zapraszam na film i na KONKURS!
Byłam tu podczas narodzin kolejnego Dużego Buka!!! 😀
A widzisz!
Na te upalne dni w sam raz. 🙂
To jest tak uniwersalna lektura, że na cały rok, na okrągło
Ztwojej rekomendacji przeczytam Olu 🙂
Ogromnie się cieszę, bo naprawdę warto!